Sztuka jako uzmysłowienie widzącej wiary

ULTIMA THULE:
SZTUKA JAKO UZMYSŁOWIENIE WIDZĄCEJ WIARY

Skromne granice nakreśliłem dla mej próby a raczej przyczynku do syntezy, by objąć olbrzymie rozmiary wytężonej pracy duchowej, jakiej w ubiegłem ćwierćroczu Myśl Polska dokonała. Pragnąłem tylko dać kąt widzenia, pod jakim społeczeństwo polskie, systematycznie wprowadzane na manowce przez niechętny i wrogi autorytet „fachowej krytyki”, na usiłowania „rzędu dusz”, mającego na celu li tylko Odrodzenie zabagnionej Myśli, świętym testamentem naszemu pokoleniu przez Objawienie Mickiewicza i Słowackiego przekazanej, winno się zapatrywać – pragnąłem tylko wzbudzić odrobinę powagi w zapatrywaniu się na dostojną misyę, którą tak szkalowana, niechlujnym błotem obrzucana „Młoda Polska”, wykonawczyni wielkiego Zakonu, poczętego w „Romantyzmie”, spełnić usiłowała.

Spróbuję się streścić:
Na najwyższe szczyty, na jakich Duch ludzki w „Sztuce” się objawił, dźwignęła go Wiara, to znaczy w najrozciąglejszem znaczeniu Pewność istnienia jeszcze innego, wiekuistego Bytu poza tym, którym człowiek za pomocą pięciu zmysłów tu na ziemi bytuje. Wyraźnie zaznaczam Pewność, bo tylko pewność jest podstawą Wiary, nie zaś sceptyczne „le grand Peut-Etre“ Rabelais’a.

Pewność istnienia Bytu poza opłotkami pięciu zmysłów – Pewność istnienia jakiejś absolutnej Świadomości, której mikroskopijny pyłek zaledwie musi mi wystarczyć do ustosunkowania mego „Ja“ do całego otaczającego mnie „Zewnątrz” – ta Pewność stworzyła pojęcie Bóstwa – wszechwiedzącej Potęgi – bo w niej wszystko, co mózg człowieka mozolnie na przyczyny i skutki rozczłonkowywać musi, w niezmiennej i nierozerwalnej Jedni spoczywa, – wszechmocnej – bo może mocą swej absolutnej Świadomości kierować „losami” najodleglejszej przeszłości nam nieznanej i „losami” przyszłości, które w jego „łonie” spoczywają, dla nas w najgłębszej tajemnicy ukryte – „losami” – istniejącemi dla języka ludzkiego, nieistniejącemi zaś dla Bóstwa, bo dlań jest Przeszłość i Przyszłość wieczną Teraźniejszością – wszechwidzącej: atrybut wyrażający najgłębiej pewność, imanentną każdemu człowiekowi, istnienia Bóstwa, objawiającą się jako poczucie dobra – w cnocie, zła – w zbrodni i grzechu, jako wstyd i sumienie – w tajemnicy dróg swoich niedocieczonej, ani przeniknąć się nie dającej, bo w absolutnej świadomości niema ani Czasu ani Przestrzeni, ani jakiegokolwiek rozczłonkowania na jakie kolwiek bądź kategorye czy to zmysłowe, czy też psychiczne. Nie ma tam granic ni miedz międzyczasowych, międzyprzestrzeniowych, nie ma granic między jawą a snem, życiem a śmiercią, złem i dobrem.

Jest tylko jedno Heraklitesa:
Hen kai Pan.
Jednia w Wszystkiem, Wszystko w Jedni…

Nieściśle się wyraziłem, mówiąc, że ta Pewność stworzyła pojęcie Bóstwa; z tą pewnością i z tem pojęciem przychodzi człowiek na świat, tak samo, jak już w łonie matki istnieje potencyonalność funkcyi wszystkich zmysłów, które w zetknięciu się z światem zewnętrznym natychmiast działać poczynają.

Człowiek nie tworzy pojęć Bóstwa, ale rodzi się już z tym potencyonalnym, wewnętrznym zmysłem Wiary – wszystko jedno, czy okaże się ona w ubożuchnej, ślepej wierze w dogmat, czy też przejawi się w proroczych objawach biblijnych proroków, w potężnych hymnach Świętej Teresy lub Słowackiego „Genezis z Ducha“. Na najwyższych szczytach objawień Duszy ludzkiej przejawia się ta Wiara jako świadoma i widząca, a wzniosłym jej przejawem jest właśnie Sztuka, jako szczytne Objawienie ukrytego zewnętrznego zmysłu, którym Duch ludzki ku Bogu się Wznosi, ku niemu tęskni, przed nim się W prochu kaja, z nim się rozpaczliwie zmaga – (co za wspaniały symbol biblijna walka Jakóba z Archaniołem!

