Proroczy sen

Dziwna historia z wieczoru 24 grudnia 1916 roku, opowiedziana przez autora i próbująca oddać nastrój tamtego przeżycia.

W Wigilię Bożego Narodzenia. – Zmierzcha. Pojawiają się pierwsze gwiazdy. Biały mgieł snuje się nad łąkami. Wzdłuż wielu strumieni wznosi się niczym dym. Ostatni blask złota zachodzącego słońca drży przez blade, niebieskawe chmury, które rosną wokół horyzontu. Z pobliskiej wioski dochodzą pierwsze światła. Wielka, święta cisza.

Ale we mnie jest burza! Święta burza przeżycia, które było wielkie i potężne. Tylko spokój, pokój wieczoru mają władzę nad wzburzoną krwią, nad bijącym sercem. Nie wiem, jak wróciłem do mojego domku w lesie przed wydmami, który spokojnie drzemał za ogrodowym żywopłotem, a w nim czuwała miłość, czekając na mnie. To było tak, jakbym unosił się nad grzbietami piaskowych wzgórz. I unosiłem się nad tym falującym nadbrzeżnym krajobrazem, bardziej niż biegłem: nie czułem swoich stóp; wszystko we mnie było okiem, a wszystko wokół mnie było światłem.

Przez miesiące nie widziałem morza; tylko z daleka je słyszałem. Bo jest bardzo blisko i tylko falujące wzgórza wydm oddzielają je od domku, w którym mieszkam. Dziś wieczorem po raz pierwszy znów wszedłem w wydmy. Słońce świeciło ciepło, a moje pragnienie, by spojrzeć na rozległe morze, było wielkie. Moja choroba odebrała mi tę wzniosłą przyjemność na długo, niemal przez cały miniony zimowy sezon.

Za moimi oknami wije się wąska kamienna ścieżka wzdłuż łańcucha wydm, którą szedłem. Po jednej stronie, za drzewami otaczającymi ścieżkę, pasmo łąk przed wydmami: białawo-żółte, częściowo porośnięte mchem lub długą, ostrą trawą wydmową, ciernistym zaroślami, niskimi krzewami i pojedynczymi krzakami iglastymi. Druga strona: rozległe, rozległe łąki, przerywane tylko przez piramidalne domy rolników, które z gęstych zarośli, otaczających każde gospodarstwo jako ochronę przed wiatrem, wyłaniają się jedynie szare, brązowe dachy kryte strzechą. I młyny! Młyny! Bliskie i dalekie. Duże, srebrnoszare skrzydła wiatraków. Zatrzymane. Powoli obracające się. Napędzane do szybszych obrotów przez napór wiatru. W błękitnej dali: jeszcze bardziej błękitne kontury miasta: katedra, wieże, kopuły i zbiorniki gazowe wznoszące się w wysokiej przestrzeni nieba.
Po chwili skręciłem na boczną ścieżkę prowadzącą do dolin wydm. Wspiąłem się na wzgórze. Wokół falujące piaskowe światy w szacie szarozielonych traw wydmowych, przetykane nieporośniętymi połaciami piasku. Biało-żółte, częściowo przerośnięte delikatnym, bladym zielenią jasnych mchów deszczowych, które na wiosnę znów umierają. Zające biegały po zboczach, a samotna mewa od czasu do czasu krążyła w powietrzu. Na dole, w dolinie, pełno brzózek i bukowych krzewów: czerwono-brązowa, uspokajająca fala z lekkim blaskiem białych pni brzóz. Staw migotał matowo między polanami. Srebrnoszary czapla, stąpając brzegiem, poruszał skrzydłami w lekkim świetle słońca, wzbił się i unosił, przelatując przez powietrze. Brąz niezliczonych brzozowych gałązek pode mną zaczynał się przemieniać. Przelatywał nad nimi własny blask. Wilgotny połysk jak głębokie oczy dziewczyny, które przez łzy się uśmiechają.

