Święto Ognia na Mauritiusie

Święto Ognia na Mauritiusie
Jeden z naszych korespondentów z Port-Louis przesyła nam następującą relację (1):

Szanowni Państwo,

Będąc wciąż pod wrażeniem, jakie wywarł na mnie udział w jednej z wielkich indyjskich ceremonii, zwanej Świętem Ognia, pragnę przekazać Państwu jej szczegóły, prosząc jednocześnie, jeśli uznacie to za stosowne, byście poruszyli ten temat podczas jednego z najbliższych posiedzeń i skonsultowali go z dobrymi duchami.

Nie jestem dobrze obeznany z teologią indyjską; jednakże, z tego, co udało mi się usłyszeć od samych wyznawców Brahmy – którzy, prawdę mówiąc, zwykle nie wiedzą dużo więcej ode mnie – poza boską trójcą, złożoną z Brahmy, Wisznu i Śiwy: stwórcy, opiekuna i niszczyciela, istnieje jeszcze mnóstwo bóstw niższego, czwartego i piątego rzędu, mniej lub bardziej odrażających bożków, fetyszy z drewna lub kamienia, którym składają ofiary.

Każde z tych bóstw ma raczej złe niż dobre przypisane sobie atrybuty, trzeba to przyznać. Tak więc straszliwy bóg ognia, narodzony z płomienia i panujący nad wszelkimi spustoszeniami, jakie ogień wywołuje, cieszy się wśród Hindusów wielką czcią. Jego święto jest jedną z ich najwspanialszych ceremonii.

Przez kilka dni najbardziej fanatyczni spośród nich przygotowują się do wielkiego aktu, który mają dokonać, poprzez modlitwy, posty i wszelkiego rodzaju wyrzeczenia; dla jednych jest to ślubowanie, dla innych rodzaj dewocyjnej przechwałki; niektórzy są do tego popychani przez swoich kapłanów – ci z reguły okazują się znacznie mniej gorliwi. Warto też wspomnieć, że ich umartwieniom towarzyszy znaczna suma pieniędzy, którą ci nieszczęśnicy ofiarowują bożkowi, lecz która pozostaje w rękach jego opiekunów.

Wreszcie nadchodzi wielki dzień; już od poprzedniego wieczora ogromny stos, nieustannie zasilany całymi pniami drzew wrzucanymi do ognia, zajmuje powierzchnię od dwunastu do piętnastu stóp długości i od pięciu do sześciu szerokości, wyrzucając ku niebu wiry płomieni i dymu oraz rozprzestrzeniając wokół taką żar, że najbardziej ciekawscy widzowie muszą trzymać się na dystans, aby nie zostać uduszonymi.

Wybiła godzina; Malabarowie, uzbrojeni w długie, zakończone metalem kije, podchodzą do płonącego stosu, przewracają go i rozrzucają płonące szczątki po całej powierzchni, na równej wysokości sześciu do ośmiu cali. W tym momencie rozlega się dzika muzyka, a raczej coś na kształt kakofonii. To bożek wychodzi ze swojej kryjówki, niesiony w procesji i umieszczony na podium ustawionym za sadzawką wody o głębokości kilku cali i średnicy nieprzekraczającej trzech stóp, wykopaną na końcu stosu.

Prymitywny, czarny, bezkształtny bożek, rodzaj potwora o ludzkiej twarzy, przysadzisty pod masą kwiatów ofiarowanych mu przez oddanych wiernych.

Wówczas z drugiej strony, naprzeciw tego świętego obiektu, rusza druga procesja, również w asyście muzyki.

Tę stanowi około trzydziestu prawie nagich Hindusów, z rozczochranymi włosami, w wieńcach z kwiatów, wysmarowanych szafranem i pokrytych dziwacznymi malunkami; śpiewają, krzyczą, gestykulują w jakimś szale; ich twarze są wykrzywione, oczy przewracają się, błędne i nieobecne; w tym stanie pobudzenia wyglądają jak szaleńcy, którzy uciekli z zakładu. To prawdziwi opętani, których trzeba powstrzymywać, bo nie mają już świadomości ani tego, co robią, ani gdzie się znajdują; niektórzy są dość spokojni, a przynajmniej otępiali; ci niosą w ramionach przerażone, płaczące i wijące się z rozpaczy dzieci.

Czyż można w to uwierzyć? Ci nieszczęśnicy podchodzą do żaru; wchodzą w niego bez wahania i przechodzą przez niego powoli, nie spiesząc się, pokonując całą jego długość, po czym, nie zatrzymując się, wchodzą do małej sadzawki i idą uklęknąć przed bożkiem, którego czczą – i to wszystko bez najmniejszego oznaku cierpienia!

To niewiarygodne, ale to prawda. Uważnie obejrzałem ich stopy i nogi: ani śladu oparzenia! Skóra jest nienaruszona! Co więcej, po zakończeniu ceremonii znów stają się łagodni i spokojni i wracają do swoich zajęć, jakby nic się nie wydarzyło.

Kto może im zapewnić taką ochronę? Oni wierzą mocno, że to moc ich bożka; my natomiast, nie mając ich ślepej wiary, mamy prawo do pewnych wątpliwości. Podejrzewałem tych Hindusów, że używają jakiejś znanej tylko sobie substancji, która może niwelować skutki ognia; lecz teraz jestem przekonany, że jest inaczej.