*) i z nim się w straszliwem „Cupio dissolvi“ zlać pragnie.

Sztuka jest niczem więcej, jak uzmysłowieniem widzącej Wiary, i jako taka ma nie tylko prawo, ale i obowiązek wnikania w wszystkie, najwznioślejsze i najhaniebniejsze przejawy życia, dociekania wszystkich głębin, wymierzania wszystkich nizin i wzbijania się w niebios  odmęty. Sztuka, pojęta jako uzmysłowienie tych wszystkich przeczuć i tęsknot – jednem słowem jako wyraz najpotężniejszej koncepcyi myśli ludzkiej w platonicznej Anamnezie – to nie ciasny, malutki „Coin de naturę, vu a travers le temperament” – och, jaka ubożuchna formuła! – to nie wychowawcza propedeutyka życia, ani krzepienie Ducha: To pragnienie ogarnięcia Bytu ludzkiego w całej jego rozciągłości, w całej jego Jedni: Nieba-Piekła, Zbrodni-Cnoty, Grzechu i straszliwych mąk Kary.

To nie biedny „coin de naturę”, to miejsce, w którem „Stwórca z Naturą graniczy”; a tam się nie rozchodzi o „Pożytek”*, tam niema etycznych, moralnych zagadnień, tam niema prawa artysta swoim ubogim mózgiem rozstrzygać o zagadnieniach, których rozstrzygnięcie w łonie Boga spoczywa – natomiast dostojną jego misyą wgarnąć w swą duszę, to wszystko, co objąć zdoła: uzmysłowić to wszystko, co mocą widzącej Wiary w wszechświecie i wszechżyciu było mu danem ujrzeć i przeżyć – SĄD zaś nie sobie, nie społeczeństwu, ale niedocieczonemu, nieodgadniętemu Bóstwu pozostawić. Artysta niema prawa rozgrzeszać” człowieka – jego prawem być sumiennym spowiednikiem, według Barbay d ‘Aurevilly, mieć odwagą wysłuchania najstraszniejszej spowiedzi; mieć odwagę Tacyta i Swetoniusza: przedstawić marne bytowanie ludzkie takie, jakiem jest, a nie kłamliwe, w złudnych mirażach widziane, mieć odwagę nie „krzepienia”*, ale „smagania basałykami” duszy społeczeństwa, by nie gniła w niechlujnem lenistwie Ducha, ale ku coraz boleśniejszym napięciom się wytężała. Jedyną misyą i zadaniem Sztuki, jak ją „Młoda Polska” pojęła, dostojnym Ideałem, do którego dąży, to stać się istotnie:

Wszystko to, co „Młoda Polska” usiłowała, było walką żywej Wiary przeciw wygodnemu schematowi, skostniałym dogmatom i ślepej doktrynie. Cała sztuka polska po roku 1848 była spętana barbarzyńską obrożą doktryny-tendencyi, doktryny dobra społecznego, doktryn etycznych i utylitarystycznych, wreszcie doktryn naukowych. Z tego jarzma zapragnęła się „Młoda Polska” uwolnić i powrócić Sztuce jej najwyższe dostojeństwo i posłannictwo właśnie w tem, czem jedynie jest, była i będzie, w „uzmysłowieniu widzącej wiary” – nie skostniałej, zduszonej martwą doktryną, w ustalonych palisadach dogmatów schińszczałej, ale wiecznie żywej wiary.

Uzmysłowieniem widzącej Wiary!
WCZORAJ-DZIŚ I BŁOGOSŁAWIONY BÓL JUTRA.

aby jeszcze jaśniej się streścić:  „Młoda Polska?”
Ilekroć razy zamula się koryto żywej, widzącej wiary w Polsce, ilekroć razy duch polski wieczny rewolucyonista – doktryną przez płytkich doktrynerów krytyków krępowany zostaje, ilekroć razy płaska krytyka Myśl Polską usiłuje ująć w systemy, martwe formuły, ilekroć razy Polska się rozleniwia, gnuśnieje, lęka się cierpienia, w kapuańskich rozkoszach beztroski się wyleguje i zeschłemi wawrzynami dawno już zgasłej chwały czoło sobie wieńczy – pokrzepienia szuka miast bolesnego wgłębiania się w ciemne swe obszary, rozweselenia i ułudnej, kłamliwej otuchy miast baczyć, by z pokutniczego popiołu wyrósł świeży i potężny Phoenix – tyle razy powstaje „Młoda Polska” – jako Symbol żywej widzącej wiary, najpewniejsza poręka żywotności Myśli Polskiej, wspaniały zadatek naszej bogatej Przyszłości w Duchu. – „Młoda Polska” to ten sługa Nowego Testamentu, który po powrocie swego Pana przyszedł doń i powiedział mu: „Panie! talent Twój dziesięć talentów urobił”; a zaiste prawdy się nie utrzyma, jeżeli się na jej pomnożenie w krwawym trudzie, w bolesnej walce nie pracuje!

