Opętane z Morzine

pełen tytuł:

Opętane z Morzine, wioski w prowincji Chablais (Sabaudia), od roku 1857 i w latach kolejnych

„Opętane z Morzine” – tytuł pompatyczny i intrygujący. Budzi ciekawość, a każdy wygodnie siada w fotelu, by na spokojnie zapoznać się z figlami, jakie Szatan i jego diabełki płatają tym biednym ludziom, którzy nic na to nie mogą poradzić… Bo oto, w samym środku XIX wieku, wciąż jeszcze mowa o opętaniach, egzorcyzmach, a może nawet – gdyby tylko ktoś się ośmielił – o stosach… Na szczęście dziś ograniczamy się już tylko do kamieniowania i bicia kijami tych, którzy odważą się wyrazić wątpliwość; to i tak mniej okrutne niż palenie żywcem.

18 czerwca 1860 roku, w samo południe, mój dom zakłóciły wrzaski, które nie miały w sobie nic ludzkiego: była to Marie Tavernier, przyprowadzona przez męża, Alexisa Vuillet, która – jak twierdzono – była opętana przez kilka demonów. Zeszła z jednej z przysiółków w pobliżu Morzine, bym ją uzdrowił, tak jak w 1858 roku uleczyłem kilka innych kobiet z tej samej okolicy.

Od kilku miesięcy kobieta ta, mająca 47 lat, cierpiała na silne bóle żołądka; funkcje tego organu były całkowicie zaburzone, co uniemożliwiało jej spożycie jakiegokolwiek pokarmu. Biedna chora doznawała nerwowych drgawek w całym ciele; cierpiała na bardzo silne bóle głowy i kończyn, a z jej ust wydobywały się przerażające krzyki.

Utrzymywała (a była to powszechna wiara w okolicy), że mieszka w niej demon, który miota nią od wewnątrz, wywołując konwulsyjne drgawki, a w innych momentach zmuszając ją do krzyków, takich jak te, które słyszano. Ten sam diabeł uniemożliwiał jej chodzenie, a nawet utrzymanie się na nogach. Jej mąż niemalże zaniósł ją do mojego domu na rękach.

Słysząc te krzyki, natychmiast zostawiłem chorego, którego właśnie magnetyzowałem w moim gabinecie, i udałem się do poczekalni, gdzie znajdowała się kobieta, w towarzystwie innych pacjentów przerażonych jej przeszywającymi wrzaskami.

Położyłem dłoń na jej głowie i nakazałem jej milczeć. Dotknąłem lekko jej żołądka – natychmiast krzyki i drgawki ustały, a ona uspokoiła się. Wróciłem do chorego, którego wcześniej zostawiłem, a gdy z nim skończyłem, poprosiłem kobietę i jej męża do gabinetu.

Opowiedzieli mi o swojej niedoli i o tym, jak kobieta zapadła na chorobę panującą obecnie w Morzine – chorobę, która okazała się odporna na wszelkie leczenia oraz na wodę święconą, którą dawał jej proboszcz. Dodałem im otuchy i obiecałem szybkie wyleczenie chorej.

Zastosowałem magnetyzm poprzez kciuki oraz szerokie pasy ruchów, nie dążąc jednak do wprowadzenia jej w sen; skoncentrowałem działanie na żołądku i mózgu poprzez nakładanie rąk i delikatne nacieranie. Wkrótce kobieta mogła oddychać z większą swobodą. Następnego dnia, po powtórzeniu tych samych czynności, podałem jej do picia magnetyzowaną wodę, która zadziałała skuteczniej niż woda święcona proboszcza, ponieważ już tego dnia była w stanie zjeść trochę zupy, a wieczorem mogła zasnąć. Krótko mówiąc, po siedmiu sesjach kobieta została całkowicie wyleczona zarówno z rzeczywistych dolegliwości żołądkowych, jak i z tych, które podsuwała jej wyobraźnia. Opuściła mój dom 25 czerwca, oczarowana faktem, że czuje się tak dobrze, i przekonana, że Szatan nie ma już nad nią władzy.

