Wsiewołod Garszyn

W noweli Garszyna p. t. „Artyści” dwaj malarze, Riabinin i Dietlów, przechadzają się pewnego dnia wzdłuż zabudowań portu petersburskiego. Diedow, były inżynier, objaśnia swemu towarzyszowi sposób użycia przedmiotów stalowych i żelaznych, które robotnicy właśnie znoszą z parowców.

Szczególną uwagę  zwraca na olbrzymi, walcowaty kocioł parowy, który rozszedł się był w spoidłach; opisuje sposób, w jaki odbywa się naprawa. Jakiś drągal włazi do kotła i obcęgami przytrzymuje spoidło; z całych sił napiera piersiami, gdy tymczasem drugi drągal obrabia młotem spoidło, uderzając w nie z zewnątrz z całym rozmachem, na jaki go stać i stara się je spłaszczyć do wielkości główki. Dzień w dzień robotnik ten musi wytrzymywać te gwałtowne uderzenia; często kocioł jest tak wązki, że nie może w nim siedzieć, lecz musi usadowić się bokiem w tym przygniatającym parze. Diedow dodaje, że robotnicy wytrzymują to z reguły przez kilka lat, lecz potem niezdolni są do niczego. Zazwyczaj tracą słuch od tego huku; nazywają ich dlatego głuszcami.

Następnego dnia obaj przyjaciele udają się do fabryki maszyn. Riabinin wlazł do wielkiego kotła parowego, który właśnie był w robocie. Głuszec siedział zwinięty w kłębek w jakimś kąciku i przyjmował piersią uderzenia młota. Malarz przypatrywał się temu widowisku przez pół godziny: sto razy wznosił się i opadał młot, a za każdym razem głuszec wstrząsał się mimowolnie. Riabinin znowu wyszedł z kotła, lecz blady był i zmieszany. Widowisko, na które patrzył, stało mu przed oczyma dniem i nocą, gdyby lodowata, ognista, groźna halucynacya, tak plastyczna w barwie i formach, jak ta jego podobizna, którą przeniósł na płótno.

„Oto siedzi przede mną w ciemnym zakątku kotła, w łachmany odziana, skulona we  dwoje, ledwie dysząca ze znużenia, ludzka istota. Nie można by jej wcale rozróżnic, gdyby nie światło, które wpada przez szczeliny przeznaczone dla spoideł. To pasmo jasności oświetla jasno i wyraziście jej twarz, jej suknie, lśni się złotemi plamami na jej łachmanach, na spilśnionych jej, odymionych włosach i brodzie, na twarzy jej purpurowo czerwonej, po której brudny pot ścieka, na jej muskularnych, obrzękłych ramionach, na jej ciężko dyszącej, szerokiej lecz zapadłej piersi. Nieustannie wracające, straszliwe uderzenia dudnią przeraźliwie na kotle i zmuszają nieszczęsnego głuszca do wytężenia wszystkich sił, żeby w tern nie możliwem utrzymać się położeniu”.

W obrazie takiego nieszczęsnego głuszca przedstawia się Garszynowi cała ludzkość i całe jej życie. Może on z całem prawem powiedzieć o swej twórczości to, co mówi o swoim obrazie Riabinin: to nie obraz, lecz żałoba, która ropą wrzodu ocieka. A Garszyn sam, poeta i człowiek, staje przed nami jako istota tak samo nieszczęsna i udręczona jak ów głuszec – jako prawdziwy głuszec w świecie ducha. W olbrzymim warsztacie kultury nowożytnej, pod gigantycznemi kołami systemów i wśród piekielnego huku poglądów na życie, które obrabiają skrzętne mrówki, żeby je potem spoić w jedną całość, Garszyn siedzi i patrzy chorem, strwożonem okiem; jak ów głuszec, podaje pierś swą na uderzenia poglądów czasu i wije się i jęczy pod ich naporem. Gorączkowy sen Riabinina, to własny sen Garszyna. „Zdało mi się, że znowu jestem w fabryce, lecz nie w tej, którą widziałem z Diedowem. Ta była znacznie większa i ciemniejsza. Po wszystkich kątach olbrzymie piece o dziwacznych, niewidzianych dotąd zarysach. Potężne płomienie buchają z ich otworów i odymiają dach budynku i ściany, które już przedtem czarne były jak węgiel. Maszyny pracują i stękają i z trudem przeciskam się przez wązką miedzę, oddzielającą całe szeregi kół wirujących; w powietrzu świszczą pasy drgające; nie widać żadnej istoty ludzkiej. Z jednego zaś punktu dochodzą mnie stukające i gruchocące głosy; tam musi praca pełnym toczyć się biegiem. Tu rozbrzmiewają dzikie okrzyki, tam dudnią gwałtowne uderzenia. Lęk mnie zdjął przed tern piekłem, lecz nagle czuję, jak gwałtem chwyta mnie coś i pociąga w owo miejsce, gdzie uderzenia dudnią coraz głośniej, a krzyki rozbrzmiewają coraz straszliwiej. Wtem wszystko się zapada w jeden wielki, chaotyczny huk i widzę – widzę dziwnie zniekształconą istotę, wijącą się na ziemi pod uderzeniami, które zewsząd gradem na nią spadają. Wszystkiem, co tylko w rękę mu wpadnie, cały tłum ludzi wali w nią nieustannie. Wszystko to moi znajomi, a twarze ich obłędny gniew wyrażają ; i wszyscy obrabiają młotami, walcami, kijami i pięściami, istotę, której nazwy nadać nie umiem. A jednak ją znam – to on, ciągle ten sam. Rzucam się naprzód, chcę wołać : Przestańcie! dlaczego ? – i widzę nagle bladą, skrzywioną, potwornie groźną twarz przed sobą… groźną – dlaczego ? Tak, bo to twarz – moja własna.  Widzę, jak ja sam, moje drugie Ja, poczyna podnosić młot, żeby zadać mu cios straszliwy. Wtem młot pada na własną moją czaszkę”.

Współczucie jest kątem widzenia, pod którym Garszyn spogląda na życie; do chorobliwości spotęgowana wrażliwość temperamentu jest jakby szkłem, przez które życie światło swe otrzymuje. Altruistyczne pojmowanie życia i patologiczna struktura duszy, oto dwa zasadnicze rysy życia i twórczości Garszyna.

II.
Wsiewołod Michajłowicz Garszyn urodził się w pewnej wsi gubernii jekaterynosławskiej, dnia 2 grudnia 1855 roku. Pochodził z rodziny szlacheckiej. Młodociane lata przepędził w tych i innych okolicach Rosyi południowej. W młodym już wieku był bardzo wrażliwy i nerw owy; otoczenie, w jakiem był, niewątpliwie głębokie w nim ślady wyryło; był pod silnym wpływem matki, którą opisują jako kobietę inteligentną i wolną od przesądów, a z zapałem oddaną wielkim nowym ideom lat sześćdziesiątych. Matka oddała go do gimnazyum petersburskiego; okazywał Garszyn zdolności do nauki i wkrótce uzyskał sympatyę wszystkich ludzi, z którymi się stykał, równocześnie jednak już bardzo wcześnie poczęły się u niego objawiać dziwaczności psychiczne. W najwyższej klasie przyszedł nań pierwszy atak choroby umysłowej, która od owego czasu szła za nim przez życie całe niby groźny cień, aż w końcu pchnęła go do samobójstwa. Tymczasem
jednak po kilku miesiącach wyzdrowiał, gimnazyum ukończył w roku 1874 i przeszedł do wyżzsego zakładu naukowego.

