W życiu człowieka istnieją rzeczy, które kojarzą się nam z pewnymi wspomnieniami, ponieważ kiedyś przeżyliśmy z nimi coś wyjątkowego. Te wspomnienia powracają za każdym razem, gdy widzimy dany przedmiot, słyszymy o nim lub nawet potrafimy go sobie wyobrazić. Może to być przedmiot, który przypomina nam szczególnie kochaną osobę, od której go otrzymaliśmy, lub dziecko, przez które przypominamy sobie wydarzenie z własnego dzieciństwa, lub krajobraz, z którym kojarzy się nam osoba w jakiś sposób związana z naszą pamięcią.
To ostatnie miało miejsce w moim przypadku z Watzmannem w bawarskich Alpach, z którym wiąże się dla mnie imię mojego starego przyjaciela, dr. Georgiego z Królewca. Być może poznaliśmy się pewnego deszczowego dnia, który zatrzymał nas w Münchener Hütte, ale od tamtej pory wiedziałem, że ilekroć odwiedzałem Watzmann (a robiłem to w określonym czasie roku z powodu mojej pracy), znajdę tam mojego starego przyjaciela i spędzę z nim kilka godzin. Wydawało się, że coś go tam ciągnęło, a nawet gdy jego siły słabły (był już po pięćdziesiątce), starał się przynajmniej dotrzeć do grzbietu w pobliżu Hochecku, skąd rozciągał się pierwszy z potężnych widoków, które można podziwiać z Watzmanna.
Z Watzmannem to osobliwa sprawa: potrzeba dużo cierpliwości, zanim się tam wejdzie, a nawet ten, kto po godzinach wspinaczki znajdzie gościnne schronienie u stóp właściwej piramidy, jest jeszcze daleko od szczytu. Droga prowadzi z Ilsank, ostatniej stacji w dolinie, która wznosi się stąd wysoko aż do pałacu myśliwskiego Wimoach i dalej do ogromnej pustki kamiennego morza, najpierw przez łąki i lasy jodłowe, aż do bramy ogrodu pierwszej większej gospodarki alpejskiej, skąd roztacza się pierwszy z wspaniałych widoków na masyw: niemal na wyciągnięcie ręki wydaje się tutaj przesunięta ogromna masa śniegu i gruzu pokrywająca wielki Watzmann, który wygląda stąd jak potężny blok skalny złożony z wapienia i śniegu, a u jego stóp, wysoko ponad ostatnimi lasami jodłowymi i niemal oderwana od świata ziemskiego, Münchener Hütte, położona między ścianami wapiennej piramidy w chronionym, choć chłodnym wąwozie. Ale dopiero po przejściu przez wyniosłe, święte hale lasów, które rozciągają się przed samym Watzmannem, odkrywa się przed oczami piękno otaczającego świata, które dotychczas było ukryte. W miejsce ogromnego lodowca Blaueis, który dotąd towarzyszył wędrowcowi po prawej stronie, otwierają się teraz, im bliżej samej chaty, w dolinie zielone łąki Berchtesgadener Land z jego kolorowymi domami i kościołami, podczas gdy w tle legendarny Untersberg – widok na Salzburg, a po stronie wysoki Göll wydaje się blokować widok na Königssee. Całe zbocze pokryte jest alpejskimi różami, które zwracają swoje delikatne twarze w stronę lodowca Watzmann, który czasem z niemal przerażającą wielkością i wyrazistością zbliża się do ścieżki, a on, podobnie jak mniejszy towarzysz wielkiego Watzmanna, lewe szczytowe ramię, dominują ostatnią część drogi, która z Alp Mitterkaser wije się w różnorodnych zakrętach do Watzmannhausu.
Otoczenie i widok zmieniają się całkowicie, gdy z tego miejsca zaczyna się wspinaczkę na szczytowy róg i wchodzi na właściwy wapienny masyw, któremu wszystko inne, łąki i lasy jodłowe, ustępują miejsca.