Biada Polsce, jeżeli po pięćdziesięciu latach Myśl Polska znowu „Młodej Polski” nie znajdzie. Myślałby może ktoś, że mi się zdaje, iż nowe prawdy wygłaszam – przeciwnie, mam wrażenie, że nieudolnie przeżywam to i wygłaszam, co „Młoda Polska” w roku 1843 wyraziła przez swego najpotężniejszego przedstawiclela, Adama Mickiewicza („Literatura Słowiańska44, Tom IV, lekcya II z dnia 26 grudnia 1843).

„…Nie można podnieść się wyżej, nie opuściwszy szczebla niższego, albo nie będąc gwałtem z, niego wyrwanym. Wszystko, co zwiastuje przyszłość, odrywa nas od przeszłości; i dla tego każda prawda rodzi się w bólu, każda prawda zadaje ból; dla tego każda prawda nie żyje i nie utrzymuje się inaczej, jak tylko pracą, która także jest bólem i cierpieniem…””

A ci wszyscy krytycy, którzy od wieków każdorazową „Młodą Polskę” błotem obrzucali – ci wszyscy, których imię jest „legion”” – (w obcowaniu z duchem Mickiewicza dalekiem jest mi rozgrzebywać to wstrętne śmietnisko bredni, potwarzy, obelg, szyderstwa, kpin, jakie tak zwana krytyka na podwórcu współczesnej „Młodej Polski” nagromadziła) niech sobie razi wreszcie zadadzą trud przeczytania dzieł Mickiewicza, którego przecież naród w grobach królewskich pogrzebał, niech wejdą w siebie i rozważą, że ta „Młoda Polska”, z czasów Mickiewicza to ta samiuteńka co współczesna – że walka, która tamtą staczała między 1820 a 1840 rokiem, na nowo wznieconą została między 1890 a 1910. Walka przeciwko doktrynie, tej utylitarystycznej, pozytywistycznej, czy też społecznej, etycznej, czy też naukowej. Każda doktryna jest „Światowidem” z tysiącem oblicz.

Słuchajcie!

„Doktryner jest to człowiek, który chce skazać prawdę na bezpłodność, bo chce nas uwolnić od wszelkiej pracy. Skoro czujemy się szczęśliwi i dumni z osiągnienia jakiej prawdy, doktryna zaraz przychodzi nam mówić: „nie macie potrzeby pracować więcej, zdobyliście już wszystko**….

„Doktryna podaje formuły”…*

„Tym to porządkiem po apostołach i cudotwórcach następują teologowie i kazuiści, a wtedy przychodzi nawet do utrzymywania, że cuda i dary Ducha, jedyny dowód Jego bytu, są już niepotrzebne więcej dla ludzkości, że ludzkość ma w podręcznych zbiorach teologii wszystko, co tylko jej przeznaczono wiedzieć o ziemi i niebie, o teraźniejszym i przyszłym świecie…**

„Zwodnicza ta mowa ujmuje człowieka i pomału  wyciąga z niego całe życie**.
„Doktryna łatwo się przyjmuje, bo nie naraża ducha na żaden koszt… Doktryner powiada ci: dowiesz się wielkich, pięknych rzeczy, staniesz się mądrym i potężnym, a nie będziesz obowiązany poświęcić, nawet w czemkolwiek zmienić swoich przekonań. Każdy tedy, trzymając na stronie swój egoizm obwarowany, rad udaje się po wiedzę, pewien, że ją otrzyma i otrzymawszy, obróci na dogodzenie sobie…**

„…Tym to porządkiem po wielkich prawodawcach następują prawnicy i adwokaci ze swojemi formułami i wyrażeniami raz na zawsze ukutemi. Tym porządkiem po wielkich bojownikach, po mężach natchnionych, zajmują miejsce ludzie nauczający, że pokój przedewszystkiem, że każdy u siebie i dla siebie…”

„Przyjście tego rodzaju ludzi jest prawie zawsze znakiem upadku ducha ludzkiego…”

Tak przemawia „Młoda Polska” z przed pięćdziesięciu lat – szkoda tylko, że Mickiewicz nie wspomniał o olbrzymiej potędze „tego rodzaju ludzi”, którzy „w chwilach upadku ducha ludzkiego” się pojawiają i stanowią nieprzepartą zaporę dla żywej, widzącej wiary. Społeczeństwo z rozkoszą ich słucha i z przyjemnością podlega ich przemożnemu terrorowi, boć oni są wyznawcami tej bezdusznej, wygodnej wiary, „raz już na zawsze ukutych formuł i wyobrażeń”, które ani snom sprawiedliwych nie przeszkadzają, ani żołądkowych zaburzeń nie wywołują.