Złamałem gałązkę z krzaka rosnącego najwyżej na zboczu, blisko szczytu, z którego patrzyłem w dół. Była lepka i unosił się z niej ostry zapach soli. Wielka burza szalała przez kilka dni, smagając morze dzikimi wiatrami nad lądem. I znów spojrzałem w dół na brązową falę, a czerwone światło zachodzącego słońca przylgnęło mocniej niż wcześniej do niezliczonych gałązek i splatało miliony delikatnych wierzchołków w miękkie brązowe morze, które przyciągało mój wzrok. Przez niemal pół godziny tak marzyłem, zupełnie zapominając, że właściwie chciałem jeszcze wspiąć się na wyższe grzbiety wydm, skąd można swobodnie spojrzeć na morze!

Nagle ogarnęło mnie przeczucie. Z brązu wyłaniał się powoli obraz. I przypomniała mi się pieśń, której nigdy nie czytałem ani nie słyszałem, a jednak znałem. Próbowałem sobie przypomnieć; ale za każdym razem, gdy myślałem, że uchwyciłem wątek, obraz się wymykał. Ta brązowa, miękka fala – gdzie już to przeżyłem? To było tak znajome.

I wtedy to miałem! O, tak: trzy dni temu ten dziwny sen, który następnego dnia nie wychodził mi z głowy, a potem nagle prawie całkiem zapomniałem.

To było jednej z burzowych nocy. Dzika nawałnica szalała nad ziemią, a wiatry wyły dziko jak dzikie zwierzęta i szarpały drzewa pochylone głęboko w ląd. Głucho i przerażająco ryczało morze. Powietrze toczyło się, huczało, dudniło, śpiewało i jęczało. Mój domek przed wydmami drżał w posadach, wiatr naciskał i potrząsał szybami, aż niepokojąco dźwięczało w domu, a we wszystkich szczelinach trzeszczało, jak na statku smaganym burzą. Dachówka po dachówce stukała na kamienną ścieżkę. Leżałem samotnie w domu. Moja żona wyjechała na kilka dni do stolicy, a właściciele domu, mieszkający w przylegającym budynku, już dawno poszli spać. Im bardziej burza szalała i wyła, tym ciszej i spokojniej było we mnie. O, jakże kocham burze! Te pierwotne siły. I szczęśliwy zasnąłem. Musiałem mieć wiele pięknych snów. Ale nad ranem miałem niezwykle piękny sen, który jednak tylko częściowo przeniosłem do rzeczywistego życia, do dziennej świadomości, i który, jak już wspomniałem, zajmował mnie cały następny dzień. Opowiedziałem go przyjacielowi, który przyszedł do domku, a resztę dnia chodziłem z dziwnym uśmiechem, jakbym doznał jakiegoś wielkiego szczęścia. To było wewnętrzne wesele, które szukało wyrazu. Pamiętałem tylko nieokreśloną brązową falę, z której nagle wyłonił się dziwny obraz: na drodze kroczyłem ku świtowi. Brązowy zmierzch tkał. Nagle pojawiło się dziwne światło: srebrzysto-niebiesko-zielone i miękko złoto-żółte. Jasne, niemal oślepiające, a jednak jakby przemienione. Gdzie ja jestem? – to była moja pierwsza myśl we śnie. O, na pewno na południu! Może w Hiszpanii! Przede mną rozciągały się łagodne łańcuchy wzgórz w dziwnym świetle, za nimi dziwne budowle wieżowe i grupy domów, a po prawej, rozległe, morze w miękkim błękitno-złotym i fioletowo-zielonym blasku, spokojne, tylko z lekkim drżeniem fal.

To jest zbyt piękne, by trwać długo, myślałem dalej, i ponieważ moje ciało, choć ludzkie i materialne, czuło się zbyt ciężkie, zbyt ziemskie, by wejść w ten blask, w ten widok, usiadłem na poboczu drogi, odpoczywałem i podziwiałem ten przepych, a jakby przypadkiem wyciągnąłem papier z kieszeni i napisałem na nim pieśń, która oddawała nastrój tej świetlnej przemiany.

Dalej nic nie wiem, bo poranna poczta zastukała do drzwi – tak długo spałem! – i potrzeba było wiele wysiłku, aby w pełni powrócić do materialnej rzeczywistości.