Kiedy w roku 1877 wybuchła wojna rosyjsko-turecka, Garszyn, pod wpływem nagłego, gwałtownego wybuchu patryotycznego zapału, porzucił księgi naukowe i zaciągnął się jako ochotnik do jednego z pułków, które właśnie wybierały się w drogę do Turcyi. Odbył kampanię jako zwykły żołnierz, pieszo przebył przestrzeń od Kiszyniowa do Sistowy, a w jednej z potyczek odznaczył się odwagą tak niezwykłą, że otrzymał zaszczytną wzmiankę w oficyalnym raporcie, a nadto dostąpił rangi oficerskiej, równocześnie jednak został raniony w nogę wystrzałem z rusznicy.

W czasie pobytu u krewnych w Charkowie, napisał swoje małe psychologiczne arcydzieło „Cztery dni”, które w szerokich kołach wzbudziło ciekawość i uwagę. Kiedy w roku 1878 wystąpił z czynnej służby wojskowej, postanowił poświęcić się wyłącznie działalności literackiej. Chcąc uzupełnić umysłowe swe wykształcenie, zapisał się jako słuchacz nadzwyczajny na uniwersytet petersburski; w tym. samym czasie napisał kilka swoich nowel. W rok potem znowu zaniemógł umysłowo, wskutek czego praca jego literacka doznała kilkoletniej przerwy. Dwa owe lata przepędził częścią w petersburskich, częścią w charkowskich zakładach dla obłąkanych, a straszne wspomnienia tego pobytu zmartwychwstały znowu w opowiadaniu „Czerwony kwiatek”.

Po wyzdrowieniu odpoczywał przez czas pewien w dobrach swej ciotki, położonych między Chersonem a Nikołajowem, na brzegu zatoki dnieprskiej. W roku 1882 wydał pierwszy zbiór nowel, który tak publiczność, jako też prasa przyjęły przychylnie. Atoli ani powodzenie literackie, ani małżeństwo z miłości nie zdołały odpędzić złego demona, który w ślad za nim postępował. Garszyn często popadał w melancholię, nie tracił przy tern, co prawda, świadomości, lecz stany te powracały coraz częściej i trwały coraz dłużej. Gdy okazało się znaczne polepszenie, Garszyn porzucił posadę, którą zajmował od roku 1883 w zarządzie rosyjskich kolei żelaznych, i udał się w góry Kaukaskie, aby tam całkowicie zdrowie odzyskać. Lecz nagle wśród przygotowań do podróży zaszła niespodzianie katastrofa. Dnia 10 marca 1888 r. rzucił się, według sprawozdań ówczesnych dzienników rosyjskich, ze schodów swego mieszkania, położonego na czwartem piętrze; w tydzień potem nastąpiła śmierć.

Rosyjski pisarz, który podaje te biograficzne szczegóły, kilkakrotnie także wspomina o jego wrażliwości, ,która przeradzała się w chorobliwość, a która dla wszystkich niemal znajomych zmarłego poety była linią wytyczną jego osobowości. Wnioskując z tego wszystkiego, posiadał Garszyn wrażliwość na działanie zewnętrzne, wznoszącą się znacznie ponad miarę przeciętną; był naturą na wskroś arystokratyczną, dobrą i delikatną, lecz równocześnie było w jego sposobię reagowania coś z drgania wrzodu, którego się ktoś nagle dotknie. Posiadał zdolność współdźwięczną, która oddawała wszelakie, różnorodne melodye życia, lecz równocześnie przesycała je wszystkie jednym i tym samym współdźwiękiem żałości.

Był nade wszystko jeden punkt w jego duszy tak bardzo pozbawiony naskórka i tak bardzo zraniony, że zawsze bolał – punkt, poprzez który losy naszych współbraci, ich nieszczęścia i cierpienia wrażenie na nas wywierają. Tu przede wszystkiem zauważyć można ową tajemniczą, a straszliwą przemianę, skutkiem której uczucie ludzkości staje się zjawiskiem patologicznemu Wy subtelnienie wrażliwości tak wielkie, że przechodziło w chorobliwość, a przy tern miłość bliźniego były kanałem, w którym delikatna krew w jad się przemieniała – oto całokształt obrazu, w jaki ująć się dadzą poszczególne rysy osobowości Garszyna.

Altruistyczne pojmowanie życia i patologiczna psychologia – dwie te arterye główne – przebiegają zarówno jego twórczość, jak jego życie. Podglebiem była mania prześladowcza i lęk bezpodstawny i bezprzedmiotowy – lęk przed istnieniem, ta najbardziej upiorna z pośród wszystkich nowożytnych form zwyrodnienia. I ona to w końcu zdusiła go swemi ramionami polipa.

III.
Oba ideały etyczne, które najlepiej oznaczać nazwami altruizmu i egotyzmu, nigdy przedtem tak wyrazistych nie przybrały zarysów i formuł, jak właśnie w naszych czasach. Linie zasadnicze silnie leżą utwierdzone, a konsekwencye dadzą się z nich wyciągnąć w całej pełni i w całej jednostronności, jaką za sobą w ślad wiodą. Równocześnie jednak występuje między niemi na jaw różnica istotna w takiej nagości i tak brutalnie, że człowiek staje wobec obrazu swoich wrogów śmiertelnych, którzy po śnie wiekowym, pełnym zgody, na jednej piędzi przespanym, zbudzili się teraz nareszcie, żeby w oczy sobie spojrzeć i rzucić się na siebie zaciekle.

Norma dla życia etycznego i oznaczania wartości etycznych, tkwiąca w altruizmie, oplatała ludzkość tysiącznym swym powojem przez lat tysiące. Jak gąbka podziemna, wykwitła pod powierzchnią, ażeby od czasu do czasu wypuścić ponad siebie jakiś prąd młodociany; lecz teraz dopiero przekonano się, jak niepodzielnie całe życie swymi sploty objęła. Przez chrześcijaństwo pierwiastki jej wsiąkły we wszystkie ludy naokół, podobnie jak ziarno gnane wiatrem wgrąża się w glebę. Razem z wzniesieniem się spodnich warstw społecznych ukazała się i ona w całej jaskrawości podczas rewolucyi francuskiej. W socyalno-demokratycznych ruchach naszych czasów rozpościera swoje pozostałości. A nawet w nowy rodzaj soków zaopatrzona przeciska się tysiącem subtelnych włókienek do nauki i wszystko przekształca na podobieństwo swojego obrazu. Stuart Mili, doszedłszy po długich rozmyślaniach psychologicznych do przekonania, że własną korzyść znajdujemy w działaniu dla drugich i że własne nasze szczęście kryje się w chustce, którą obcieramy pot i krew z czoła bliźniego, tworzy swój system moralności utylitarnej. Inni badacze, którzy od razu spostrzegli, że rzekoma tożsamość szczęścia osobistego i sposobu życia altruistycznego wionie z dzieła Milla, podsunęli jej podstawy fizyologiczne. Stawiając jako naczelne przykazanie etyki możliwie najbardziej swobodny i bogaty rozwój życia indywidualnego w całej intensywności i rozległości, i dowodząc, że przez taki normalny sposób życia człowiek jednostkowy dąży do rozszerzenia się poza ciasną swoją, osobistą sferę z tą samą, fizyologicznie stwierdzoną koniecznością przyrodzoną, z jaką przy rozmnażaniu płciowem roztrwania swe bogactwo i nowe życie z własnego’ nadmiaru wytwarza, psycho-fizyologowie ci, np. Gruyau w „Lamor ale sanjs obligation ni sanction”, znieśli sprzeczność, w którą uwikłał się bez ratunku Mili, i związali niejako sznurem ombilikalnym altruizm z jego organizmem macierzystym, z którego, oo tylko tchnie życiem, wyszło bez względu na to, czy to stworzenia są czy myśli, historyczne zdarzenia czy systemy naukowe. Równocześnie jednak i egotyzm w całej swej rozciągłości wzniósł się na jasne światło dzienne. Po gorączkowym śnie altruistycznym, trwającym blizko dwa tysiące lat, i po ciężkich bólach przedporodowych, epoka wydała wreszcie na świat dziecię, które uwolniło matkę od gorączkowych halucynacyi. Fryderyk Nietzsche czuł, jak dwutysiącletnia praca kulturalna zaległa umysł jego kawałem martwego mięsa, które odrzucił precz od siebie na wielkie śmietniki dziejów; a z pod tej góry zwiędłych liści, która przez lat wiele w odszczepieniu żyła od drzewa cywilizacyi w dobrem i złem i umysł ludzkości całym ciężarem warstw pokrywała, wykopał mały, zielony pęd, który może tę samą w przyszłości objawi dziwną moc wzrastania, jak ongi ziarno chrześcijaństwa.