Demony zostały zatem wypędzone dzięki mocy magnetyzmu – podobnie jak dawniej przez nakładanie rąk. Nie jesteśmy jeszcze tak daleko od czasów, gdy możliwość obecności diabła w ciele niektórych chorych była powszechnie akceptowana. Mimo to dziś trudno nam wyobrazić sobie, czym byli „opętani”; słowo to przywołuje jedynie obraz konwulsji dręczących nieszczęśników, których uważano za opanowanych przez wroga rodzaju ludzkiego, bluźnierstw wypowiadanych ich ustami i ich niechęci do rzeczy świętych.

A przecież było w tym coś znacznie więcej.

Przez długi okres, gdy wiara w opętania dominowała, każde wystąpienie choroby o niezwykłych objawach rodziło podejrzenia co do jej przyczyny – zwykle nie omieszkano przeprowadzić egzorcyzmu, by dowiedzieć się, z czym ma się do czynienia.

Histeryczne przypadłości kobiet, z powodu osobliwości i dziwaczności objawów, najbardziej nadawały się do przypisywania im nadprzyrodzonego źródła; z drugiej strony predysponują one także do występowania stanów somnambulicznych i ekstazy. Egzorcysta, który obserwował pojawienie się takich stanów pod wpływem własnego głosu, nie mógł nie ulec złudzeniu, że dzieje się coś nadprzyrodzonego z osobą, którą bada.

W istocie, wystarczy sobie wyobrazić nerwową dziewczynę, udręczoną dziwną chorobą i już owładniętą myślą, że może być pod wpływem Szatana, postawioną przed kapłanem, który przywdziewa swoje szaty liturgiczne i przygotowuje się do wypędzenia ducha ciemności – i trudno się dziwić, że jej wzburzona wyobraźnia wpada w stan ekstazującego somnambulizmu, który silniejsze poruszenie moralne niemal zawsze wywołuje u osób ku temu predysponowanych.

Te rozważania wyjaśniają, dlaczego we wszystkich epokach większość „opętanych” stanowiły młode kobiety, rzadziej osoby starsze.

Opętania zdarzały się tak często w niektórych okresach, że przyjmowały wręcz charakter epidemii. Tak właśnie było podczas prześladowań protestantów, w latach 1700–1740, kiedy to tzw. „drżący z Cévennes” stali się wyjątkowo liczni pod wpływem religijnego uniesienia, które nimi zawładnęło. Kobiety, młodzież, a nawet dzieci zapadały w stan niezwykle osobliwy, określany jako ekstaza (choć dla nas był to stan mieszany, w którym wyzwala się instynktowna część duszy), pozwalający im widzieć i przepowiadać przyszłość wśród konwulsyjnych ruchów.

W latach 1730–1750 z kolei pojawili się konwulsjoniści z cmentarza Saint-Médard w Paryżu, prezentując niezwykłe zjawiska uzdrowień i niewrażliwości na ból.

Później pojawił się Gassner, proboszcz z Ratyzbony, który leczył poprzez egzorcyzmy.
Chodziły za nim tłumy, które rozbijały obozowiska na polach; według historyków, liczba tych ludzi wahała się od 8 do 40 tysięcy osób.

A teraz, w samym środku XIX wieku, tuż obok protestanckiego Rzymu, w Morzine, w regionie Chablais, mamy również naszą epidemię – i te małe opętane dziewczęta w niczym nie ustępują swoim poprzedniczkom. Prezentują równie niezwykłe zjawiska.

Nasi czytelnicy ze Szwajcarii zostali już poinformowani o tej epidemii poprzez notatkę, którą przesłaliśmy do Journal de Genève, a którą opublikowano 24 lipca 1858 roku. Ale nasi czytelnicy we Francji i za granicą prawdopodobnie nie wiedzą, że w Morzine istniały – i nadal istnieją – przypadki opętania.

Pozwalamy sobie zatem przedstawić kilka szczegółów na temat tej osobliwej epidemii, którą mieliśmy okazję osobiście obserwować.

