I. Nawiedzony dom
Autor: Marie Schwickert
Wspomnienie z młodości, które przez długie lata drzemało niemal zapomniane w mojej pamięci, zostało przywołane przez wizytę mojego brata Sindbada. Siedzieliśmy razem podczas jednej z tych rozmów o zmierzchu, które Sindbad tak bardzo lubi, i wymienialiśmy wspomnienia. Najpierw Sindbad opowiadał o Indiach i swoich dziwnych przeżyciach tam; potem jego myśli stopniowo wracały do młodości, do domu rodzinnego, i nagle padło pytanie: „Pamiętasz jeszcze-?” Tak, pamiętam to, jakby to było dziś, a teraz, gdy poważnie o tym myślę, wydaje mi się, że to wydarzenie jako pierwsze dostarczyło mi dowodu na istnienie połączenia z tamtym światem, z którego rzekomo nie ma powrotu. Sindbad zachęcił mnie, żebym spisała swoje wspomnienia, i zacznę od opowieści o nocnym nawiedzeniu w starym domu.
Mieszkaliśmy w małej miejscowości nad brzegiem Dunaju, która ożywała tylko podczas wielkiej spławki drewna z Lasu Bawarskiego, odbywającej się każdej wiosny, której była punktem wyjścia. Mój ojciec był kierownikiem tej spławki, a także nadzorował sprzedaż drewna oraz jego załadunek na wielkie tratwy i składy. Nie ma potrzeby podawać dokładnych nazw, dlatego nazwę tę miejscowość „N.” Ogromne ilości drewna składowane w N. należały do księcia S., który w tej miejscowości, oprócz placów składowych, posiadał trzy stare domy. Jeden z tych domów zamieszkiwaliśmy my, drugi stał pusty, z wyjątkiem jednego pokoju, który służył jako kancelaria. Trzeci dom, w którym miała miejsce moja historia, był zamieszkiwany na parterze po prawej stronie przez tak zwanego „mierniczego drewna” i jego żonę, a po lewej stronie przez moją ciotkę. Na pierwszym piętrze znajdowały się dwa mieszkania oddzielone szerokim korytarzem: po prawej stronie pokój z małym pomieszczeniem służącym jako rupieciarnia, po lewej duży i mały pokój. Te dwa pokoje były połączone, ale miały tylko jedno wejście i wyjście. Oba pokoje służyły do zakwaterowania urzędników, którzy czasami przyjeżdżali do N. w sprawach służbowych, ale były rzadko używane. Pokój po prawej był zajmowany przez adiunkta podczas sezonu spławki. W czasie wakacji lub podczas wizyt moich braci służył im jako miejsce pobytu.
Moja ciotka była bardzo pracowitą starą panną, która nieustannie zajmowała się ręcznymi robótkami. Nie darzyła mojego brata i mnie szczególną miłością, ale to nie przeszkadzało jej, by od rana do wieczora robić dla nas na drutach. Jej ostatnim dziełem była misterna narzuta na łóżko dla mojego posagu, której jednak nie zdążyła dokończyć, ponieważ nagle zachorowała na ciężkie zapalenie płuc. Czuła, że musi umrzeć, i bardzo ją dręczyło, że nie zdążyła wyhaftować koronek do narzuty. Nawet w gorączkowych majakach mówiła o tym. Po jej śmierci próbowałam dokończyć koronki, ale różnica w pracy była zbyt widoczna, więc ostatecznie zostawiłam ją niedokończoną. Narzuta została przechowana w dużej skrzyni z wyjątkowo piękną bielizną dla mojego posagu, która znajdowała się na pierwszym piętrze po lewej stronie. Do pokoju mojej ciotki wprowadził się mój brat Edmund, który chciał się tam przygotować do egzaminu państwowego.
Rok później, podczas wakacji akademickich, mój najmłodszy brat Edwin wrócił do domu i zamieszkał w pokoju po prawej stronie na pierwszym piętrze. Kilka dni po jego przyjeździe, jak to mieliśmy w zwyczaju, poszliśmy po kolacji na krótki spacer, a potem usiedliśmy nad brzegiem Dunaju. Edwin był niezwykle zamyślony i nie śpiewał jak zwykle swoich ulubionych pieśni Schuberta, tylko wpatrywał się w milczeniu przed siebie. W końcu zwrócił się do mnie i zapytał: „Czy wiesz, czy w pokojach naprzeciwko mnie przechowywane są jakieś cenne rzeczy?”