Dla Nietzschego jest altruizm we wszystkich przejawach: jako chrześcijańska nauka miłości, jako społeczna zasada równości, jako nowoczesna „religion de la souf france humaine”, oznaką życia podupadającego. Według jego pojmowania ciągnie się przez wszystkie czasy walka między tłumem małych a nieliczną garstką wielkich, między nieliczną garstką silnych a tłumem słabych. Mali i słabi, chorzy i kalecy, ci, którzy niczem nie są, ani też niczego sami przez się dokonać nie zdołają, a tylko przez gromadne zespolenie się rolę jakąś odegrać mogą, przez całe wieki kusili się o to, a nawet dość skutecznie, ażeby wszystkim przymiotom, które im były korzystne i wynieść ich mogły na stanowisko panów, nadać dobry kurs etyczny, gdy tymczasem wszelkie przymioty przeciwne napiętnowali mianem złych. Podstępnemi sztuczkami zdołali przemienić i przeinaczyć własne swe złe instynkty, uczucia niemocy i interesy niewolnicze na łagodne, dobre cnoty – na litość, udrękę sumienia, pokutę, rezygnącyę itd .; natomiast szlacheckie uczucia pana: pewność siebie dumnego, wytworny chłód i poważanie dla siebie wykwintnego, zdrowego kult dla ziemi i ciała, pięknego wstręt do brudu i brzydoty – wszystko to podziemną swą pracą zohydzić zdołali.

Dla Nietzsche’go cała praca rozwojowa doby współczesnej jest jednym wielkim procesem rozkładu i staczaniem się w otchłań, przeciwko któremu jeden jest tylko środek ratunku, zupełne etyczne „odwrócenie wszelkich wartości” (Umwerthung aller Werthe), bo ono jedno zdoła znowu przywrócić cześć i znaczenie arystokratycznym ideałom w przeciwstawieniu do plebejskich, egotyzm wyniesie ponad altruizm, czyli, żeby użyć własnych słów Nietzsche’go, przeciwstawi wartościowanie kasty panujących „gut-schlecht” (dobry – zły) wartościowaniu niewolników „gut-bóse” (dobry złośliwy, nikczemny).

Tymczasem jednak nietzscheanizm jest tylko religią przyszłości, altruizm natomiast jest potęgą czasu, którą wokół nas czujemy i widzimy; on to ukształtował wszelkie stosunki życia i on to wytyka kierunek, w jakim obecnie dokonywa się rozwój. Ale jeżeli kwestya społeczno-etyczna już jako kwestya czasu parpreference musiała zajmować umysł tak nowożytny, jak Garszyna, w którym wszystkie prądy współczesne wartką toczyły się falą, to jeszcze dla niego, jako poety rosyjskiego, przybrała tak wielkie rozmiary dlatego, że wypełniała cały pierwszy plan obrazu, jaki o świecie sobie wyrobił pod wrażeniem przyrody, ludu, życia i poezyi swego kraju.

O okolicach Charkowa, w których młodość Garszyna częściowo upłynęła, podał mi świadek naoczny następujące szczegóły opisowe. Kraj jest nieskończoną równiną, jak daleko sięgnąć okiem, melancholijną, pustą i jednostajną. Tłusta gleba leży odłogiem, a sioła rozlegają się na niej jakby gromady podagrycznych żebraków. Na wszystkich gościńcach, ścieżkach i drogach nędza wionie – nędza, która brudna jest i zszargana
z powodu tępej rezygnacyi. Gościńce przerzynają tu i owdzie nieskończoną płaszczyznę, lecz tłusta gleba, w której wóz i nogi grzęzną i dna pochwycić nie mogą, czyni ją niezdolną do komunikacyi. Jesienią, kiedy kupiec wyśle swoje fury zbożowe do najbliższego portu przewozowego (koleje żelazne dla niepewności nie cieszą się uznaniem w sprawach przewozowych), można widzieć długie szeregi ciężko obładowanych wozów, ciągnących wskroś pól i oziminy, bez wyboru. Leniwie i spokojnie suną fury po nieobjętej okiem równinie, pod ciężkiem niebem jesiennem, podobnie jak strumień smutku lub uczucia znikomości cicho przemyka przez ludzką duszę. Obok wozów kroczą woźnice; jedni są mężczyznami, drudzy kobietami, lecz tego nie rozpozna się tak dokładnie, jeżeli się nie wie o tern od dawna; stroje ich nie różnią się niczem, a ta sama praca i ten sam sposób życia zatarł zewnętrzne różnice w budowie ciała; zda się, jakby tkwili jeszcze korzeniami swymi w ziemi i jakby nie zdołali jeszcze byli zróżniczkować się od wspólnego typu pierwotnego.

Temperament tak miękki i wrażliwy, jak Garszyna, musiał głęboko odczuć tę oburzającą obojętność, tę senność umysłową, wśród której ludzie i zwierzęta wloką się przez życie i ani na chwilę nie schylą się ku tej wspaniałości, ku temu przepychowi, leżącemu w tej glebie tłustej przed ich oczyma. Można pojąć wobec tego, jak dusza jego wzbierała wzruszeniem litości, i jak ta myśl musiała stanąć mu na drodze: oto jest zadanie, które z obowiązku spełnić należy. A pomknął wzrokiem poza sferę własnego swego doświadczenia i objął wokół całą tę ojczyznę swoją, to widział wszędzie ten sam obraz jakby w tysiącznem odbity zwierciadle: lud pogrążony w nędzy, ubóstwie i ciemnocie – a w swojej własnej postaci widział obraz pełnych zapału zbawców. W powietrzu zwisało jeszcze spóźnione echo wielkiego hymnu swobody z lat sześćdziesiątych, dusze drgały jeszcze uczuciem wszechludzkości, w którem stopiły się kajdany poddaństwa; a kiedy chłopiec stanął na progu tego świata, który oczom jego rozwarli poeci jego kraju, wielcy i mali, w swoich książkach, wówczas na nowo widział zderzenia i losy ludzkie, układające się w wyraźne zarysy podług tego samego zagadnienia: obowiązku jednostki do poświęcenia pracy i życia dla drugich. Niemal cała nowoczesna literatura rosyjska jest zwiastowaniem altruizmu, albo przynajmniej opisaniem altruizmu jako pierwiastku i siły motorycznej w życiu ludzkiem. Jest on różnobarwnie mieniącym się tematem powieści Turgeniewa, wciska nóż w dłoń Raskolnikowowi Dostojewskiego, ożywia i niszczy marzyciela reformatora w „księciu Niechludowie” Tołstoja; a jeżeli zbliżymy się i zajrzymy do dzieł mniejszych poetów, Kruszewana i pani Krestowskiej np., to spotkamy się z tym samym typem, chociaż nieco naiwnie i pierwotnie w drzewie struganym, i z tą samą prawdą, chociaż przemienioną w kazanie.

