Trzy prawdziwe sny

Trzy prawdziwe sny
Przekazane przez inż. W. Geßmanna
Chociaż w mowie potocznej często używa się przysłowia „Sny są marzeniami”, to istnieją niepodważalne przypadki prawdziwych snów, których nawet najbardziej zagorzały sceptyk nie może wytłumaczyć jako zwykły „przypadek”. W swoim życiu wielokrotnie doświadczyłem prawdziwych snów, a całkiem niedawno miałem przykład, który dotyczył listu, którego nigdy się nie spodziewałem, a który otrzymałem wkrótce po tym, jak go wyśniłem, z wszystkimi najmniejszymi, nawet pozornie nielogicznymi szczegółami.

Zazwyczaj prorocze lub jasnowidzące sny dotyczą bardzo poważnych lub wręcz tragicznych wydarzeń, są natury telepatycznej lub zawierają ostrzeżenia, ale bardzo rzadko zapowiadają coś dobrego. Spośród wszystkich zjawisk życia duchowego, przewidywanie przyszłych wydarzeń, jasnowidzenie lub prorocze sny wydają mi się najbardziej niewytłumaczalne i cudowne. Jasnowidzenie w przestrzeni i retrospekcja w przeszłość można wytłumaczyć za pomocą założeń o najdrobniejszych materialnych emanacjach lub pewnych wibracjach i falach – ale jak możliwe jest przewidywanie, a nawet „przeżywanie” wydarzeń zależnych od niezliczonych nieznanych okoliczności (łańcuchów przyczynowych), czasami bardzo odległych w czasie, w ich rzeczywistej formie końcowej?

Można przyjąć, że wszystkie zdarzenia są nieodwołalnie z góry ustalone przez wyższą władzę losu – co prowadzi nas do absolutnego fatalizmu – albo że pojęcie czasu jest tylko względne, a w rzeczywistości nie ma przeszłości ani przyszłości, lecz istnieje tylko teraźniejszość, w której wszystko się dzieje. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że według ludzkich pojęć przeszłość, czy raczej to, co leży w przeszłości, już nie istnieje, a przyszłość jeszcze nie nadeszła, to teraźniejszość jest w pewnym sensie nieuchwytnym, ulotnym punktem styku przeszłości i przyszłości, w którym dzieje się cały świat. Musimy wtedy przyznać, że cały świat zjawisk jest tylko złudzeniem (Maya), jak naucza tajemna filozofia niemal wszystkich narodów i czasów.

Oto trzy niezwykłe prawdziwe sny, które opowiedział wierny przyjaciel mojego zmarłego ojca, baron von Hoenning O’Carroll, i które zasługują na to, aby nie popadły w zapomnienie.

Pozwólmy baronowi mówić:

„Podczas wojny krymskiej polityka austriacka spowodowała utworzenie dużej armii obserwacyjnej we wschodnich prowincjach Cesarstwa przeciwko Rosji. Służyłem jako oficer w pułku dragonów, który stacjonował w miejscowościach Galicji, blisko granicy rosyjskiej. Oddziały były tam dziesiątkowane przez gorączkę, tyfus, szkorbut, a potem cholera z ogromnym zniszczeniem zabrała jeszcze trzecią część całej armii, tak że prawdziwa kampania nie mogłaby wymagać więcej ofiar.

Wiosną 1855 roku rozpoczęto odwrót na zachód, który trwał wiele tygodni i prowadził nas przez niemal całkowicie wymarłe miejscowości. O regularnych połączeniach pocztowych i listach z domu nie było mowy. Śmierć panowała jako okrutny autokrata, któremu nawet lekarze nie mogli zapobiec. Wszyscy myśleli o śmierci, a ten myśl zakłócała komunikację i obowiązki instytucji pocztowych. Nie wiedziałem nic o moich bliskich, poza tym, co dowiedziałem się miesiące temu w ostatnim liście, który do mnie dotarł, że wszyscy są zdrowi i mają się dobrze.

Pewnej nocy, 25 lutego 1855 roku, miałem sen. Po przebudzeniu natychmiast zapisałem ten dzień w mojej książce, gdzie jest do dziś.

Podczas długich marszów, które wzywały nas oficerów tu i tam, w dzień i w nocy, na pomoc chorym, zawsze czułem się fizycznie silny i zdrowy. Pewnego chłodnego, deszczowego dnia, przy prawie niejadalnym jedzeniu w nędznej karczmie, przypomniało mi się, że nie jestem odporny na potwora cholerę. Broniłem się jak mogłem za pomocą znanych nam środków, ale następnego ranka, po strasznej nocy, zostałem przewieziony na wozie chłopskim do szpitala w Tarnowie. Tam otrzymałem pokój dla siebie i opiekuna.

