Z życia pani pastorowej B.

Opowieści o zjawach z gór i nawiedzeniach rodzinnych

Pewna wciąż żyjąca kobieta opowiedziała mi – i zaręczyła za prawdziwość – następujące, niezbyt banalne doświadczenie:

Gdy była w ciąży ze swoim pierwszym synem, przez pewien czas codziennie, o zmierzchu, zdawało się jej, że widzi postać starego duchownego, przechadzającego się po izbie. Nie mogła powstrzymać się od patrzenia w jego stronę, choć wcale tego nie chciała. Opowiedziała o tym mężowi, w którego obecności często pojawiała się ta postać – ale on niczego nie zauważał.

Na podstawie opisu rozpoznał ją później pastor B. jako swojego ojca – zmarłego wiele lat wcześniej czcigodnego i pobożnego duchownego. Pani B. nigdy wcześniej go nie znała ani nie widziała, a w dodatku nigdy nie mieszkał w domu, w którym ukazywało się to widmo. Chłopiec, którego kobieta urodziła, miał być bardzo podobny do dziadka – zarówno z wyglądu, jak i z charakteru.


W Boże Narodzenie 1841 roku zmarł jej mąż – wcześniej, w lipcu tego samego roku, zmarł mój ojciec, który był jego oddanym przyjacielem i przez wiele lat pełnił wobec niej rolę ojca. Pani B. opowiadała, że na kilka wieczorów przed tym, jak choroba jej męża się ujawniła, widziała mojego ojca przechadzającego się w saloniku przylegającym do jej sypialni – choć za życia nigdy nie był w tym domu. Widzenie ustało dokładnie w chwili, gdy jej mąż zachorował.


Cztery miesiące po śmierci męża przeniosła się z dziećmi do miejscowości Schiers. Pewnego wieczoru opiekowała się tam chorym najmłodszym dzieckiem, siedząc przy kołysce obok pieca. Nagle ogarnęło ją wrażenie, jakby zbliżał się jej zmarły mąż – szczególnie wyraźnie poczuła jego zapach.

Chcąc się upewnić, że to nie tylko jej wyobraźnia, zapytała najstarszego syna:

„Heinrich, czy ty niczego nie czujesz?”

Na co on odpowiedział:

„Ależ tak – czuję zapach świętej pamięci ojca.”

Wówczas usiadła przy stole obok okna. Miałaby tam poczucie, że jej mąż usiadł po jej lewej stroniepo tej stronie czuła wyraźnie jego zapach, natomiast z prawej nie czuła nic. Trwało to kilka minut, po czym wszystko zanikło.


Kilka wieczorów później, gdy miała nakarmić dziecko piersią, wydawało się jej, że zmarły zbliża się do niej i dotyka jej mostka palcem wskazującym, powodując ból, który utrzymywał się przez kilka minut. Od tego momentu wizyty zmarłego ustały.


Chętnie opowiedziałbym Państwu jeszcze o zjawisku widmowym, typowym dla wysokich Alp – ale jak dotąd nie udało mi się uzyskać potwierdzenia tych opowieści. Nasi chłopi są w tej kwestii bardzo powściągliwi – częściowo z obawy, by nie wyjść na śmiesznych wobec wykształconych ludzi (za których z góry wszystkich uważają), a częściowo z lęku, że rozpowszechnianie takich historii mogłoby zaszkodzić ich dobytkowi, zwłaszcza bydłu.


Co jednak jest szczególnie interesujące: zjawiska te pojawiają się zazwyczaj przed deszczem, śnieżycami albo gwałtownymi zjawiskami natury. To przypomina mi wierzenie, że sen o zmarłych oznacza zbliżający się deszcz – a właściwie skojarzenie to potwierdza fakt, że wielu ludzi śni o zmarłych znajomych tuż przed nadejściem niepogody.


Refrenem wszystkich znanych mi opowieści o duchach górskich jest to, że rano po takim widzeniu ludzie znajdowali przed chatą wysokie zaspy śniegu, które nocą musiały się tam pojawić.


Jedno z najbardziej znanych u nas zjawisk – także literacko opracowane – to „Mgielny Ludzik” w Alpach należących do gminy Klosters w Prättigau.

Ukazuje się zawsze przed dziką śnieżycą, ubrany w bardzo starą odzież, jodłuje i woła na krowy – ale one nie zwracają na niego uwagi, więc odchodzi zasmucony. Według legendy był nieuczciwym pasterzem, który bogatszym krowom dawał więcej soli niż biedniejszym, i za to musi teraz błąkać się po górach, wołać na bydło i prosić je, by przyjęło od niego sól – dopóki wreszcie któraś krowa nie odpowie i nie przyjmie jego daru.


Być może pamiętają Państwo, że także w gazecie „Morgenblatt” pisano o zasypaniu hospicjum Grimsel przez lawinę. Opisano tam, jak służący, który zimował w budynku i w cudowny sposób ocalał, słyszał jodłowanie ze strony gór tuż przed południem i przed północą, zaledwie kilka minut przed tym, jak lawina runęła na budynek.