Garszyn pod tym względem nie oddala się od braci swego zawodu: altruistyczne tematy wypełniają wszystkie jego niemal nowele. Wspomniałem na wstępie tego studyum nowelę p. t. „Artyści”. Obaj malarze, z których notatek codziennych nowela ta się składa, przedstawiają ideę altruistyczną i jej przeciwieństwo, o ile mogą one ujawnić się w sztuce. Diedow, który wskutek odziedziczenia majątku stał się niezależnym ekonomicznie, porzucił posadę inżyniera, aby całkowicie oddać się malarstwu. Nie pojmuje, jak człowiek jakiś może uznawać działalność artystyczną w oderwaniu od zadowolenia i jak może wątpić w jej wzniosłość. Sztuką dobrą, jedyną i prawdziwą jest dla niego ta, która wzbudza w człowieku ciche, rzewne marzenie, ta, która serce rozrzewnia.

Maluje to, co widzi; jeżeli widzi rzekę, namaluje rzekę, ujrzy bagno obwiedzione pasmem samic ptaszych, to namaluje to bagno; dlaczego jednak tę rzekę i to bagno maluje, nad tern nie zastanawia się wcale; rok w rok wytwarza nieskończoną ilość wschodów i zachodów słońca, pór południowych, krajobrazów przed deszczem i po deszczu, z początkiem lub z końcem zimy albo wiosny itd. Riabinin jest zupełnie inną organizacyą. Jest prawdziwym artystą; sam siebie opisuje w następujący sposób: „Podobnie jak lokomotywa, w pełnym biegu będąca, nie ma innej drogi, jak tylko toczyć się po szynach, aż para się wyczerpie, albo też wykoleić się i w jednej chwili z cudu żelaznego zamienić  się w potworny stos gruzów – tak i ja: toczę się naprzód po szynach, które silnie do moich kół przylegają; lecz z chwilą, gdy wyskoczę z toru — cóż
wówczas ze mną się stanie ? Za wszelką cenę muszę dotrzeć do tamtego przystanku, chociażby nawet ów przystanek wydał mi się ziejącą, czarną otchłanią, w której niczego rozpoznać nie można”. Bo prócz tego, że jest prawdziwą organizacyą artystyczną, jest utylitarystą czystej wody. Cała jego działalność wydaje mu się bezmyślną, nie może zrozumieć, co mają na myśli pisarze, którzy rozprawiają „0 znaczeniu sztuki”. „Ilekroć ich czytam, powstaje w głowie mojej myśl: czy sztuka istotnie ma jakieś znaczenie ? Nie widziałem jeszcze ani jednego dowodu, aby dobre obrazy wpłynęły dodatnio na ludzi, dlaczegóż więc mam wierzyć, że taki wpływ istnieje? Dlaczego mam w to wierzyć? Właśnie tej wiary potrzeba mi koniecznie; lecz skąd ją wziąć?” Ta wątpliwość wytrąca mu pendzel z dłoni, czyni go peryodycznie bezsilnym, pozbawia go wszelakiej myśli. „Wieczorem, gdy zmrok przerywa pracę, wraca się do życia i ciągle i nieustannie słyszy
się odwieczne pytanie: dlaczego? które spać człowiekowi nie daje, które zmusza do tarzania się w gorączce na łożu i do spoglądania w ciemności, jak gdyby tam gdzieś odpowiedź była wypisana”. Potem był w towarzystwie Diedowa w fabryce maszyn i zobaczył owego głuszca. Poczyna go malować. Pracuje gorączkowo; zdaje mu się, że żadna z jego prac tak mu pod ręką nie rosła, jak właśnie ten obraz, jednak zadowolenie nie przynosi mu ukojenia, lecz dręczy go jeszcze bardziej . Cała jego poprzednia praca malarska traci dlań nagle wszelkie znaczenie; a równocześnie czuje, że po tym obrazie nie stworzy już niczego, bo nigdy żadnym tematem nie zdoła wzbudzić takiego wrażenia, jak właśnie tym głuszcem.

„Ja ciebie wydobyłem”, woła malarz, „z ciasnego, ciemnego kotła parowego, ażeby twoim widokiem rozbudzić i przerazić trzeźwy tłum, wymuskany i wzgardliwy. Pójdź, ty, którego siłą moją na płótno wyczarowałem, pójdź i wyglądaj z niego na te fraki i treny jedwabne i wołaj ku mnie: patrzcie, oto ja jestem – ja, zaraza! Ugodź ich w samo serce, odbierz im sen z powiek, stawaj przed nimi jak upiór. Pozbaw ich spokoju, jak mnie spokoju pozbawiłaś”. Ale do całego tego wybuchu dodaje Riabinin pełne powątpiewania
słowa: „gdyby wogóle mówić można o wrażeniu”. I gdy kolega jego, szczęśliwy, niestroskany niczem, wolny od wątpliwości Diedow otrzymuje złoty  medal, stypendyum na podróż za granicę, a w przyszłości widzi przed sobą posadę profesorską i inne tego
świata wspaniałości, Riabinin porzuca zawód artystyczny, zwiastujący mu świetną przyszłość, ażeby w charakterze bezpretensyonalnego nauczyciela ludowego oddawać
usługi, choćby nawet najdrobniejsze. Aleksy Piotrowicz („Noc”) siedzi nocą w swoim, pokoju, przed !nim na stole leży nabity pistolet. Wzgarda dla ludzi i wzgarda dla siebie samego zohydziły mu życie tak, że postanowił raz z niem skończyć. Ranek się zbliża, a samotny człowiek gotów jest czyn swój wykonać; wtem wskroś ciszy rozbrzmiewa i dochodzi do niego dźwięk dzwonka kościelnego, oznajmiającego mszę poranną. „Dzwon spełnił zadanie, przypomniał zbłąkanemu człowiekowi, że poza jego własnym ograniczonym światem, który tak bezgranicznie go dręczył, aż wreszcie pchnął do samobójstwa, istniało jeszcze coś innego”, Opadają go wspomnienia, wyciąga skądś małą, ciemno-zieloną książeczkę, w której znajduje stare, dobrze mu znane słowa pełne woni młodocianych lat, a z popiołów dawnego jego człowieka wznosi się nowy, ptak Feniks, którego skrzydeł uderzenia szumią jakby nowe, silne, życiem brzemienne myśli. „Wszakże istnieje świat! Dzwonek mi to przywiódł na pamięć. Ody zabrzmiał, przypomniałem sobie kościół, tłumy ludzi, lud, przypomniałem sobie życie rzeczywiste. Tam muszę wyjść, z siebie samego wyjść, tam muszę kochać! A kochać, jak dzieci kochają! Jak dzieci — wszakże to wszystko tu napisane!” Zdawało mu się, że wszystko pojmował. „Jeżeli nie nawrócicie się i nie staniecie jako dzieci !” „Czyż ja wiem, co znaczy to słowo ? nawrócić się i stać się jako dzieci! To ma znaczyć: nie stawać, nie pchać się zawsze do pierwszego szeregu, z serca swego wyrwać wstrętne bożyszcze, potwora o wielkim brzuchu, odrażające swoje Ja, które duszę podgryza jak robak i coraz nowej karmi pożąda.