Wkrótce wyzdrowiałem, jako jedyny z jedenastu oficerów, ale byłem wyczerpany i słaby; sen był jeszcze tylko półsnem i marzeniem. Leżałem tak nocami, gdy nagle usłyszałem dzwonek pogrzebowy, choć w Tarnowie już od dawna nie dzwoniono. Był tak wyraźny, że nie wydawał się obcy; był to dźwięk z domu, który słyszałem tak wiele razy i którego akordy niełatwo się zapomina. Kiedy ucichł, poczułem miękką rękę, jakby głaszczącą moje policzki i brodę, co przywróciło mi pełną świadomość. Rozejrzałem się, bo lampka nocna świeciła jasno; nikogo nie widziałem, a mój opiekun spał głęboko na drugim końcu pokoju przy piecu.

To samo zjawisko powtórzyło się trzykrotnie, a po trzecim razie zebrałem całą swoją siłę, zatoczyłem się do stołu, gdzie miałem przybory do pisania, i napisałem do mojego ojca, że wiem dokładnie, o której godzinie zmarła moja ukochana matka, oraz kilka szczegółów dotyczących jej śmierci. Nie otrzymałem odpowiedzi. Po czternastu dniach mogłem zgłosić się po urlop do dowództwa, który mi przyznano, aby całkowicie odzyskać zdrowie. Pojechałem do domu, gdzie na dworcu w Hildesheim przywitał mnie ojciec w żałobnych ubraniach i ledwo mógł wykrztusić słowa: „Napisałeś mi wszystko, nie mam nic do dodania”. Mój list nosił datę śmierci mojej matki, 25 lutego 1855 roku.

Drugą datę wyśniłem w grudniu 1855 roku – był to 21 kwietnia 1856 roku. Po powrocie z Galicji nasza garnizon znajdowała się w Melniku w Czechach. Byłem zakwaterowany w mieście, gdzie znajdował się również sztab dywizji z dowódcą, pułkownikiem księciem Aleksandrem Auerspergiem.

Książę wraz ze swoją uroczą małżonką prowadził gościnny dom dla oficerów, z których ci, którzy byli blisko, prawie codziennie spotykali się tam na przyjemnych, duchowych rozmowach. Wówczas po raz pierwszy zainteresowano się przesuwaniem stołów, a następnie stukaniem w stół, co było sensacją, po czym pojawiły się piszące stoły i dalszy rozwój spirytyzmu. Oczywiście, także w salonie księżnej zajmowano się tymi kwestiami, ale nigdy nie próbowano ich rozwiązać ani sprawdzić prawdy przez eksperymenty. Kiedy raz zacznie się ten temat, nieuniknione jest, że także przeczucia i sny będą omawiane.

Okoliczności związane z snem o dacie i przeczuciu śmierci mojej ukochanej matki były mi jeszcze świeżo w pamięci i opowiedziałem o tym incydencie, gdy pewnego zimowego wieczoru przy herbacie staraliśmy się oddzielić możliwe od niemożliwego, dowodząc lub odrzucając. Kiedy skończyłem swoją opowieść, która zawsze mnie bardzo wzruszała, księżna zapytała mnie: „Czy później wyśniłeś jeszcze jakąś datę?” „Niestety, tak”, odpowiedziałem; „bo nigdy nie przynosi ona szczęścia, tylko nieszczęście”. Naciskała, abym jej powiedział dzień. Powiedziałem, że to 21 kwietnia 1856 roku. Wstała, podeszła do swojego biurka i zanotowała tę datę, którą dzielił jeszcze okres czterech miesięcy.

Przyznaję, że zapomniałem o tej dacie, gdy już ją przeżywaliśmy; księżna jednak nie. Miała na ten wieczór zaplanowane większe przyjęcie niż zwykle, była wyjątkowo radosna i starała się utrzymać swoich gości w jak najlepszym humorze aż do północy. O wpół do dwunastej wyjęła z biurka małą książeczkę, w której zanotowała tę datę, i uśmiechając się, pokazała mi ją, mówiąc: „Zobacz, dzisiaj nie zdarzyło się żadne nieszczęście!” Spojrzałem na mój zegarek i odpowiedziałem: „Księżno, oby tak było, ale mamy jeszcze pół godziny do północy”. Ledwie wypowiedziałem te słowa, kiedy usłyszeliśmy trębaczy ogłaszających alarm pożarowy i krzyki „pożar” z każdej strony.

Sługa przybiegł zadyszany z wiadomością, że koszary są w płomieniach, w których stajniach znajdowały się konie oficerów i żołnierzy, podczas gdy żołnierze spali w salach. Był to ogromny pożar, który strawił całe rozległe budynki, a książę stracił wszystkie swoje konie, a ja swoją ulubioną klacz. Na miejscu tragedii księżna podała mi zmartwiona rękę i powiedziała: „Nigdy więcej nie zapytam cię o żadną datę”.