To ogromna, ukośnie leżąca kamienna pustynia, na której droga jest ledwo widoczna, i na początku nie widać nic poza tą niekończącą się kamienną lawiną wokół siebie, kilkoma potężnymi wapiennymi ścianami, które wydają się należeć do właściwego masywu. Natura tutaj, w obliczu wysokich gór, spowiła się w lodowate milczenie: żaden ptak nie ożywia powietrza, żadna roślina nie wyrasta spod kamieni, wszystko jest zatopione w majestacie wiecznej natury, która tutaj w całej swojej wzniosłości i wielkości staje przed człowiekiem. W oddali, w blasku śniegu firnów, szczyt łączy się ze szczytem — już wzrok przenika w tajemnice ich grzbietów i lodowców, które dotąd ukazywały jedynie swoje ściany i zbocza. Już tu i ówdzie na drodze pojawia się kałuża śniegu, pozostawiona przez ostatnią zmianę pogody. Groteskowy widok kamiennej pustyni rośnie z każdą kwadransem, zbocze staje się coraz bardziej strome, aż w końcu pozostają tylko stopnie dla stóp i kilka lin zabezpieczających, dających wątpiącemu pewność, i w końcu stoi się przed potężną, pokrytą śniegiem kamienną płytą, przez którą prowadzi droga na sam szczyt. Po drugiej stronie wspaniałe wapienne skały spadają w ogromną przepaść, z której pomiędzy górami wyłania się mała, niemal mikroskopijna kałuża wody. To Königssee, który wśród tego potężnego wysokogórskiego panoramatu wydaje się niczym.
Na skraju tej płyty spotkałem Dr. Georgiego podczas mojej ostatniej wyprawy na Watzmann. Najwyraźniej dołączył do grupy, która dawno zniknęła pomiędzy kamiennymi blokami Mittelspitze i Hocheck, i pewnie już próbowała przejść przez wąski grzbiet łączący oba szczyty na zawrotnej wysokości; z doliny zaczęły już się wznosić pierwsze mgły, które mogły sprawić, że wszystko stanie się niewidoczne w mniej niż kwadrans. Była około 1:30 rano, a w głębi doliny zniknęły właśnie ostatnie ślady nocy, pozostawiając nad wszystkim jeszcze blask zmierzchu.
Przywitaliśmy się jak starzy przyjaciele i dzieliliśmy się porannymi przeżyciami. Dowiedziałem się, że wyruszył z Watzmannhausu już o trzeciej rano, czyli całą godzinę przede mną. Po drodze, gdzie prowadzą już tylko schody w górę, siły prawie go opuściły i z trudem dotarł do płyty, przy której go spotkałem. Zaoferowałem mu pomoc aż do Hocheck, który leżał tuż przed nami w śniegu, ale odmówił. „Widziałem wystarczająco dużo Watzmanna”, odpowiedział z uśmiechem, „żebym musiał koniecznie dotrzeć na szczyt. Znam też okolicę za nim może znacznie lepiej, niż pan się domyśla. Wiem od dawna, że zwróciła panu uwagę moja przywiązanie do Watzmanna. Może pan myśli, że dla mnie, starego człowieka, doliny tam na dole byłyby lepsze niż ten stary towarzysz, który tutaj tak gwałtownie zdaje się grozić. Opowiem panu historię, jak doszło do tego, że nawiązałem z nim tak szczególną więź, bo wiem, że inaczej pan by nie zapytał, choć za każdym razem, gdy mnie pan tu spotyka, pytanie to jest na końcu pana języka. Historia zaczyna się wtedy, gdy byłem mniej więcej w pana wieku, i co człowiek czuje w tym wieku na tych górskich szczytach, sam pan wie, więc nie muszę tego długo opisywać.”