Skąd teraz wziąć nową duszę ? Wszakże ono już wszystko pożarło. Czas cały i siły całe na jego były usługach. Do tej chwili karmiłem cię, do tej chwili korzyłem się przed tobą; chociaż nienawidziłem cię, korzyłem się jednak przed tobą; wszystko, co dobrego
w udziale mi przypadło, tobie w ofierze przynosiłem. Tak daleko już zaszło, dzięki temu ubóstwieniu! Tak daleko, tak daleko!” Nagromadzona jego, a wymuszona gorycz łagodnieje; łzy spłynęły mu po twarzy, ulżyły mu;  on się ich nie wstydził. Gdyby nawet w tej chwili nie wiedzieć co się stać miało, on by nie zdołał ich powstrzymać, albowiem zarazem z niemi wysączył z siebie nienawiść. Czuł teraz, że to bożyszcze, przed którem przez tyle lat się korzył, nie całkiem go jeszcze pochłonęło, że jeszcze dość mu pozostało miłości i zaparcia się siebie, że więc warto było żyć jeszcze nadal, ażeby dobrze te pozostałości zużyć. Po co – dlaczego –  tego nie wiedział; zresztą i poco teraz wiedzieć, dokąd zwrócić swą głowę winami obciążoną? Przywodził na pamięć cierpienia i nędzę, która go w życiu spotkała, rzeczywistą ziemską nędzę, wobec której niczem były wszystkie jego udręczenia w samotności; i spostrzegł, że tę nędzę musi odszukać, że tej nędzy część musi zagarnąć dla siebie, ażeby przez to może spokoju trochę dla duszy swej znękanej uzyskać.

„Straszne! Nie mogę więc na przyszłość żyć dla siebie samego, muszę wiązać się z ogółem, odczuwać cierpienie i radość, miłość i nienawiść nie dla własnego, wszystko pochłaniającego Ja, które nagrody nie daje, lecz dla ogólnych prawd, które ostatecznie istnieją mimo wszelkie moje przeciw nim piorunowania, a które do sjerca mówią mimo wszelkie wysiłki i mozoły, żeby je stłumić. Tak, tak”, zawołał Aleksy Piotrowicz wstrząśnięty do głębi: „Wszystko to napisane jest tu, w tej zielonej książeczce, wszystko to wypowiedziane po prawdzie i na zawsze, idzie jeszcze tylko o to, żeby się nawrócić, odrzucie precz od siebie własne Ja, zabić je!”

„Lecz jakąż masz z tego korzyść, ty głupcze?” szepnął mu głos jakiś do ucha.

A drugi głos, który przedtem tak lękliwie, ledwie dosłyszalnie szeptał, zagrzmiał teraz: ,,Milcz! jakąż masz korzyść z tego, że sam siebie ranisz?”

Aleksy Piotrowicz zerwał się na równe nogi. Jasność go ogarnęła, a z nią przyszedł zapał. Nigdy jeszcze nie doznał tego zachwytu, ani z powodu ziemskich powodzeń, ani z powodu miłości kobiety. Zachwyt ten sączył mu się w t serce, torował sobie nowe drogi, wylewał się ciepłym, szerokim strumieniem, rozchodził się po wszystkich jego członkach, aż w końcu rozgrzał i ożywił na chwilę całą jego nieszczęsną.zdrętwiałą istotę.

Nade wszystko rozmiłował się ten egzaltowany, chory, rosyjski altruista w przedstawianiu męczenników altruizmu. Ich to opiewa poemat symboliczny „Attalea princeps”, której treścią jest, że trzeba koniecznie trzymać się razem, że do pracy reformacyjnej przystępować należy z poczuciem przynależności gromadnej, i że, kto wytrwał do końca w pogoni za celem, za wolnością dla siebie i dla drugich, tylko z podłem tchórzostwem się spotyka u tych, którzy przed wszystkimi innymi z pomocą mu przyjść byli powinni, i że ostateczną jego nagrodą jest śmierć. W botanicznym ogrodzie wielkiego miasta była oranżerya z żelaza i szkła, a w niej stała wśród wielu innych roślin olbrzymia palma, której zarządca nadał imię „Attalea princeps”. Wśród wszystkich tych drzew czuła się samotną, a one zazdrościły jej i nazwały ją wyniosłą i dumną, ponieważ korona jej przewyższała je o kilkanaście łokci. Bardziej od wszystkich innych palma tęskni za niebem swej ojczyzny, albowiem najbliższą była tego brzydkiego dachu szklanego, który jej niebo miał zastąpić, a z poza którego od czasu do czasu zaglądał drobny kawałek błękitu: prawdziwe niebo błękitne, chociaż obce i blade. Pewnego dnia, gdy karłowate rośliny, u stóp jej rosnące, wszczęły kłótnię między sobą, rzekła Attalea: „Zaprzestańcie kłótni, a pomyślcie raczej o tern, co czynie należy. Zważcie dobrze na moje słowa: wzrastajcie wzwyż i wszerz, rozpinajcie gałęzie w dal, naciskajcie na żelazną obręcz i na szkło, a wówczas oranżerya nasza rozpadnie się w kawały i będziemy wolne.

Gdy jedna lub druga mała gałązka uderzy o szyby, utną ją, lecz cóż poczną z tysiącem zuchwałych, silnych pni? Jeżeli tylko zgodnie postępować będziemy, zwyciężymy”. Lecz tamte inne rośliny społem zawołały, że słowa Attalei są szalone; żadna z nich nie chciała wystawiać na targ swojej skóry.

„Tak, tak, jak chcecie!” rzekła Attalea. „Ja wiem, czego chcę. Zostawiam was w spokoju: żyjcie, jak chcecie, o kroplę wody wszczynajcie waśni długie, a pod dachem szklanym żyjcie sobie w zgodzie. Chociaż sama, własną pójdę drogą. Nie chcę już nadal oglądać nieba i słońca z poza tej kraty – a chcę je widzieć”.

I rosła i rosła; wszystkie soki swoje zużywała na to, żeby wzwyż wystrzelić, a korzenie i liście musiały zdążać o własnych siłach. Czasem zdawało jej się, jak gdyby odległość od dachu szklanego nie zmniejszała się wcale. A wówczas wytężała wszystkie swe siły i zbliżała się do dachu coraz bardziej, aż wreszcie młody pęd dotknął się zimnej szyby szklanej i żelaznej ramy.

Upłynął znowu miesiąc; Attalea nieustannie rosła w górę. W końcu uderzyła o szyby. I teraz nie stało już miejsca dla dalszego wzrostu. Wówczas pień jej począł się wykrzywiać; bujna jej korona poczęła więdnąc i łamać się, zimne żelazne kraty wrzynały
się w młode liście, rozrywały je i kaleczyły; lecz drzewo uparło się, nie użalało się na liście swoje, nie zważało na nie i parło na kraty, które już, już miały się poddać, chociaż były z twardego żelaza.

