Drzewo Marzeń

Kiedy miałem siedem lat, miałem niezwykły sen; doświadczenie, które – chociaż byłem dzieckiem – wyróżniało się dziwnym, jaskrawym blaskiem; i ten sen powracał raz za razem jak świetlista pamięć miejsca, o którym wiedziałem, że nie jest z tego świata, a słodycz i piękno oraz cud tego miejsca budziły tak intensywną i całkowitą tęsknotę, że przez dni po nim wpadałem w głęboką melancholię; bo ta wizja była miejscem pachnącym, do którego nie mogłem wejść wedle woli; było odległe i ukryte w mglistych krainach snu.

Kilka godzin przed tym snem bardzo zdenerwowałem moją przybraną matkę, ponieważ zbiłem ozdobę, na której jej bardzo zależało, i zostałem posłany do łóżka wcześniej niż zwykle. Po zgaszeniu światła i zabraniu mojej ulubionej książki, zasnąłem płacząc. Następnie nagle obudziłem się znowu; obudziłem w żywych kolorach nieznanego krajobrazu i stałem przed drzwiami.

Były to starożytne drewniane drzwi; zielone, zużyte i sękate; gładkie i błyszczące od patyny namalowanej przez wielką starość. Promieniowały przyjaźnią; jak osobowość, która witała i zawsze witała odwiedzających. Nadproża miały dziwacznie rzeźbione motywy jak średniowieczni rycerze, olbrzymy i bestie, ale tylko przez płatki, delikatne liście i pnącza wijące się wokół tych nadproży mogłem dostrzec te małe scenki w drewnie.

Nad głową, ganek świecił się łagodnie, emaliowany tonami kolorów, a z tego wszystkiego płynęły ekscytujące zapachy.

Tak więc stałem; z silną tęsknotą, wpatrując się i czekając przed tymi drzwiami w moim śnie, które były zamknięte, i na które nie odważyłem się zapukać; gdyż nie było ani kołatki, ani dzwonka. I wydawało się, po ciężarze długich, męczących godzin, że te drzwi powoli otworzyły się dla mnie…

Nawet teraz ten sen z mojego dzieciństwa jest niezapomniany: intensywność tego momentu, gdy drzwi bezgłośnie się otworzyły, a wysoka postać, której twarzy – czy ukrytej pod delikatnym światłem czystości czy welonem – nie mogłem odróżnić, stała lśniąca w dół. Cud i zachwyt oraz szczęśliwe zamieszanie wirujące we mnie, gdy jej oczy się uśmiechały; oczy kojące i pełne współczucia. Być może małe smutki mojego życia codziennego nadal odbijały się na mojej twarzy, bo pochyliła się – pamiętajcie, miałem tylko siedem lat – i podniosła mnie, i wydawało się, że zgubiłem się w oszałamiającym blasku delikatnego, śpiewającego światła, i przycisnęła mnie do swojego piersi, i było w tym tyle słodyczy, że już nie miałem własnego bytu, ale byłem zanurzony w nieznośnej, ogromnej przestrzeni tkanego światła. Potem, delikatnie, bardzo czule, postawiła mnie na ziemi.

Stałem więc tam, a jeszcze wiele ze mnie było w jej ramionach, i błogosławione światło wciąż odbijało się i przygasało we mnie; było to tak, jakbym był na wielkiej podróży; teraz mgliście pamiętanej, ale bez tęsknoty czy niepokoju. Teraz byłem zadowolony, że mogę tam stać i czekać… Potem w moim śnie poprowadziła mnie: przez pomieszczenia ledwo pamiętane; pierwsze było w cieniu; ale taka jasność płynęła przez okno drugiego pokoju, że nie widziałem nic innego. Następnie wyszliśmy do ogrodu.

Do dziś mogę czuć mocny, przyjazny uścisk tej zasłoniętej kobiety – palce gładkie i o słodkiej bieli – obejmujące moją dłoń i prowadzące mnie przez to pachnące miejsce. I wiedziałem, że elementy, z których została stworzona, nie były ludzkie i że przez nią przepływały promienne jakości. Światło było nią, a jej krok nie wydawał dźwięku; podobnie jej szaty miały teksturę nieznanego, błyszczącego srebra i złota, które okrywały i fałdowały się wokół niej; a nosiła pas zdobiony oszałamiająco emaliowanymi gołębiami wyciętymi z drogocennych kamieni.

W tym śnie szedłem jak w transie: bez pośpiechu, bez strachu czy wątpliwości; z pewnością, że to, co miało zostać objawione, było niezmiernie wielkie; bo w oddali dostrzegłem wzgórze światła; jego wieloraka jasność dodawała blasku płatkom i przejrzystym trawom. Ale kiedy wpatrywałem się w to wzgórze i zbliżałem do niego, zobaczyłem, że to drzewo, ale czy światło wyłaniało się z tego drzewa, czy drzewo wyłaniało się ze światła, nie mogłem odkryć; ale wiedziałem, że teraz wchodzę na wyższe miejsce, gdzie wszystkie chwile były wielkimi chwilami, i – chociaż byłem dzieckiem – czułem nie tylko cześć, ale oczekiwałem objawień. Byłem świadomy głębokich, nieuchronnych spraw. Święte obecności oddychały w tym ogrodzie i rozprzestrzeniały łagodny balsam leczniczy: pocieszający i głaszczący mnie.