W marcu 1857 roku, w następstwie gwałtownego przestraszenia się, dziewczynka w wieku od dziewięciu do dziesięciu lat zapadła w osobliwy stan. Był to głęboki sen, który trwał codziennie od 30 do 45 minut i z którego nic nie mogło jej wybudzić. W tym czasie nie wykonywała żadnych ruchów: jeśli uniesiono jej kończynę, opadała ona bezwładnie, jak u martwego ciała – można by ją wziąć za zmarłą, gdyby nie fakt, że oddychała w sposób całkowicie normalny.

Stan ten zmienił się po około miesiącu. Oczy zaczęły poruszać się pod powiekami i otwierać; przewracały się gwałtownie ku górze i kręciły się w oczodołach z ogromną szybkością. Następnie twarz, dotąd bez wyrazu, przybrała wyraz wielkiego przerażenia, po czym dziewczynka nagle zaczęła krzyczeć – najpierw niezrozumiale, a potem wykrzykując słowa z wymuszoną siłą głosu.

Cała wieś przychodziła oglądać to dziecko, kiedy znajdowało się w tym osobliwym stanie. Każdy snuł swoje refleksje, a wśród tych prostych, nieoświeconych górali panowała pełna zgodność: uznano, że dziewczynka została przeklęta złośliwym urokiem i że znajduje się pod władzą diabła.

W tym samym czasie (maj 1857) inna dziewczynka, tym razem jedenastoletnia, również zapadła na tę samą dolegliwość. Objawy były identyczne, i po kilku dniach kryzysu ta druga również zaczęła mówić jak pierwsza.

Gdy wracały do normalnego życia, obie dziewczynki słyszały, co mówiły i robiły podczas tego szczególnego stanu, i same twierdziły, że były we władzy diabła. Ich wyobraźnia była coraz bardziej poruszona, i podczas kryzysów utrzymywały, że to nie one same działają i krzyczą, ale że to demony w nich działają i nimi rządzą. Mówiły nieustannie o wężach, diabłach, i przeklinały z lubością. Ostatecznie uznano je za opętane, a proboszcz popełnił nierozwagę, próbując je egzorcyzmować. Jednak dziewczynki wyśmiewały się z niego, lżyły go i zapowiadały, że wkrótce inne młode dziewczyny również zostaną opętane przez demony.

To wystarczyło wśród tej mało oświeconej ludności – wyobraźnia innych dzieci została poruszona, pobudzona, i wkrótce, przez naśladownictwo i strach, kolejne trzy dziewczynki (w tym jedna siedmioletnia) zapadły na ten sam osobliwy stan.

To był koniec – epidemia nerwowa została oficjalnie ogłoszona. Wkrótce liczba opętanych wzrosła do dwudziestu dwóch. Wśród nich były tylko dwie dziewczyny w wieku dwudziestu lat. Chłopcy byli na ogół odporni na tę epidemię, i wedle naszej wiedzy tylko jeden z nich, trzynastoletni, został dotknięty tym stanem.

Jednocześnie intensywność objawów wzrosła, a zjawiska zaczęły się różnicować i pojawiać w różnych formach: małe opętane zaczęły biegać po lasach, wspinać się na drzewa z niezwykłą zwinnością i huśtać się na szczytach najwyższych jodeł. Jednak kiedy kryzys ustępował, będąc już na górze, czuły się zupełnie zagubione i nie wiedziały, jak zejść na dół. Dzieci te, nawiasem mówiąc, nie pamiętały po przebudzeniu niczego z tego, co działo się podczas ataku.

Prezentowały one, podobnie jak opętane z dawnych epidemii, zdolność mówienia w obcych językach.

Jedna z nich twierdziła, że demon, który ją opętał, był Austriakiem – i mówiła bełkotliwą mową, której nikt nie rozumiał, ale którą uznano za najczystszy niemiecki.

Proboszcz mówił po łacinie do innej dziewczynki, a ona odpowiadała mu poprawną francuszczyzną, z której był bardzo zadowolony.

Zauważmy tutaj, że najczęściej – zarówno w przypadku opętanych, jak i natchnionych – gdy mówiono, że posiadają dar mówienia nieznanymi językami, nie chodziło o to, że potrafili posługiwać się konkretnym językiem używanym przez dany naród.
Chodziło jedynie o łatwość, z jaką przez dłuższy czas artykułowali ciągi dziwnych dźwięków, które arbitralnie uznawano za należące do języka jakiegoś ludu. Ponadto wydaje się, że osoby w stanie kryzysu, wypowiadając te rzekome mowy, miały w sobie jakiś ciąg myśli, które – według nich – tym samym wyrażały.