Pewnego dnia rozległ się w oranżeryi głośny trzask. Jedna z grubych sztab żelaznych pękła. Z brzękiem zlatywały na ziemię kawałki szkła. A zielona korona palmy dumnie wzniosła się ponad sklepienie kopuły. Była już późna jesień, gdy korona Attalei przedarła się przez zgruchotany dach. Drobny deszcz pomieszany z śniegiem sączył się na ziemię; wicher pędził przed siebie szarą, poszarpaną, ciężko zwisającą mgłę. Zdało (się, jak gdyby mgła cisnęła na palmę. Drzewa potraciły już liście i stały obnażone jak trupy pełne odrazy. Tylko świerki i sosny dźwigały jeszcze na sobie ciemno-zielone swe szpilki. Drzewa gniewnie spoglądały na palmę, jak gdyby mówić chciały: „Jeszcze przemarzniesz. Nie wiesz, co mróz znaczy.

Tego nie przetrzymasz. I pocóż było wydzierać się ze swej cieplarni?”
Wówczas pojęła Attalea, że koniec jej się zbliża.
Zdrętwiała ze zgrozy. Czyżby miała zawrócić pod dach?

Lecz i na to już było za późno. Musiała pozostać tam, gdzie była, musiała znosić zimne podmuchy wiatrów i lodowate ukłucia płatków śniegu, musiała na szare patrzeć niebo i wynędzniałą przyrodę. Wkrótce podcięto bohatera wolności u samego korzenia i rzucono na podwórze, gdzie po pewnym czasie zginął pod stosami brudnego śniegu.

Ludzie, którym Garszyn daje ciało z swego ciała i krew z swojej krwi, tak głęboko przesiąkli duchem altruizmu, że idzie on za nimi w ślad aż do obłędu i zabarwia nawet ten świat, który sobie stworzyli w obrębie czterech ścian celi w domu obłąkanych.

Dowodem tego słynne opowiadanie: „Czerwony kwiatek”. Nieszczęśliwy, którego poeta w nim opisuje,  kim on jest, o tern dowiadujemy się z życiorysu Garszyna – mniemał, że jest zamknięty w pewnego rodzaju zaczarowanem kole, w którem zeskupiła się wszelka moc ziemska; i w nadmiernym zachwycie uważał siebie samego za punkt centralny tego kręgu. Oto wszyscy jego współtowarzysze w domu obłąkanych mieli się zgromadzić dla wykonania dzieła, o którem niejasne miał wyobrażenie, że będzie wielkim czynem, takim, który wszelkie zło zdoła z świata usunąć.

W jaki zaś sposób dzieło to miało być wykonane, o tern z początku nie wiedział nic. Lecz w czasie przechadzki po ogrodzie zakładowym uczuł nagle w całem swem jestestwie to gorące przekonanie, że „teraz kraty żelazne już już rozpadną się w kawałki i słońce wzejdzie w swobodzie ponad wszystkimi tymi potępieńcami; a oni pośpieszą, na wsze strony rozszerzać będą jego naukę, a świat wstrząśnie się i zrzuci z siebie dawną swoją szatę, która zohydza tylko rzeczywistą jego postać i powstanie w nowej, wyszłachetnionej krarsio”. Lecz jak, jakim sposobem, za pomocą jakich środków ?

Wtem spostrzega w ogrodzie zakładu trzy dziwaczne czerwone maki. Kwiaty były mniejsze niż zazwyczaj i odznaczały się szczególną, intensywnie czerwoną barwą. Instyktownie zerwał wieczorem jeden z tych kwiatów; wśród nocy, gdy bezsennie leżał na łóżku, opanowała go myśl, dla której to uczynił: spełnił przez to obowiązek wobec ludzkości. W chwili, w której spostrzegł ten mak czerwony, poznał istotę swojej misji. W tym kwiecie lśniącym skupiła się cała złość i cały gniew świata. „On to, jego zdaniem, był istotą, przez którą wszelkie zło utrzymywało się przy życiu; on to wsysał w siebie wszelką, krew niewinnie przelaną (dlatego był czerwony), wszelkie łzy i gorrycz wszelką. Był mistyczną, groźną istotą, był przeciwieństwem Boga, Arymana, który przybrał postać nikłą, niewinną. I kwiat ten musiał być zerwany i zabity.

Lecz nie dość na tem – bo w chwili, w której dusić się będzie pod naciskiem, trzeba będzie zważać, by nie znalazł sposobności rozlania swej złości naokół. Dlatego musiał go ukryć na swej piersi. Miał nadzieję, że do rana kwiat utraci całą moc swoją. Złość miała wyżłobić sobie drogę, wiodącą do własnego jego serca, i tam miał albo zwyciężyć, albo ledz pokonany  w pierwszym razie on sam miał zginąć, umrzeć, lecz umrzeć jak uczciwy bojownik, jak najlepszy bojownik ludzkości, albowiem nikt przed nim nie odważył się wyzwać do walki całej złości świata naraz. W tej urojonej walce obłąkany traci wszystkie swe siły. Zrywa kwiat drugi, potem kwiat trzeci: z każdym na nowo rozpoczyna tę walkę urojoną. Czuje, jak złość długimi, wężowato skręconymi strumykami wysącza się z kwiatu, jak przepaja całą jego istotę swoim jadem. Misyę swoją doprowadza do samego końca, lecz wysiłek ten go zabija. I tak pewnego poranku znajduje go dozorca martwym. „Twarz jego była jasna i spokojna; wycieńczone rysy z cienkiemi wargami i głęboko zapadłemi oczyma zamkniętemi miały na sobie piętno jakiegoś zuchwałego szczęścia. Gdy go kładli na nosze, usiłowali otworzyć mu rękę; lecz była mocno ściśnięta. I martwy zabrał do mogiły swoje trofeum”. Trofeum, które zmarły krył w swojej dłoni ściśniętej, był pomięty trzeci czerwony kwiat. Głęboki sym bol! Czy ten poeta altruistyczny chciał przez to może powiedzieć, że najlepsze dążenie niejednego szlachetnego człowieka niewiele więcej warte od urojenia tego obłąkanego? Że wszelkie ideały altruisty czne są tylko chimerami ?

W tym szkicu tkwi przejście od dziedziny altruistycznej twórczości Garszyna do patologicznej, do której teraz przystępujemy.