O duszach zwierząt i magicznych interwencjach w Alpach

Skoro właśnie mowa o lawinach, pozwolę sobie dorzucić tutaj jeszcze jeden przypadek z zakresu „duszoznawstwa zwierzęcego”, który kilkukrotnie opowiadał mi miejscowy nauczyciel, pan B., i za którego prawdziwość ręczył.

Jego brat zwykł zimować swoje stado bydła w oborze położonej blisko wąwozu, do którego codziennie prowadził krowy na pojenie. W wąwozie tym każdej wiosny – lub również przy odpowiednich warunkach atmosferycznych w innym czasie – schodzi lawina.

Kilka lat temu chciał pewnego ranka, jak zwykle, zaprowadzić tam swoje krowy do wodopoju. Ale tym razem zwierzęta za nic nie chciały wejść do wąwozu, i mimo wszelkich prób przemocy musiał z nimi wrócić z powrotem do obory.

Ledwo zdołał je znów przywiązać w środku, zagrzmiała lawina, która zeszła przez wąwóz, porywając ze sobą również drewnianą skrzynię na wodę, przy której miał właśnie poić zwierzęta.

Ponieważ od chwili, gdy krowy odmówiły wejścia do wąwozu, do chwili ich ponownego przywiązania w oborze, upłynęło zapewne około dziesięciu minut, a lawina – gdy już się poruszy – potrzebuje mniej niż minutę, by dotrzeć na dno, można postawić pytanie: jaka była przyczyna oporu krów przed wejściem do wąwozu?

Dodam, że nie jest to przypadek odosobniony w naszych Alpach.


A skoro już piszę o krowach, pozwolę sobie przedstawić jeszcze jedno wydarzenie, którego uczestnicy osobiście przekazali mi zgodnie jego przebieg.

Wdowa B. z Fleins posiadała wspólnie z sąsiadem oborę – każde z nich miało tam swoje własne zwierzęta.

Pewnego ranka, gdy wdowa B. chciała nakarmić swoją krowę, usłyszała z poddasza, gdzie przechowywane było siano, dziwne, niepokojące szepty, dobiegające z obory. Zbiegła na dół, ale nie znalazła nikogo, poza swoją krową i krową sąsiada, które… stały połączone łańcuchem na szyjach!

Wezwani „eksperci” – a właściwie rzekomi znawcy – doradzili jej, by uderzyła krowę sąsiada widłami. Gdy tak uczyniła, łańcuch się zerwał, lecz jej własna krowa zaczęła zwisać z wyciągniętym językiem i odmówiła dalszego przyjmowania pożywienia.

Przez dwa dni próbowano wszystkich możliwych środków zaradczych, ale bez skutku. W końcu, na radę większości sąsiadów, postanowiono, że zwierzę należy uznać za nieuleczalne i przeznaczyć na ubój.

Tylko jeden człowiek stanowczo sprzeciwił się temu i zaproponował, by wezwać C – z Maienfeld, ludowego uzdrowiciela-magika. Natychmiast wysłano do niego 13-letnią córkę wdowy.

Na miejscu żona C – przyjęła dziewczynkę bardzo chłodno i niechętnie. Powiedziała, że takie historie już wiele razy przyniosły im szkody, szczególnie przy leczeniu świń, i że nie pozwala już mężowi uprawiać tych sztuk.

Sam C -, który właśnie nadszedł, potwierdził odmowę żony, ale gdy dziewczynka zaczęła opowiadać o ich biedzie i nieszczęściu, rozpłakała się i błagała w imię Boga, to właśnie żona zmieniła zdanie, wsparła jej prośby i namówiła męża do pomocy.

Wziął ze sobą różne zioła, w tym ziele z drzewa cieniowego (u nas zwane zielem sesikowym) oraz kazał podać w domu wdowy czubrycę i rozżarzony rondel. Do wsi przybył okrężną drogą, nie chcąc wzbudzać podejrzeń.

Zaopatrzony we wszystko, co potrzebne, udał się do chorej krowy, zamknął drzwi obory za sobą, nie ryglując ich jednak, i nie pozwolił nikomu innemu przebywać w środku.

Tymczasem przed stajnią zebrało się kilku sąsiadów, chcących obserwować, jak potoczy się sprawa. Wśród nich pojawiła się kobieta powszechnie uważana za czarownicę, która zażądała wpuszczenia do stajni. C – odpowiedział jej ostro i odmówił.

Odeszła, lecz wkrótce wróciła i jeszcze bardziej nalegała – domagając się chociaż pozwolenia na zajrzenie do środka. Odpowiedź była krótka:

„To cię nie dotyczy. Zjeżdżaj stąd!”

Kobieta znów odeszła, ale po chwili wróciła zlana potem, błagając i płacząc, by pozwolić jej choć przez chwilę zerknąć do środka. Wtedy C – zawołał:

„Jak odejdziesz, będzie dobrze – jeśli nie, to sama się przekonasz, jak ci się to skończy!