Carré de Montgeron podaje bardzo ciekawe szczegóły na temat tego osobliwego zjawiska w swoim dziele zatytułowanym La vérité des miracles de Paris, 3 tomy in quarto, 1737–1738.

„Już wcześniej zauważyłem” – pisze – „że właśnie w najintensywniejszych momentach ekstazy wielu konwulsjonistów wygłasza swoje przemowy w nieznanym lub obcym języku. Muszę dodać, że sami rozumieją sens tych słów tylko w tej samej chwili, w której je wypowiadają, i że zaraz po zakończeniu tych mów nie pamiętają ich znaczenia – albo co najwyżej bardzo ogólnie.”
Dodaje również: „Jedynym dowodem na to, że konwulsjoniści rozumieją swoje przemowy, są bardzo ekspresyjne gesty, które im towarzyszą.”

Z naszego punktu widzenia istnieje kilka możliwych wyjaśnień tego zjawiska.
U niektórych polega ono na wzmocnieniu pamięci, która w stanie ekstazy pozwala na łatwe posługiwanie się prawdziwym językiem – nie całkowicie obcym, lecz tylko mało znanym. Tak właśnie było w przypadku dwóch zakonnic z Loudun – przeoryszy i siostry Claire – które w czasie ekstazy odpowiadały po łacinie na pytania zadawane im w tym języku przez egzorcystów, choć w stanie normalnym nie były w stanie tego uczynić. Niemniej jednak, same przyznały, że rozumiały łacinę na tyle, by móc wyjaśniać nowicjuszkom modlitwy Pater Noster i Credo.

Drugie wyjaśnienie odnosi się do magnetycznych somnambulików. Uważano, że mówią oni w obcych językach – co było błędem. Somnambulicy, gdy byli w stanie jasnowidzenia i posiadali zdolność odbierania cudzych myśli, odpowiadali po francusku (jeśli tylko znali ten język) na pytania zadawane im w innym języku. Działo się tak dlatego, że nie skupiali się na wypowiedzianych słowach, lecz na myśli wyrażonej przez pytającego, którą odczytywali bezpośrednio z jego umysłu.

Ale wróćmy do naszych opętanych:
Jedna z nich, Victoire Vuillet, szesnastoletnia dziewczyna o łagodnym wyglądzie i usposobieniu, była najbardziej egzaltowana. Nie tylko biegała godzinami po polach, bez najmniejszego zmęczenia, mówiąc i gestykulując bez przerwy, ale także wspinała się na najwyższe drzewa i schodziła z nich z zawrotną prędkością. Co więcej, będąc na szczycie największych sosen, kołysała się i przeskakiwała z jednej na drugą, jakby była wiewiórką lub małpą.

Podczas wielkiej ceremonii egzorcyzmu, która odbyła się w kościele w lutym 1858 roku, kiedy proboszcz zgromadził wszystkie opętane – trzydzieści osób – to właśnie Victoire, przywiązana do balustrady komunijnej stułą proboszcza, wiła się w straszliwych konwulsjach, a z ust toczyła się piana. Wrzeszczała:
„Nie możesz mnie uzdrowić, ty przeklęty klecho! Nie jesteś najmocniejszy! Demony się z ciebie śmieją, stroją do ciebie miny!”

Wszystkie pozostałe opętane również krzyczały przeraźliwie, i był to straszny widok – patrzeć na te nieszczęsne dziewczęta, jak wiją się w okropnych konwulsjach, obrzucają obelgami i bluźnierstwami wszystko, co święte – wszystko to jako rezultat ignorancji księdza, który mieszał religię tam, gdzie religia nie miała zupełnie nic do rzeczy.

Tak prawdziwe to było, że nieżyjący już biskup Annecy, Jego Ekscelencja ksiądz Rendu, zakazał proboszczowi dalszego odprawiania egzorcyzmów wobec tych opętanych.