Dwadzieścia pięć lat to właściwy wiek dla alpinisty – wtedy nie widzi się przepaści i wąwozów, a jedynie szczyty, i zanim się spostrzeże, jest się już na górze, nie zastanawiając się nad niebezpieczeństwami, jakie mogą się pojawić. Co roku, gdy nadchodził złoty czas wakacji, pakowałem swój plecak i wyruszałem w słoneczny świat górski, raz do poszarpanego świata Dolomitów, raz do Berneńskiego Oberlandu lub do Salzkammergut z jego jeziorami i górami, które tak cudownie odbijały się w zielonym lustrze wody. Watzmann przyciągał mnie już od wczesnych lat, odkąd spojrzałem z Berchtesgaden na jego szczyty. Jaką przyjemność musiało sprawiać wspinanie się tam na górze i patrzenie z takiej wysokości na kraje, które tak spokojnie i przyjaźnie rozciągają się u jego stóp.
Dotarłem do momentu, gdy zbadałem i sprawdziłem Hocheck i Mittelspitze ze wszystkich stron i zamierzałem w nadchodzącym roku podjąć się wspinaczki na Schönfeldspitze, najtrudniejszy i najbardziej odległy fragment poszarpanego grzbietu, kiedy nastąpiła zmiana w moich planach i pragnieniach, którą z pewnością zrozumiecie. Zakochałem się w młodej i pięknej dziewczynie, a wobec tego obrazu góry i jeziora, które dotąd były szczytem moich ziemskich pragnień, zniknęły jak we mgle.
Kto jest zakochany, widzi wszystko w innym świetle niż wcześniej, ale lodowce i firny nie zmieniają się, stają się coraz zimniejsze, a gdy zimowym wieczorem, siedząc obok mojej żony, wspominałem moje wyprawy i błądzenia, wydawało mi się czasem, że byłem w ogromnej pustce, z której uratował mnie tylko łaskawy los. Tylko czasami powracały w mojej pamięci niektóre z najpiękniejszych i najbardziej wzniosłych scen, które mogłem tam na górze podziwiać, ale i one stopniowo bledły w obliczu szczęścia, które było mi bliższe i które codziennie mogłem nazywać swoim.
Po dwóch latach małżeństwa zostaliśmy pobłogosławieni radosną córeczką. Trudno opisać uczucie, gdy nagle pojawia się to, czego wcześniej tylko się pragnęło i o czym marzyło: pulchna, anielska buzia z zdrowym, lecz niezwykle delikatnym ciałem, a w nim dusza, która w pierwszym blasku życia porusza swoje skrzydła i z zachwytem spogląda na świat, który stopniowo zaczyna się jej otwierać. My sami staliśmy się znów dziećmi, widząc ten cud, a każdy dzień wydawał nam się nowym darem z nieba, gdy mała istotka rosła i nabierała sił w blasku słońca.
Pewnego dnia dziecko leżało martwe w swoim łóżeczku, a dla nas zaczęła się czas, której nie potrafię ani nie chcę opisywać. Jak stwierdził lekarz, w niepostrzeżonym momencie podniosło się i zostało wystawione na przeciąg, który okazał się zgubny dla małego ciała; bowiem ciało dziecka jest najdelikatniejsze, jakie można sobie wyobrazić, i nawet najmniejszy wstrząs wystarczy, aby zniszczyć to, co natura tak cudownie i tajemniczo stworzyła. Jak przetrwaliśmy dni, aż do pogrzebu małej trumienki, nie potrafię powiedzieć, byliśmy oboje niemal obłąkani z bólu. Ogromna pustka ogarnęła nas, gdy mały gość na zawsze opuścił nasz dom.
Tutaj narrator przerwał, jakby przytłoczony wspomnieniami, na kilka chwil, a potem kontynuował po pewnym czasie.