„Tak,” odpowiedziałam zaskoczona, „mój posag. Dlaczego pytasz?”
„Bo myślę, że dzisiaj w nocy ktoś chciał się włamać. Słyszałem wyraźnie kroki na korytarzu, a potem ktoś naciskał klamkę drzwi.”
„I co wtedy?”
„Nic więcej. Od razu poszedłem sprawdzić, ale na korytarzu nie było nikogo, a drzwi były zamknięte.”
Przeszedł mnie lekki dreszcz, ale Edwin kontynuował spokojnie: „Muszę dojść do sedna sprawy, więc dzisiaj nie położę się spać. Usiądę w ciemności z kijem w ręce obok drzwi i od razu otworzę, jeśli coś usłyszę.”
„Czy to nie jest dla ciebie bardzo niebezpieczne?” zapytałam nieśmiało.
Edwin się zaśmiał: „Kochane dziecko, przecież nie jestem tchórzem! Oczywiście muszę być szybki, żeby unieszkodliwić intruza jednym dobrze wymierzonym ciosem. Jeszcze jedno: dokąd prowadzą te inne drzwi?”
„Te duże prowadzą na strych, te małe do kuchni; małe do kominów. Duże piece kaflowe są tam podgrzewane.”
„Bardzo wygodnie dla kogoś, kto musi tam wejść,” zaśmiał się Edwin. „Więc zamknę te drzwi z zewnątrz. Jeśli się nie mylę, nie mają klamek, tylko zasuwy?” – „Tak!”
„Dobrze. Kto ma klucz do kuchni i na strych?”
„Matka. Tam więc nikt nie może się ukrywać.”
„Tym lepiej! Więc nocny gość może wejść tylko przez schody. Na razie: cicho, siostrzyczko! Matka nie musi o niczym wiedzieć.” Następnego ranka czekałam na niego z niecierpliwością.
Wzruszył ramionami. „Znowu nic! Słyszałem kroki i naciskanie klamki wyraźnie, od razu otworzyłem drzwi i przeszukałem korytarz. Każde drzwi były zamknięte, a nikogo nie było widać! Potem poszedłem do Edmunda na dół i zapytałem go, czy przypadkiem nie był na górze. Słyszał kroki na schodach i myślał, że to ja. Rozmawialiśmy i snuliśmy przypuszczenia, ale nie doszliśmy do żadnych wniosków. Nocne kroki nadal były słyszane, ale nikogo nie było widać. W końcu Edwin miał dość tej zjawy i przestał się nią przejmować.
Kiedy wakacje się skończyły, Edwin wrócił do Wiednia, a Edmund postanowił zamieszkać w jego pokoju. Jego nerwy nie były jednak zbyt dobre, ponieważ następnego ranka przyszedł z bardzo niezadowoloną miną i powiedział: „Nie boję się diabła, ale chcę spokojnie spać. Na górze nie wytrzymam!”
Ponownie pierwsze piętro starego domu pozostało niezamieszkane. Na Nowy Rok odwiedził nas mój brat August, który był leśniczym w Krainie i rzadko wracał do domu. Zapytany, jak spał, odpowiedział: „Źle! Obok musi mieszkać jakaś strasznie niespokojna osoba!”
Nasza matka dawno już słyszała o nawiedzeniu, ale nie zwracała na to uwagi. Teraz jednak uznała to za bardzo dziwne, i kiedy August jeszcze bardziej narzekał następnego ranka, opowiedziała mu wszystko. August wyśmiał ją: „Droga mamo, historie o duchach istnieją tylko w starych zamkach! Ta historia ma zapewne naturalne wyjaśnienie.” Dla niego sprawa była zakończona.
Następny, który wrócił do domu, był Sindbad, mój najstarszy brat. Ani matka, ani ja nie powiedziałyśmy mu o nocnych niespodziankach, które go czekały.