IV.
Wokół świadomych i normalnych zjawo w fizycznych ciągnie się szerokie pasmo mistycznego, anormalnego życia duszy. Jest ono podziemnym korzetniem, z którego tamte wielkimi wy kwitły konary; lecz jest równocześnie kwiatem, w którym owe gałęzie znalazły swoje skończenie, doszły do dojrzałości. Utkane jest ze wszystkich tych pierwiastków, które znajdują się poniżej lub powyżej przeciętnej miary cywilizacyjnej. Jest praglebą i przekwitnieniem, chorobą kulturalną i atawizmem, geniuszem i obłąkaniem, pierwotnem życiem instynktów dawnych pokoleń i sztucznem życiem tych, którzy przyszli ostatnio, jest jądrem, które w ziemi spoczywa, i zarazem jądrem! w gnijącym owocu, jest mistyką i patologią. Ludzie współcześni, którzy sami wiodą chory żywot i sztuczny wśród krzykliwego oświetlenia elektrycznego, pogrążyli się równocześnie w wielkim labiryncie przyrody, aby odkryć nić Aryadny, która wiąże nowoczesnego człowieka kulturalnego zpraidem. Poeci, te drgające macki, które ród ludzki wysyła przed siebie na swej pełzającej wędrówce przez epoki subtelne organizmy, w których jakby przez sito oczyszczona wykwitła esencya ducha i dążeń czasu – poeci naszego czasu piją z pożądliwością niemal chorobliwą niezgłębione soki, które z pierwotnego korzenia życia ludzkiego wspięły się wzdłuż pnia tysiącletniego, ażeby wreszcie* jaśnieć przepychem i wonią w chorobliwych kwiatach cieplarnianych epoki schyłkowej. W kraju kulturalnym, tak starym, jak Francya, gdzie człowiek wysubtelniał się przez całe wieki i gdzie całe życie sprowadzono do prostego równania tak łatwego, że rozwiąże je pierwszy lepszy żak szkolny, we Francyi literatura przybiera postać zielnika pełnego różnych odmian zwyrodniałego życia. W Rosyi natomiast, tym. noworodku cywilizacyi europejskiej, podobna jest młoda literatura do dziecka, które wpadło w sam środek zepsucia, w którego spojrzeniu, pod wpływem przedwczesnej ciekawości niezdrowego pobratymstwa, objawia się wzruszająca i głęboka zaduma serdeczności. Jest typ kobiecy, który pociągnął Garszyna tak mistycznie, że opisał go w dwóch różnych nowelach, w „Epizodzie”, a potem w,,Nadieżdie Mikołajównie”. „Nadzieżda” jest najdłuższą z jego nowel. Pokrewny typ kobiecy znalazł swój wyraz w jednem z głównych dzieł nowoczesnej literatury francuskiej, w „La Gilu” Jana Richepin’a. Obaj poeci pisali swoje prace pod wpływem tej samej tajemnej sympatyi, tej samej głębokiej, artystycznej i psychologicznej ciekawości; ale zajmującem jest, jak w pojęciu i wykonaniu Francuza i Rosyanina ten sam motyw, ten sam model, ten sam konflikt życiowy rozszczepia się na dwie zupełnie odrębne fizyognomie narodowe na tle wspólnego ideowego wątku epoki.

„La Olu ” Richepin’a, to kokota paryska, to potwór zesmagany całym ogromem chuci seksualnych, to wcielona ewangelia ciała. Niczem nie jest dla mężczyzny, tylko żądzą zmysłową; a mężczyzna z drugiej strony niczem dla niej nie jest, tylko żądzą zmysłową Pożądliwość jej jest nienasycona – jest tak samo anormalna jak budowa jej ciała, prawdziwy symbol perwersyi.

Każdy mężczyzna, który się do niej zbliża, czuje nieprzeparty ku niej pociąg, a ona przygwożdżą go do siebie, wsysa się w niego – jest ,,la glu ”. Jej stosunek do młodego rybaka (będący treścią powieści) jest jednym nieprzerwanym szeregiem rozpasanych orgii. Paryska kokota inscenizuje dziką, rozpasaną farsę ciała, którą najtrafniej nazwać by można „ lemale et la femeIle”, a dziecię przyrody pełne wiary naiwnej wyje z całego gardła swoje krwawe alleluja.

Nadieżda Mikołaj ów na jest petersburską siostrą tej „Glu” i odznacza się tymi samymi, co ona, przymiotami, umie oczarować wszystkich mężczyzn, którzy wplątają się w jej krąg magiczny. Są te dwie kobiety tak do siebie podobne, jak dwie odmiany tej samej rośliny; właściwie mają jedną i tę samą twarz, lecz jedną z owych twarzy, które zupełnie zmieniają swój charakter stosownie do tego, czy się je ogląda z przodu czy z boku. Nadieżda Mikołajówna jest rosyjską „Glu”, opisaną przez rosyjskiego poetę; i ona jest zjawiskiem patologicznem, lecz pojętem pod kątem widzenia zagadki przyrody, widzianem jako mistyczne objawienie. Jej temperament i jej życie zostały pchnięte w kierunku anormalnym; lecz nie pchnęły jej tam skłonności przewrotne, ale głęboko działająca siła przyrody, która sama w sobie jest dobra. Nie jest chorobliwie przerafinowaną kobietą, której trzeba żaru cieplarnianego wy subtelnienia, żeby czuć się dobrze, lecz jest silną, zdrową, dumną kobietą, która tak blizko leży macierzyńskiej piersi przyrody, że nie może znieść życia towarzyskiego. Porzuciła „dobre towarzystwo”,
do którego należała, albowiem najwewnętrzniejsza jej istota zmusiła ją do pogardy. Przez błoto i kał wprawdzie kroczy, lecz robi to z dumnie podniesioną głową na przekór wszelkim czcigodnym marnościom, wszelkim tym zwierzętom w ludzkiej postaci, które zdołają zachować czyste buciki na chodniku.

Lecz jest prawdziwą „Glu ” dla wszystkich mężczyzn. Ale gdy ta przykuwająca właściwość u potwornej nowoczesnej kokoty Richepin’a tkwi jeno w narskorku, to u kobiety upadłej rosyjskiego poety jest mistyczną, rozległą, głęboko tkwiącą i głęboko działającą potęgą, której istoty nie znamy, a wobec której przejawów stajemy zdumieni i szukamy rozwiązania zagadki. Albowiem, co ona wzbudza, to nietylko rozkosz seksualna; przenika ona całego człowieka, rozluźnia jego duszę, przekształca ją nawskroś. Twardego czyni dobrym i miękkim, bezpłodnego płodnym, codziennego przepełnia namiętnością, w niedoświadczonym budzi drzemiącą poezyę miłości. „La Glu ” jest zielskiem jadowitem, które chwastem wyrasta na podwórzu gdzieś poza rogatkami wielkiego miasta, żółte i pomięte ; Nadieżda jest jakby różą dziką, zabłąkaną w rynsztoku. I gdy sposób wykonania Francuza jest gorzki i cierpki, podobny do przewrotnej rozkoszy, którą opisuje, to poemat Rosyanina jest tak miękki i ciepły, jak ojczyzny jego czarna gleba.

W przeważnej części nowel Garszyna spotykamy się ze zjawiskami patologicznemu, które raz stanowią motywy główne, raz poboczne. Garszyn jednakowoż nie jest tylko psychiatrą anatomizującym dusze ludzkie; jest równocześnie i przedewszystkiem mistykiem i moralistą; patologiczny motyw ustawia w oświetleniu etycznem, lub też zgłębia go i rozprzestrzenia, aż zrośnie się z rdzeniem przyrody, wielkiem misteryum.