Duchy, przeczucia i łaska – opowieści z pogranicza świata widzialnego

Kobieta (ta, o której była wcześniej mowa) odsunęła się i już nie wróciła. Niedługo potem C – otworzył drzwi obory i zażądał końcówki paszy (siana) dla krowy, która była grubo pokryta pianą ze spoconego ciała. Sam był w samej koszuli z podwiniętymi rękawami, a zauważono, że jedną stroną swojej kamizelki wycierał – być może nacierał – krowę.

Zwierzę natychmiast zaczęło jeść i szybko doszło do siebie.

Przy pożegnaniu C – doradził wdowie, aby jak najszybciej sprzedała krowę, bo w tej oborze nie zazna już spokoju. Dodał też, że lepiej nie wierzyć w czary, ponieważ tym, którzy w nie nie wierzą, mogą one wyrządzić mniej szkody niż tym, którzy wierzą.

Za swoją pomoc C – nie przyjął żadnego wynagrodzenia, mówiąc, że udzielił jej w imię Boga.

Gdy wrócił do domu, żona wybiegła mu naprzeciw z wieścią, że w chlewie ze świniami dzieje się coś niedobrego. Rzeczywiście, zastał swoje świnie tańczące na tylnych nogach. Mimo to udało mu się jeszcze zneutralizować i ten czar.


Kobieta (ta, którą podejrzewano o czary) zmarła już kilka lat temu. Wdowa natomiast, która jeszcze w zeszłym roku opowiedziała mi całą tę historię, zmarła dopiero kilka miesięcy temu. Jej córka i C – nadal żyją.


Zanim zakończę, chcę jeszcze opowiedzieć pewną zagadkową historię, która – jak sądzę – należy do obszaru diabelskich fascynacji.

W okolicy jednej z wspólnot braci morawskich zmarł bardzo bezbożny właściciel majątku. Jego śmierć miała – nawet na obecnych tam niewierzących – wywrzeć wrażenie prawdziwej podróży do piekła. Od tamtego czasu zaczęto opowiadać, że w rejonie jego posiadłości pojawia się czasem widmowa kareta.

Pewien naoczny świadek opowiedział mi następującą relację:

„Zgubiłem się podczas polowania i tak bardzo się zasiedziałem, że dopiero o północy dotarłem do domu.

W czasie błądzenia wydawało mi się raz po raz, że jakaś kareta znajduje się blisko mnie. W końcu rzeczywiście ją zobaczyłem – całkowicie czarną – jak przejechała obok mnie i zniknęła w nocy. Problem w tym, że stałem wtedy w miejscu, gdzie z jednej strony był rów, a z drugiej bagno – i absolutnie nie do pomyślenia było, by mogła tamtędy przejechać jakakolwiek kareta.

Musiałem zawrócić i pójść inną drogą, którą w końcu dotarłem do domu.

Opowiedziałem wszystko mojej żonie – i dopiero wtedy usłyszałem od niej legendę o karecie-widmie, o której wcześniej nie miałem pojęcia.”


Relację tę przekazał mi pan Schippang, uczciwy mistrz piekarski z G –, człowiek bardzo prawdomówny.


Jako zakończenie tych opisów z mrocznego świata natury i zjawisk nocnych, pozwolę sobie jeszcze przytoczyć jedno pełne światła wydarzenie z królestwa łaski Bożej:


Dziadkowie mojej żony mieszkali w Hamburgu w bardzo wysokiej kamienicy. Pewnego dnia – w obecności matki jednego z rodzeństwa mojego teścia – jedno z dzieci wypadło z najwyżej położonych pomieszczeń przez okno.

Matka, ogarnięta przerażeniem, co się stanie, jeśli jej bardzo gwałtowny mąż dowie się o tym, zdołała w rozpaczy wyszeptać modlitwę:

„Drogi Boże, jeśli chcesz zabrać to dziecko, to zabierz… ale niech tym razem zostanie ocalone!”

I oto – gdy zbiegła po schodach – dziecko dobiegło do niej całe i zdrowe. Jednak wkrótce potem zmarło na szkarlatynę.


Właściwie miałem już zakończyć, ale właśnie przypomniała mi się jeszcze jedna historia z gminy Braci Morawskich w G –, uznana za fakt autentyczny, która wydarzyła się kilka lat temu, i nie mogę jej pominąć.


W gminie tej – jak być może Państwo wiedzą – Wieczerza Pańska odbywa się zawsze przy świetle lamp.

Otóż po jednej z takich wieczerzy, gdy wszyscy obecni już opuścili salę, a lampy zgaszono, służebna odpowiedzialna za salę kobiet chciała właśnie zamknąć drzwi po swojej stronie, gdy przy blasku swego światła zobaczyła jeszcze jedną kobietę, kręcącą się pod ławkami.

Zbliżyła się do niej i zapytała:

„Czego pani tu szuka?”

Tamta odpowiedziała:

„Szukam okruszyn. One są dla nas bardzo ważne.”

I natychmiast rozpłynęła się w nicość.

źródło:  Aus dem Leben der Frau Pfarrer B.;   MAGICON STUTTGART  1853.