Teraz wśród gałęzi tego drzewa dostrzegłem wiele owoców w kształcie śliwek, lecz bogato kolorowych; niektóre z nich miały płomiennie złoty połysk, inne opalizująco niebieskie z odcieniami szkarłatu w głębi, a inne były jak szybkie srebro żyłkowane wzorami z bursztynowych pnączy, i były takie, którym nie potrafiłem dać nazwy. Ale był jeden owoc ponad wszystkie, wśród pieszczoty liści i daleko poza moim dziecinnym zasięgiem, który fascynował: z błękitnego jadeitu, z żarliwym ogniem przebijającym przez jego gładką mgiełkę i oświetlającym liście dookoła. Na to wpatrywałem się, oczarowany. Zapominając o łagodnej damie obok mnie. Nawet światło drzewa było mniejsze niż światło tego owocu. Och! By to posiadać! Tak nowa tęsknota mnie ogarnęła. Wchodząc do tego niebiańskiego ogrodu, obudził się we mnie inny głód

Wtedy do mnie dotarł chłodny, bogaty głos damy; i było w nim śmiechu, jak również trochę smutku: „To nie jest do jedzenia, dziecko, to jeszcze nie dojrzało.” Obróciłem się do niej, moje małe, żądne, chciwe ręce ściskające jej szaty:
„Proszę, proszę,” błagałem, „To takie piękne, takie piękne.” Moja nieśmiałość zniknęła: byłem cały impuls i naglące błaganie.
Owoc wypełnił moje widzenie. „Daj mi go, daj mi go.”
Położyła swoją dłoń na mojej niespokojnej głowie, a przez mnie przeszedł uspokajający słodycz: „Słuchaj dziecko, owoc jeszcze nie dojrzał, ale jeśli zrobisz to, o co cię proszę, pewnego dnia otrzymasz ten owoc, ale jeszcze nie. Teraz spójrz wyżej, tam, na sam szczyt drzewa. Widzisz to? Gniazdo.”

Na początku było to trudne; chociaż drzewo nie miało wielu gałęzi, migotanie światła z gałązki i konaru oraz liścia ukrywało wierzchołek drzewa w wielkiej mgle. Jednak gdy dama wskazała, gniazdo stało się wyraźniejsze i jak koszyk z kryształowej kratownicy wydawało się kołysać w kruchym uścisku liści. Dla mojej małości było to przerażająco wysoko.

„Tak, widzę to,” Potem znowu obróciłem się, by wpatrywać się w owoc.
Zatrzymała się: „Teraz dziecko, chcę, abyś coś dla mnie zrobił. Chcę, abyś zerwał ten owoc, ale,” zatrzymała się, „to nie będzie łatwe; chcę, abyś wspiął się z owocem do gniazda i umieścił go w gniazdie.”
Patrzyłem na nią z zadziwieniem: wspiąć się na drzewo i zerwać owoc nie byłoby trudne. Wspinałem się na wiele drzew, ale umieścić owoc w gnieździe? To nie miało sensu. W gniazdach były jaja, nie owoce.
Tak stałem w tym jasnym śnie, w oślepiającym blasku tego drzewa, wpatrując się i zdezorientowany, aż bardzo niechętnie, posłuchałem.

Wszedłem w ten delikatny, ogarniający blask i spojrzałem wstecz na zasłoniętą postać, która stała za tą krawędzią światła; ale złoty blask spowił ją w wysokiej, niejasnej odległości. Jednak w tym momencie prawie o niej zapomniałem; bo zainteresowania dziecka są intensywne, ale krótkotrwałe. Odkryłem teraz nową radość: drzewo wzywało mnie z atrakcją, której nie można było zaprzeczyć.

Przyłożyłem policzek do jego chłodzącej, a jednak świetlistej kory; moje małe ręce rozciągające się i obejmujące je, a drzewo przywitało mnie: było wibrujące i otuliło mnie otaczającym światłem. Potem lekko i z zapałem rozpocząłem wspinaczkę; moje małe palce łatwo chwytały za szczeliny w korze; i chociaż pień był wysoki, wkrótce dotarłem do zwisającej gałęzi i, rozglądając się tu i ówdzie, zlokalizowałem owoc.

Nie wszystko w tym śnie jest wyraźne, i od momentu, gdy zerwałem owoc i poczułem drżenie.

From a MS

źródło:  THE DREAM TREE from THE OCCULT OBSERVER A Quarterly Journal, no. 1, 1949.