Jeżeli w noweli „Noc” opisuje chorobę nowoczesną, która zasadza się na niezdolności wykosztowania życia w całej pełni i bezpośredniości, w dobrem i złem, na sposób dziecka i pierwotnego człowieka, to czyni to dlatego, aby w ostatniej chwili, gdy ofiara tej choroby kieruje już przeciw sobie zabójcze narzędzie, pokazać środek uzdrowienia i ocalenia w formułce altruistycznej, anti-egotycznej. Jeżeli w „Spotkaniu” przedstawia typ dotknięty tą sarnią chorobą w dziedzinie moralnej, to równocześnie temu zepsuciu przeciwstawia w drugiej osobie młodzieńczą szczerość i serdeczność. Jeżeli w „Czerwonym kwiatku” podaje analizę pewnego przypadku obłędu, to za przedmiot swego badania obiera dążenia altruistyczne jako zjawisko patologiczne – widocznie dlatego, że daje mu to możność wyrażenia w sposób symboliczny swego poglądu na istotę i losy tego dążenia. Jeżeli, jak w „Epizodzie”, dotyka zagadnienia o rozdwojeniu osobowości, to czyni to dlatego, aby – tak samo jak Poe w noweli „William Wilson” okazać, że dawne, lepsze Ja może wieść żywot choćby nawet ukryty popod nową istotą, która w czasach upadku ponad dawną się wyniosła, dawną pokryła i zamknęła. Jeżeli we „Wspomnieniach żołnierza Iwanowa z rosyjsko-tureckiej wojny” daje wyraz egzaltowanemu zapałowi, który jego samego pchnął w szeregi i w krwawą grę losów, to stwarza niejako pokrewieństwo między tym zapałem a wściekłością byka, który rzuca się na widok czerwonej chustki, i przerażeniem dzikiego, który staje zdumiony wobec nadzwyczajnego zjawiska przyrody; robi z nich jakieś wybujałości nieznanych, złożonych sił, które działają gdzieś głęboko, na spodzie samym organizmów zwierzęcych. Ten sam charakter ma forma uczucia trwogi, o której opowiada Garszyn w „Tchórzu” – formą tą jest lęk przed wojną. Ta trwoga przed wojną i przed wszystkiem, co do wojny należy, a co głębokie w ludzkiej naturze zapuściło korzenie, staje się zjawiskiem patologicznem w przypadku opisanym przez Garszyna; a staje się niem częścią dlatego, że objawia się na osobistości, która pod każdym innym względem spokojnie śmierci w oczy zagląda,. częścią dlatego, że na sposób pasorzyta obsiada i oplata zaczepiony organizm; wyciska się niestartem piętnem na całem życiu duszy człowieka, przepełnia wszystkie jego uczucia, wszystkie jego myśli i cały horyzont, ku któremu zdąża. Młody zrozpaczony lekarz pyta samego siebie, czy przypadkiem nerwy jego nie są zorganizowane odmiennie od nerwów innych ludzi, skoro telegramy z pola walki jego o wiele bardziej rozdrażniają, niż jego przyjaciół. „Nie pojmuję, jak tylu ludzi może zachować spokój, gdy przeczyta, że: nasze straty są nieznaczne, kilku oficerów i stu ludzi rannych, pięćdziesięciu ludzi zabitych! Cieszą się nawet, że liczby nie są większe.

Mnie natomiast przy czytaniu staje przed oczyma cały obraz krwawy. Pięćdziesięciu zabitych, sto kalek!… I to nazywają nieznacznemi stratami! Skądże pochodzi, że oburzamy się tak bardzo, gdy gazety doniosą o morderstwie, albo gdy kilku ludzi spotka gdzieś nieszczęście ?”  Gdy podczas rozmowy z przyjacielem myśl ta, że prędzej czy później i na niego kolej przyjdzie, nagle przed nim wyrasta w całej dojrzałej pełni, nieuchronnie i niemiłosiernie, wówczas serce jego kurczy się gwałtownie, idee fixe owłada nim zupełnie tak, że z chorobliwym uporem poczyna odważać wszelkie możliwości: oczywiście i na rezerwę kolej przyjdzie, bo oczywiście wojna przedłuży się znacznie. „A przypuściwszy, że ta wojna skończy się wkrótce, to cóż na tern zyskam?

Jakże długo potrwa, a już znowu druga wojna wybuchnie? Dlaczegożby wojny nagle miały ustać? Mnie się zdaję, że wojna ta jest tylko przygrywką do przyszłych zdarzeń wojennych, które nie oszczędzą ani mnie, ani małego mojego braciszka, ani niemowlęcia mojej siostry. Atoli to pewna, że na mnie pierwszego, i to, wkrótce, kolej przyjdzie”. Gdy nadeszła wieść o bitwie pod Plewną, w której Rosyanie mieli 12000 zabitych i rannych, wówczas wyliczył, że gdyby tych 12000 ludzi ułożono obok siebie, bok do boku, to można by nimi pokryć przestrzeń, wynoszącą ośm wiorst. Nie rozumuje on nad wojną; on tylko czuje i widzi strumienie rozlanej krwi. „Byk, przed którego oczyma zabija się drugiego byka, prawdopodobnie tego samego doznaje uczucia. Nie pojmuje wcale, do czego służy  zabijanie, patrzy bezmyślnie na ciekącą krew i wyje rozpacznie i żałośnie”. Ta trwoga przed wojną przybiera coraz bardziej charakter monomanii. „I ciągle znowu nowe walki, nowe cierpienia, nowe trupy! Po przeczytaniu gazet niezdolny jestem do niczego. Zamiast wierszy, widzę szeregi padających ludzi, pióro wydaje mi się mieczem, który papierowi czarne rany zadaje. Jeżeli ten stan potrwa dłużej, to obawiam się, że pojawią się u mnie halucynacye” . Gdy jeden z jego przyjaciół zachorował na zabójczego raka, zdaje mu się, że przyjaciel ten jest jednym z dziesięciu tysięcy z buletynów wojskowych: „Na jego chorobie i na jego cierpieniu staram się zmierzyć całe nieszczęście, jakie wywołuje wojna. Ileż męki i troski, tu, w jednej izdebce, na jednem łożu, w jednej piersi. A to przecież jedna tylko kropla w tym wielkim oceanie męki i cierpienia, które ciąży na niezliczonem mnóstwie ludzi, umarłych i na wpół umarłych, wijących się z bólu wśród jęków i biadań i leżących szeregami na polach walki”. Losy padły, musi iść do wojska. ,,Ano”, pisze, „teraz już wszystko jedno; wszelkie rozmyślania do niczego nie wiodą; nie należę już do siebie, płynę z prądem. Najlepiej wcale o tern nie myśleć, a tern mniej rozumować, lecz pozwolić rozegrać się losowi. Najwyżej można jeszcze zawyć, gdy zbytnio zaboli”. Gdy nadeszła godzina, a kule świszczą mu naokół głowy, porzuca broń i tornister, i ucieka; lecz kula go dosięga i powala o ziemię.

Umysł tak zadumany i subtelny, jak Garszyna, czuje się jak u siebie we wszystkich owych psychicznych dziedzinach pogranicznych, gdzie świadome z nieświadomem spływa się w jedną masę, a dzień i noc stapiają się. w jeden mrok, w którym wszelkie formy wykrzywiają się i przesuwają, a wszelkie proporcye groteskowe przybierają zrysy. Garszyn jest specyalistą w dziedzinie tej roślinności, która na granicy między snem a jawą kwitnie, między gorączką a uzdrowieniem, między geniuszem a obłąkaniem.

Dlatego też umie jak nikt inny kreślić ból z wszystkimi odcień niami, ból, który w nadmiernem wybujaniu przeradza się wi bezczucie, w obojętność, jak np. w tern małem arcydziele „Cztery dni”, w tym tekście do obrazów wojennych Wereszczagina, w których skreślony jest czterodniowy pobyt rannego żołnierza wśród całej ohydnej grozy pola walki.

Subtelny i zadumany – takim jest Garszyn. Był jednem z szlacheckich dzieci ludzkości, wystającem ponad wszystkich jako zjawisko patologiczne dlatego, że miał serce zbyt wielkie. Takim go też ukazuje jego portret: miękka twarz Ormianina, o oczach gołębio łagodnych pod czołem podobnem do kobiecego


źródło: “Jasnowidze i wróżbici” Ola Hansson, przekład Stanisław Lack, Warszawa 1905