Przez trzy noce spał w pokoju, a potem strach przed nocnymi dźwiękami, które pierwszej nocy dochodziły z korytarza, drugiej z pokoju, a trzeciej tuż obok jego łóżka, stał się tak wielki, że stwierdził, że woli spać na fotelu w mieszkaniu rodziców, niż jeszcze raz nocować w nawiedzonym domu. Oddałam mu więc mój pokój i spałam u rodziców, ale nadal rozmawialiśmy o tych przerażających nocnych wizytach, które były tak wyraźnie słyszane, a jednak nigdy niewidoczne. Sindbad nie zgadzał się z Edwinem, że to człowiek powodował te dźwięki, a ja wiedziałam, jak Edwin przez tygodnie się męczył i wszystko dokładnie badał, nie znajdując naturalnego wyjaśnienia zagadki.
Byliśmy już przyzwyczajeni do wierzenia w nadnaturalne siły. Mimo to Sindbad uważał, że zakończenie tego nawiedzenia jest możliwe. Zapytał: „Czy ciotka zabrała ze sobą do grobu jakieś niespełnione życzenie?” „Tak,” odpowiedziałam, „nie dawało jej spokoju, że nie zdążyła dokończyć narzuty na łóżko dla mnie!” – „Oddaj narzutę!”
Zdecydowałam się na to dopiero rok później, kiedy Edwin się ożenił. Dałam ten cenny przedmiot jego żonie w prezencie ślubnym, ponieważ wiedziałam, że Edwin obejmie posadę w Bośni. Tam zjawa raczej nie dotrze. Biedna młoda kobieta, co ja narobiłam! Edwin nie mógł od razu wyjechać do Bośni i postanowił spędzić miesiąc miodowy w N. Narzuta wróciła z jego żoną w walizce.
I teraz było gorzej niż kiedykolwiek. Zjawa, która początkowo tylko naciskała klamkę drzwi, a później wchodziła do pokoju, teraz dawała o sobie znać poprzez wzdychanie i szarpanie poduszek mojej szwagierki, rzucanie grochów o ścianę, skradanie się pod łóżko – krótko mówiąc, było bardzo źle.
Ale moja szwagierka była odważna i wytrzymała. Nie domyślała się, że to prawdopodobnie narzuta w jej walizce jest przyczyną tych niesamowitych wizyt, inaczej na pewno by ją usunęła. Kiedy w końcu wyjechała z mężem za granicę i zabrała narzutę, nawiedzenie, które trwało już cztery lata, zakończyło się na zawsze.
II. Kto to był?
autor: Marie Schwickert
W 1910 roku moje dzieci kolejno zachorowały na dyfteryt, a kiedy najmłodsze, które zostało zaatakowane przez tę podstępną chorobę jako ostatnie i najbardziej dotkliwie, jeszcze nie było wolne od zagrożenia zakażeniem, jeden z moich braci zapowiedział swój kilkutygodniowy pobyt u nas wraz z żoną i dziećmi. Co robić? Było za późno na odwołanie wizyty, ponieważ połączenia pocztowe w Böhmerwaldzie były złe, a gdy list dotarł w nasze ręce, zapowiedziani goście byli już w drodze.
Nie pozostało nic innego, jak tylko zrobić dobrą minę do złej gry. My – moja matka, mój mąż i ja – odbyliśmy naradę wojenną i postanowiliśmy, że na razie tylko mój brat może do nas przyjechać, a moja szwagierka z dwójką dzieci powinna zostać przynajmniej tydzień w hotelu w Winterbergu. Mój mąż pojechał więc do Winterbergu, aby spotkać naszych gości, wynajął mały, uroczy pokój w hotelu i użył całej swojej elokwencji, aby przekonać moją szwagierkę do pozostania tam. Moja szwagierka była jednak kobietą, która – mimo pozornej uległości – zawsze potrafiła postawić na swoim. Zgodziła się na wszystko, ale zrobiła zupełnie odwrotnie.
Nim minęły cztery dni, mój brat poczuł potrzebę porannego spaceru, – moja szwagierka oczywiście również. Spotkali się w połowie drogi między Winterbergiem a Kellen – naszym miejscem zamieszkania – i w południe przybyli do nas razem z dziećmi. Pokręciłam głową, a mój mąż, który zazwyczaj był dość beztroski, również nią pokręcił, ale nic to już nie pomogło; nie mogliśmy wyrzucić moich krewnych.
Błagaliśmy jednak gorąco, aby moja szwagierka z dziećmi pozostała przynajmniej w swoim pokoju i nie wchodziła ani do naszej sypialni, ani do sypialni mojej matki, w których przebywało moje najmłodsze dziecko w ciągu dnia. Moja szwagierka obiecała wszystko, czego chcieliśmy, ale uważała nasze obawy za przesadne, bo jej zdaniem dyfteryt nie był aż tak zaraźliwy. Nie zdziwiło mnie zbytnio, że już następnego dnia uległa nieodpartej chęci odwiedzenia mojej matki z najnaturalniejszą miną na świecie.