Jeśli chodzi o te dziewczęta, to w swoim szale oskarżały pewnego mieszkańca wioski – całkowicie niewinnego – że otrzymał 1200 franków za wprowadzenie w nie wszystkich tych demonów.

Jednak napady zaczęły się wydłużać i pojawiały się po kilka razy dziennie, a to z powodu nierozważnego działania polegającego na celowym ich wywoływaniu – po to, by pokazywać je ciekawskim przyjezdnym, którzy chcieli na własne oczy zobaczyć „opętane”. Chodziło o to, by ci ludzie „rozpoznali i potwierdzili”, że dziewczęta rzeczywiście były opętane przez demony.

Od roku 1857, kiedy ta epidemia się rozpoczęła, zaczęła stopniowo rozprzestrzeniać się na sąsiednie przysiółki.
Mamy rok 1860, a ona dalej szerzy się w górach, dotykając teraz również starsze kobiety, ponieważ we wszystkich tych okolicach zabobonność jest rozpowszechniona w stopniu trudnym do wyobrażenia.

Czy powinniśmy doszukiwać się w tej i poprzednich epidemiach przyczyny nadprzyrodzonej?
Czy można przyjąć, że diabeł – który przecież nie istnieje – mógłby wejść w ciało człowieka i nim zawładnąć?

Możemy odpowiedzieć przecząco – my, którzy skrupulatnie obserwowaliśmy tę epidemię i wszystkie jej zjawiska u kilku młodych dziewcząt, które udało nam się wyleczyć.
Mamy odwagę stanowczo oświadczyć, że żadna z tych dziewcząt nie była opętana przez demony.

Mamy też odwagę stwierdzić, że to właśnie proboszcz, przez swoją ignorancję i poprzez egzorcyzmy, spowodował całe to nieszczęście – i nadal je powoduje, utrzymując poprzez domowe ceremonie stan lęku i pobudzenia u prostych, niewykształconych ludzi.

Mamy tu do czynienia wyłącznie z naturalnymi zjawiskami, wielokrotnie obserwowanymi – będącymi wynikiem wstrząsu nerwowego u dzieci, u których strach i podniecenie wyolbrzymiły wyobraźnię. Nie widzimy w tym nic innego, jak tylko objawy histerii i spontanicznego naturalnego somnambulizmu.

Bóle głowy i żołądka, na które uskarżały się wszystkie te dziewczęta, uczucie tzw. „kuli histerycznej” w gardle, która je dławiła, wrażenie metalowego pierścienia wokół pasa, drżenia nerwowe, ataki snu i somnambulizmu, podczas których mówiły, biegały po polach, itd. – są na to oczywistymi dowodami. Potwierdzają to także przypadki wyleczenia za pomocą magnetyzmu u chorych, które zeszły z gór, by przybyć do nas do Genewy.

Tak właśnie było w przypadku Victoire Vuillet, lat szesnaście – najbardziej egzaltowanej, o której już wcześniej wspomnieliśmy.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyliśmy ją u nas, 3 kwietnia 1858 roku, była w trakcie ataku: mówiła głosem głębokim i grobowym, choć na co dzień miała głos łagodny i czysty. Wypowiadała zdania takie jak:
„Jestem demonem z piekła, który wyszedł, by dręczyć Victoire, aż ją ze sobą zabiorę. Słyszycie brzęk łańcuchów? Słyszycie trzask ognia i krzyki potępionych, którzy płoną? To cieszy serce, to sprawia przyjemność.”
Następnie podskakiwała na niesamowitą wysokość, wydawała gardłowe krzyki, wyginała się tak, że jej głowa niemal dotykała pięt, po czym turlała się po ziemi.
W jednej chwili stawała na nogi, obracała się w kółko z zawrotną prędkością i nagle zatrzymywała się bez żadnego wysiłku. Wykonywała przy tym ogromne gesty, artykułowała niezrozumiałe dźwięki, wskakiwała na poręcze foteli, po czym nagle lądowała na ich oparciach w pozycji niemożliwej do opisania.