Panowie racjonaliści tego kraju, nie rozumiejąc nic z tego dziwnego zjawiska, nigdy nie próbowali zgłębić jego przyczyny.

My zaś, nie mając ich wiedzy, ograniczamy się do snucia domysłów, i oto, co wydaje się nam najbardziej rozsądne: Bożki tych Hindusów to zazwyczaj złe duchy, które chętnie pozwalają się czcić i czerpią przyjemność z oglądania ekscentrycznych czynów swoich wyznawców. Tak więc, gdy ci nieszczęśnicy wchodzą w płomienie lub przebijają swoje ciała ostrymi przedmiotami, nie zostawiając przy tym żadnego śladu na skórze, czyż nie powinniśmy sądzić, że znajdują się oni pod wpływem pewnej fluidycznej siły, emanującej od tych złych duchów, swoistego magnetyzmu duchowego, który wprawia ich w stan katalepsji podobny do tego, jakiego doświadczali na przykład konwulsjoniści z Saint-Médard?

Czy nie jest zadziwiające, że w XIX wieku, w cywilizowanym kraju jakim jest Mauritius, podobne „cuda” powtarzają się tak często, nie znajdując żadnego wyjaśnienia? Tak samo wśród muzułmanów, którzy są o wiele bardziej zaawansowani niż ci hinduscy bałwochwalcy – gdyż ich religia opiera się na tych samych fundamentach co nasza, z tą jedyną różnicą, że nie uznają boskości Chrystusa – pewni fanatycy obchodzą święto zwane Ratib, podczas którego, aby pokazać moc wiary, ludzie ci, pobudzeni okrzykami, śpiewem i dźwiękami bębnów, przebijają sobie policzki, szyję, ramiona itd. żelaznymi prętami, a nawet pozwalają się ranić ciężkimi szablami, nie doznając przy tym najmniejszego uszczerbku.

Nie ma tu żadnej sztuczki. To prawda i wielokrotnie mogliśmy się przekonać o szczerości tych dobrowolnych męczenników.

Bez wątpienia te niezwykłe fakty stałyby się dla wszystkich zrozumiałe, gdyby wasi dobrzy Duchy zechciały je wyjaśnić.

Prosimy was zatem uprzejmie, abyście zechcieli im zadać to pytanie dla naszej ogólnej nauki; będziemy wam za to bardzo wdzięczni.


Nie całkowicie zgadzamy się z korespondentem gazety; nie, ani dobre, ani złe duchy – o ile w ogóle istnieją – nie mają z tym nic wspólnego.

Ci nieświadomi ludzie, przez fanatyzm lub z innych przyczyn, osiągają stan podniecenia, uniesienia, wręcz szaleństwa, w którym nie są już zdolni nic poczuć; cierpienie, podobnie jak przyjemność fizyczna, przestają dla nich istnieć. Są jak somnambule magnetyczni, jak kataleptycy, epileptycy czy szaleńcy – w stanie nieświadomości siebie i otoczenia. Nie szukając dalekiego przykładu, czytaliśmy ostatnio w jednym z paryskich dzienników (nazwa umknęła naszej pamięci) o niezwykłym przypadku braku wrażliwości w szaleństwie, który potwierdza to, co twierdzimy.

Młody człowiek rzucił się z trzeciego piętra na ulicę, leżał przez chwilę oszołomiony, lecz gdy strażnicy miejscy pospieszyli mu na pomoc, wstał, odepchnął ich z siłą, przeszedł kilka kroków i znów upadł. Gdy do niego podeszli, patrzył groźnie, rozszarpywał paznokciami swoją pierś, która cała była we krwi, gryzł sobie palce, z których jeden był całkowicie obnażony, odgryzał sobie kawałki ciała z ramion i wypluwał je z zakrwawionych ust. Udało się ostrożnie go obezwładnić. Był obłąkany i przewieziono go do szpitala psychiatrycznego. Nie tylko nie okazywał najmniejszych oznak bólu na te straszliwe rany, które sam sobie zadawał, ale z całą pewnością nie cierpiał.

Przypominamy sobie również zdarzenie, które bardzo nas zadziwiło około czterdzieści lat temu: odwiedzaliśmy Bicêtre i zobaczyliśmy chłopca w wieku od dwunastu do piętnastu lat, który, całkiem nagi, kucał przy małym oknie z żelaznymi prętami. Wstawał, jakby pod wpływem mechanicznego impulsu, i z siłą uderzał głową o kamienny nadproże okna, i tak przez wiele godzin, bez najmniejszego śladu urazu, nawet najdrobniejszego stłuczenia – co potwierdził lekarz, który miał uprzejmość nam towarzyszyć.

Duchy, które wówczas nie były jeszcze „wynalezione”, nie były wskazywane jako przyczyna tego niezwykłego stanu niewrażliwości, niepozostawiającego żadnego śladu.

Uważamy, że podobnie jest z tymi ludźmi, którzy w Indiach i w innych krajach osiągają stan uniesienia, który jest niczym innym jak przypadkowym szaleństwem, i w trakcie tego ataku mogą znieść największe cierpienia.

Nie widzimy w tym nic poza jednym z niezwykłych przejawów naszej natury, a nie wpływem dobrych czy złych duchów.

Lafontaine

źródo: La Fête du Feu à île Maurice;  LE MAGNÉTISEUR  – Année l0,  Juin 1870.