Kiedy jednak zobaczyłam, że jej sześcioletni synek pochyla się nad wózkiem mojego najmłodszego dziecka i wkłada jego zabawkę do ust, stanowczo zaprotestowałam. Moja szwagierka uspokajała mnie, ale następnego popołudnia Willy, mój mały siostrzeniec, leżał apatyczny i gorączkujący na kanapie.
„Zaglądałaś mu do gardła?” zapytałam zaniepokojona.
„Tak,” odpowiedziała szwagierka. „Nic tam nie ma, tylko rozstroił sobie żołądek.”
Zamilkłam i zamyślona usiadłam w sąsiednim pokoju do pracy. Złe samopoczucie Willy’ego nie dawało mi spokoju. Pięć lat wcześniej mój brat stracił swoją ukochaną córkę, piękną dziewczynkę, na szkarlatynę i dyfteryt. Byłoby to dla niego ciosem, stracić teraz również jedynego syna.
Kiedy gorliwie szyłam, pogrążona w ponurych obawach, przyszła moja służąca i zameldowała wizytę. Zdziwiona wstałam i wyszłam na spotkanie gościa. Wizyty były rzadkością w Böhmerwaldzie – przynajmniej w dzień powszedni. Kto to mógł być?
W przedpokoju stał nasz lekarz, właśnie zdejmował płaszcz przeciwdeszczowy.
„Pan, doktorze?” zawołałam zdziwiona i zadowolona. „Czy to dobry duch Pana przywiódł?”
Lekarz spojrzał na mnie zaskoczony i zapytał: „Czyżbyście nie wezwali mnie?”
„Ja?” zapytałam nie mniej zdziwiona. „Nie! Ale wydaje mi się, że przychodzisz Pan w samą porę. Jeśli się nie mylę, mój siostrzeniec ma dyfteryt.”
Po kilku wyjaśnieniach zaprowadziłam go do małego pacjenta, którego stan się pogorszył. Lekarz poprosił o łyżkę i zbadał gardło, po czym spojrzał na mnie.
„Ma to!” powiedział sucho. „Ale jest jeszcze czas; jutro byłoby już pewnie za późno!”
Patrzyliśmy sobie w oczy i przez kilka sekund pozostaliśmy w milczeniu; mój brat i jego żona byli bardzo bladzi. W końcu zapytałam powoli, z wahaniem: „Teraz powiedz mi Pan, doktorze, – kto Pana wezwał?”
Dr. Budde starannie czyścił swoje okulary, zanim odpowiedział. „No cóż,” powiedział w końcu przeciągle, „to dziwna sprawa. Wczoraj przyszła do mojego gabinetu młoda dziewczyna i powiedziała, żebym odwiedził Państwa; podkreśliła jednak, że mam przyjść dopiero dzisiaj. Kiedy wyszła, pracownik, który nas słyszał, powiedział: „Panie doktorze, ta dziewczyna nie jest z Kellen; znam wszystkie dziewczęta z całej parafii, ale tej nigdy nie widziałem.” – Pomyślałem więc, że może jednak warto przyjść, i jak widać, miałem rację!”
Wszyscy myśleliśmy to samo, ale nikt nie wypowiedział tego na głos: w tej samej godzinie, w której doszło do zakażenia, lekarz został poinformowany przez zupełnie nieznaną osobę, że ma przyjść do nas następnego dnia, czyli dopiero po wystąpieniu choroby. Bez tej informacji chory stałby się ofiarą zbyt wielkiej beztroski.
Kto to był, kto w ten sposób go uratował?
źródło: „Zentralblatt für Okkultismus” Miesięcznik do badania całokształtu nauk tajemnych, Juni 1921.
nazwa niemiecka: „Zentralblatt für Okkultismus” Monatsschrift zur Erforschung der gesamten Geheimwissenschaften, Juni 1921.
- Aus der Mappe einer Okkultistin. I. Das Spukhaus. Von Marie Sch wickert, Mai 1921.
- Aus der Mappe einer Okkultistin. 2. Wer war es? Von Marie Schwickert, Juni 1921.