Biegała po meblach, stawiając jedną nogę na oparciu fotela, drugą na krześle, przeskakiwała na stół, potem na inne meble i tak, nie tracąc równowagi, obiegała cały nasz gabinet i salon – cały czas mówiąc.

Trudno nam opisać wszystkie wygięcia i całą zwinność, jaką ta dziewczyna prezentowała – i musimy przyznać, że osoby przesądne i nieoświecone mogłyby rzeczywiście uznać to za zjawisko nadprzyrodzone.

Ale gdy dokładnie zaobserwowaliśmy ten atak, położyliśmy jedną rękę na jej głowie, drugą na brzuchu – i całe to „cudowne widowisko” zniknęło natychmiast. Mieliśmy przed sobą tylko chorą, która charczała i wiła się w konwulsjach – które udało nam się niemal natychmiast zatrzymać.
Po trzydziestu minutach magnetyzowania szerokimi ruchami i po jej rozluźnieniu, Victoire poczuła się bardzo dobrze.

Od tego momentu nie miała już ani jednego ataku. Przez piętnaście dni stosowaliśmy magnetyzm i w tym czasie całkowicie ustąpiły wszystkie bóle głowy i żołądka oraz wszelkie objawy histeryczne.
Powróciła do Morzine 28 lub 29 kwietnia i od tego czasu nie odczuła najmniejszego nawet dyskomfortu.
Otrzymaliśmy od niej wiele wiadomości – ostatnio także list od jej ojca oraz od pani Tavernier-Vuillet.

W tym samym okresie zaobserwowaliśmy podobne, choć nieco słabsze objawy u Françoise Vuillet, dziesięcioletniej siostry Victoire; u Marie Baud, lat czternaście; Françoise Taberlet, lat trzydzieści pięć; Claudine Tavernier, lat dwadzieścia pięć oraz u Marie Bron, lat dwadzieścia dwa.
Te sześć osób magnetyzowaliśmy przez piętnaście dni, najdłużej trzy tygodnie. Używaliśmy wyłącznie magnetyzmu i wody magnetyzowanej.
Ich wyleczenie było tak pełne, że przez dwa lata od powrotu w góry nie miały najmniejszego nawrotu choroby – mimo że epidemia w górach nie ustąpiła, a wręcz nasiliła się.

Epidemia ta ma swoje źródło w strachu, przesądzie, naśladownictwie i egzaltacji – zupełnie jak ta u konwulsjonistów z cmentarza Saint-Médard przy grobie diakona Pâris; jak u młodych kamizardów; albo jak ta bardziej współczesna, która miała miejsce kilka lat temu w Niemczech, gdzie cała ludność wioski śpiewała od rana do wieczora i od wieczora do rana – aż wszyscy padali z wycieńczenia.

I tam wszystko zaczęło się od jednej młodej dziewczyny, a potem epidemia szybko się rozprzestrzeniła.

Na podstawie zjawisk, jakie zaobserwowaliśmy u tych młodych dziewcząt, możemy z całym przekonaniem stwierdzić, że – podobnie jak w poprzednich epidemiach – także i tutaj nie istniała żadna przyczyna nadprzyrodzona.
Rzekome opętanie przez demony lub inne duchy nigdy nie istniało naprawdę.

Nasze przekonanie w tej sprawie jest całkowite i stanowcze.
Nie uznajemy, by duchy, demony czy niewidzialne wyższe istoty mogły się z nami kontaktować lub mieć nad nami władzę – tak samo, jak nie uznajemy, że można je dowolnie przywołać, by odpowiadały na nasze pytania, „zasiadając” w stole czy ołówku, by na nie odpowiadać wedle naszego kaprysu.

Ch. Lafontaine

  1. Otrzymaliśmy w niedzielę, 8 lipca, list od ojca Victoire oraz drugi od pani Tavernier-Vuillet.

  2. Od 9 lipca magnetyzujemy jeszcze jedną pacjentkę, która powróci wyleczona 16 lipca.

źródło: LES POSSÉDÉES DE MORZINE, VILLAGE DE LA PROVINCE DU CHABLAIS (SAVOIE), dès l’année 1857 et les suivantes.  LE MAGNÉTISEUR    IVe Numéro. – Juillet 1860.