Aleć puśćmy to wszystko w niepamięć…
Stara gwardya wyznawców doktryny mężnie walczyła, a, że uległa i uledz musiała, to bynajmniej ujmy jej nie przynosi, ani zwycięskiej „Młodej Polski” zbytniem uczuciem tryumfu przepełniać niema potrzeby. Żaden naród w całej Europie – mówię to bez najmniejszej przesady, tylko z wielkim i o prawdzie głęboko przeświadczonym naciskiem – nie może się poszczycić takim królewskim „rzędem” współczesnych, „młodych” twórców, jak właśnie Polska.

Ze zdumieniem patrzyła Europa na plejadę młodych twórców w „młodej Belgii”, Maeterlincka, Krainsa, Eeckhouda, tak samo jak w epoce naturalizmu podziwiała Zolę, Daudeta, Bourgeta, Huysmansa; my podziwu  Europy nie potrzebujemy, ale ważnem by było, gdyby własne społeczeństwo sobie uświadomiło, jakiem monarszem; bogactwem jest dla niego taki’ „rząd dusz“, który w jednym okresie czasu powstał: Kasprowicz, Żeromski, Wyspiański, Tetmajer, Reymont, Żuławski, Daniłowski, Strug i Orkan, Sieroszewski lub Tadeusz Miciński…. Pokażcie mi gdziekolwiek indziej równie głębokiego myśliciela poetę jak Miriama (Przesmycki) równie subtelnie odczuwających i przeżywających krytyków jak Bruckner, Feldman, męczennik Stanisław Brzozowski, Matuszewski lub Gwalbert Pawlikowski, ludzi starszej daty, ale „widzących” i niezasklepionych – a tych w każdem społeczeństwie najtrudniej i najrzadziej się spotyka – a co może jest najlepszym dowodem wysokości poziomu kulturalnego – ludzi, którzy najcięższy zator Myśli Polskiej przeżyli, jak Bogusławski, Chmielowski, Biegeleisen lub Krechowiecki. Piszący tę „próbę zarysu” historyi współczesnej Młodej Polski – (i to za dużo powiedziane: to tylko luźne myśli, dygresye, patrzenie wstecz i naprzód -) miałby więcej niżeli ktokolwiek z innych, zaliczających się do „rzędu Dusz”, powodów do ciężkiego rozżalenia, że bezmyślna krytyka rodowód właśnie jego – tak na wskroś polskiej duszy, jego tak wszystkiemi korzeniami w prostej, a tak nieskończenie głębokiej glebie kujawskiej, tej świętej kolebce Polski nad Gopłem, tkwiącej do samego dna duszy – wywodzi z romantyzmu niemieckiego, tylko dla tego, że parę lat posługiwał się językiem niemieckim, z naturalizmu Skandynawskiego, (bo przypadkiem zetknął się z Strindbergiem) – quos ego! – Ale puśćmy to wszystko w niepamięć – raczej błogosławić nam przynależy święty Ból Jutra – ośmielam się powtórzyć błogosławieństwo, jakiem się mój dramat „Śluby” kończy: „Ból Jutra”, który znowu jakąś „Młodą Polskę” stworzy, który – jeżeli mylną była jej droga – na ręby wywróci wszelkie – jeżeli nie kanony – to wierzenia obecnej „Młodej Polski”, aby żywej wierze i wiecznie młodej Myśli Polskiej końca nie było. Jak długo nasze panowanie w Duchu istnieje, tak długo mamy więcej, aniżeli którykolwiek naród, wielkie i święte prawo powiedzieć o sobie, że istniejemy – że istnieć będziemy mocą niedocieczonego prawa, które ustawicznie nową „Młodą Polskę” tworzy – mocą, która źródłom widzącej żywej – naszej polskiej wiary wysychać nie pozwala.
KONIEC.

źródło: STANISŁAW PRZYBYSZEWSKI „SZLAKIEM DUSZY POLSKIEJ” NAKŁADEM OSTOJI SPÓŁKI WYDAWNICZEJ, Poznań 1917; strony od 166 do 176