Ale tutaj, na wzgórzu, nad brązową falą, znów ujrzałem tę pieśń przed sobą. Zamyślony ruszyłem dalej grzbietem wzgórza i tak niemal nieświadomie dotarłem na wyższą wydmę. Świadomi marzyciele często są jeszcze głębiej nieobecni: nie słyszą głosów, dźwięków, często patrzą otwartymi oczami na to, co najbliższe, nie wiedząc, że to widzą. Tak biegłem po wzgórzach i patrzyłem w dół, na brązową falę brzozowych lasów, którą bardziej przeczuwałem i czułem, niż widziałem, bo mój wzrok był skierowany na duchową nicość: na duchową całość. Nagle poczułem w sobie dreszcz, najpierw zimny, potem gorący. Nigdy się nie boję. Ale to było niemal jak lęk – a jednak znów jak radosne przerażenie. Mimowolnie odwróciłem się:

Moja krew na chwilę zamarła, by potem w szaleńczym pędzie przez ciało płonąć. Dreszcz, jakiego nigdy wcześniej nie czułem tak potężnie; a potem krzyk. Długi krzyk, który przeszedł od strachu do radości, który nigdy nie zapomnę. Cud się zdarzył! Przed moimi oczami i uchwytny moimi zmysłami.

Tam leżało przede mną! Cud. Obraz. Sen: tu był znowu! Ale w rzeczywistości. Sen, który miałem trzy dni wcześniej po burzowej nocy. Świetlna przemiana. niebywała: Niebo żółto-zielone, srebrzysto-niebieskie i czerwonozielone światło biegnące nad grzbietami wzgórz, za którymi w delikatnych mglistych duchach wyrastały wieże i grupy domów ze snu: zalane światłem, nierealne – przemienione. . . I po prawej morze. To samo delikatne, miękko błękitne, złoto-fioletowo-zielone drżenie lustrzane, jak pokazał sen. Dotknąłem głowy, czy to naprawdę ja, czy może zapadłem w sen i znów śniłem.

Ale nie! Wszystko było rzeczywistością.

W radosnym przerażeniu zapomniałem o pieśni, która nie powróciła do świata zmysłów, ale w podświadomości pozostawała jako przeczucie i jak delikatne pieszczoty unosiła się wokół duszy.

To były latarnia morska, jedna z wież kościelnych i różne wille w nadmorskim kurorcie Egmond, które w tym dziwnym świetle i mglistych kłębach przybrały takie senne kształty. Światło jednak – biegło, aż słońce zatonęło we własnym złoto-żółtym blasku, cudownie nad zmiennym falowaniem krajobrazu wydmowego, a każda źdźbło trawy lśniło i błyszczało niebiesko, czerwono-zielono migocząc, jak błyszczą diamenty – było zjawiskiem naturalnym, które swoją przyczynę miało zapewne w krajobrazie przesiąkniętym morską solą (przez burze).

Z łańcucha przeczuć różnego rodzaju, prawdziwych snów i wizji to przeżycie wywarło na mnie najsilniejsze wrażenie.

Czy temu cudownemu snu należy przypisać szczególne znaczenie? W ostatnim roku doznałem wiele cierpienia; czyżby miało to być światło pocieszenia, które pokazuje jaśniejszą przyszłość, nie tylko dla mnie, ale dla wszystkich cierpiących: znak, że cień i światło są blisko siebie, że gdy cienie są głębokie, światła, które przeganiają ciemność, muszą być tym jaśniejsze?

I tak mam nadzieję i żywię nadzieję dla całej ludzkości, że jak po grudniowej burzy poranny sen przyniósł mi nie tylko nadzieję na światło i pokój, ale że po krótkim czasie burza naprawdę ucichła i ustąpiła miejsca pokojowi i przemieniającemu światłu, które otuliło rozczochrany krajobraz, także z dzikiej, pustynnej burzy walki narodów nadzieja na spokój i światło przyniesie wkrótce w pełni błogosławieństwo: powszechny pokój.

źródło:  Der prophetische Traum. Eine seltsame Geschichte vom Abend des 24. Dezbr. l9l6‚ vom Verfasser erlebt und in der Seelenstimmung des Erlebnisses zu schildern versucht. Von Ernst Kraußi; Psychische Studien – Monatliche Zeitschrift, März-April. 1917.