„Jedna rzecz pozostała nam w tamtych dniach, które nastąpiły po stracie naszego dziecka, zagadkowa: zniknięcie małego medalionu, który zawierał jedyny obraz naszego ukochanego malucha, jaki posiadaliśmy. Trudno było uchwycić te urocze rysy na fotografii, bo ilekroć próbowaliśmy zrobić zdjęcie, dziecko zaczynało grymasić lub robiło tak urocze miny, że szybko rezygnowaliśmy i odkładaliśmy próbę na później. Tylko raz udało nam się to z pomocą zręcznego fotografa i obietnicy szczególnie dużego kawałka ciasta, który szybko zniknął w dziecięcym brzuszku. Gdy dziecko zmarło, obrazek wraz z oprawą zniknął, a wszelkie poszukiwania były bezowocne, co dodatkowo potęgowało nasz ból w tych pierwszych dniach. Wydawało się, że nasza mała zmarła zabrała ze sobą również ten ostatni pocieszyciel, odbierając nam możliwość zachowania jej drogich rysów przynajmniej na zdjęciu.
Pozwólcie mi pominąć szczegóły tego, co nastąpiło potem, i wybaczcie mi, jeśli przejdę przez to tylko kilkoma suchymi słowami, ponieważ słowa to tylko słowa i stanowią jedynie blade odbicie tego, co rzeczywiście się wydarzyło. Rok po śmierci mojego dziecka ziemia otworzyła się ponownie, aby zabrać mi część tego, co uważałem za moje własne ja. Pochowałem również moją żonę, tuż obok grobu, w którym złożyliśmy nasze ukochane dziecko. Od śmierci dziecka chorowała zarówno na ciele, jak i na duszy, i wydawało się, że nocami, gdy z jej udręczonego serca wyrywały się słowa, cierpiała bardziej z powodu utraty zdjęcia dziecka niż samego dziecka. Umieściłem ją w sanatorium, ale jej stan się pogarszał, a gdy wróciła do domu, minęło zaledwie kilka chwil, zanim zmarła. W gorączkowych napadach ciągle pragnęła tego zdjęcia, i oddałbym cały świat, żeby móc jej je przynieść. Szukałem w zabawkach, które były radością naszego malucha, przeszukiwałem nasz dobytek, ale nic nie znalazłem, choć tamten obrazek jawił mi się niemal jak talizman, który mógłby uratować umierającą. Może by ozdrowiała na jego widok, jak niebieski kwiat, który czeka tylko na dziecko szczęścia, by go zerwać i pozwolić mu rozkwitnąć w jego rękach. Teraz są oboje w tamtym świecie, gdzie nie potrzebują już obrazów, lecz widzą się twarzą w twarz.
Od dnia pogrzebu przestałem szukać. Ogarnęła mnie ogromna pustka i nawet gdyby ten medalion pojawił się w jakimś ukrytym kącie, nie chciałbym go znaleźć. Może wtedy zmarła przyszłaby do mnie we śnie i podniosła na mnie rękę, bo nie mogłem spełnić jej ostatniego życzenia. Ale widziałem tylko zmęczoną, bladą twarz, na której czasem pojawiał się dziwny wyraz, jakby zmarła znalazła rozwiązanie zagadki. Czy były to tylko moje własne fantazje i czy sam nie byłem bliski utraty zmysłów z powodu wspomnień? Minął pierwszy i drugi rok, bez żadnej zmiany w tym stanie, a jedynie codzienne obowiązki trzymały mnie przy życiu i w tym świecie. Stopniowo zacząłem być obojętny na wszystko. Co jeszcze miało dla mnie znaczenie, skoro straciłem wszystko, co miało dla mnie wartość, na rzecz wielkiego Nieznanego, którego nazywają śmiercią?”
źródło:Das Marienbild. Ein Erlebnis aus dem bayrischen Hochgebirge von H. Hänig; „Zentralblatt für Okkultismus” Miesięcznik do badania całokształtu nauk tajemnych, Februar 1917.
nazwa niemiecka: „Zentralblatt für Okkultismus” Monatsschrift zur Erforschung der gesamten Geheimwissenschaften, Februar 1917.