21 dzień miesiąca pozostał dla niej pechowy, ponieważ w 1873 roku sama zginęła w płomieniach, gdy podczas ubierania lekkie balowe sukienki, które były zbyt blisko świecy, zapaliły się i nie było możliwości ratunku.

Minęło osiemnaście lat, podczas których nie dręczyła mnie żadna data, i już wierzyłem, że zmiana stylu życia przyniosła również zmianę w mojej aktywności umysłowej i duchowej. W 1859 roku zamieniłem miecz na „Ziegenhainer” (nazwa niemieckiego pistoletu z XIX wieku), który towarzyszył mi jako rolnikowi przez lasy, łąki, pola i pola podczas nieustannej pracy. Moim celem było doprowadzenie zaniedbanego majątku, który kupiłem, do odpowiedniej wydajności, co w końcu udało się osiągnąć mimo ciężkich ofiar i trudnych zmagań.

Szukając żony, zaręczyłem się, gdy mój majątek był w pełnym rozkwicie, a gospodarstwo, które było wzorem dobrego zarządzania, służyło jako przykład innym sąsiednim gospodarstwom. Wszyscy pytali mnie o radę, stałem się wyrocznią dla rolników. Moje zwierzęta i plony z lasu, pola i ogrodu zdobywały nagrody – byłem szczęśliwym twórcą „Edenu”.

Wtedy wyśniłem datę 26 sierpnia… Rok pozostał dla mnie nieznany.

W piękny majowy dzień byłem zaproszony do sąsiedniej rodziny, dokąd również przyjechała moja narzeczona z rodzicami. Sama prowadziła dwukonne zaprzęgi pięknych irlandzkich kucyków. Festyn był bardzo udany, spotkaliśmy przyjaciół i dobrych znajomych; wszyscy byli wesołi i szczęśliwi, tańczyliśmy do północy przy dźwiękach skrzypiec i cymbałów węgierskich Cyganów. Rodzicom z trudem udało się przekonać młodych do powrotu do domu. Ponieważ moja droga powrotna prowadziła tą samą trasą, co moja narzeczona, zaprosiła mnie, za zgodą jej rodziców, bym zajął miejsce obok niej na jej wozie, a mój wóz jechał za nami aż do rozstania naszych dróg. Oczywiście z entuzjazmem przyjąłem tę propozycję.

Jak to się stało, że w tej cichej majowej nocy, u boku istoty, która mnie tak uszczęśliwiała, która oddała mi swoje całe serce z pasją, pomyślałem o moim śnie – 26 sierpnia – i ogarnęło mnie zimne przeczucie? Nie mogłem jej tego przemilczeć; opowiedziałem jej o moich doświadczeniach, wspomniałem tę datę, nie znając roku. Zrobiła się poważna, potem zaśmiała się i skarciła mnie za moje przesądy – potem starała się mnie uspokoić. Dotarliśmy do miejsca, gdzie musieliśmy się rozstać, i pożegnaliśmy się serdecznie na rychłe zobaczenie.

Za kilka tygodni miało odbyć się wesele. Osiem lat czystego szczęścia minęło, potem wszedł między nas demon, którego starałem się pokonać, zawsze na nowo – była to rozrzutność aż do szaleństwa. Przeznaczyła moje majątki na długi, wzięła swoje i opuściła mnie, by już nigdy nie wrócić, w tym samym dniu, gdy mój majątek, który przez dwadzieścia siedem lat był moją troską, moją pracą, moim skarbem i miał być spokojnym domem dla nas na starość, przeszedł w inne ręce.

Byłem tak zrozpaczony, tak chory z bólu, że nie myślałem o żadnej dacie, gdy przedstawiono mi do podpisania umowę sprzedaży. Tam jednak było:  26 sierpnia 1887.
Zadrżałem z zimnego dreszczu, tego dnia straciłem wszystko.

To wstrząsające wyznanie barona mogłem ujawnić, ponieważ jego rękopis, znaleziony w spuściźnie mojego ojca, towarzyszył mu własnoręczny list z 1891 roku, w którym autor upoważnia mojego ojca do okazjonalnego opublikowania jego prawdziwych relacji z pełnym podaniem nazwiska. Jako młody chłopiec często słyszałem, jak mój ojciec o tym opowiadał, i wiem, że były to rzeczywiste przeżycia, które zdecydowanie nie zasługują na zapomnienie.

źródło:  Drei Wahrträume. Mitgeteilt von Ing. W. Geßmann; „Zentralblatt für Okkultismus” Miesięcznik do badania całokształtu nauk tajemnych, Januar 1933.