Obraz Maryi cz II

Obraz Maryi
Przeżycie z bawarskich gór Hochgebirge.
Autor: E. Hänig.
(Zakończenie.)

Nie mogło się obyć bez zauważenia, że zmiana, która zaszła we mnie, nie umknęła uwadze otoczenia, które serdecznie współczuło z nieszczęściem, które mnie spotkało. Najbardziej martwił się o mnie nasz lekarz domowy, z którym od czasów studenckich łączyła mnie szczera przyjaźń.

Powinienem był wyjechać na wieś, bez względu na to, dokąd, aby tylko uwolnić się od dręczących wrażeń, którym stopniowo zaczynałem ulegać. Najpierw ograniczyłem się do krótkiego pobytu nad morzem, które wzmocniło moje nerwy, ale nie przyniosło ukojenia duszy. Następnie udałem się do kilku niemieckich uzdrowisk, ale z tym samym skutkiem; gdyż cierpienie duchowe, które mnie trawiło, było zbyt głębokie, a brakowało obrazów, które mogłyby przywrócić równowagę mojej zdezorientowanej fantazji. Tak więc, naturalnie, postanowiłem ponownie odwiedzić ziemię moich młodzieńczych wędrówek – Alpy. To, co kiedyś w moich myślach zbladło do lodowatej pustki, teraz odzyskało życie i stało się, choć początkowo tylko słabym, lekarstwem na utraconą równowagę duchową. Dziki, poszarpany widok południowych Dolomitów, które odwiedziłem najpierw, odpowiadał jeszcze w pełni mojemu wnętrzu, podczas gdy lodowce tyrolskich szczytów górskich były obrazem potężnego ciężaru, który wciąż na mnie spoczywał. Jednak z roku na rok było coraz lepiej, a im częściej spędzałem czas w wysokich górach, tym bardziej, choć powoli, zdawały się goić rany, które mnie tam przywiodły. Tylko jedno z wcześniejszych przeżyć pozostało i nigdy nie zanikło. Stałem się obojętny na wszystkie zagrożenia górskiego świata, które mi groziły, tak jak przez długi czas byłem obojętny na same góry.

Jest w rejonie Watzmanna miejsce, które może być najmniej znane, a jednak wyróżnia się wspaniałą dzikością spośród innych: przepaść prowadząca do kamiennego morza, które widać stąd i które prowadzi od Königsee do Pinzgau. Początkowo ten masyw górski i Watzmann mogły tworzyć jedną wielką całość, gdy Alpy sięgały wyżej niż teraz w niebiosa, i dopiero z czasem, gdy deszcz i czas zrobiły swoje, szczyt grani Watzmanna zawalił się, pozostawiając trzy obecne szczyty. Najbardziej na południe z trzech wierzchołków stanął twardo na krawędzi ogromnego osuwiska, które najlepiej można teraz obserwować z Trischübelalp, ponad doliną Wimbachtal. To gigantyczne kocioł, a kiedy chmury przesuwają się nad tym kamiennym pustkowiem, aby ciężkie od deszczu przetoczyć się nad kamienne morze i do Pinzgau, ma się wrażenie, że stoi się pośrodku pradawnego świata, gdzie żadne żywe stworzenie nie zakłócało tej samotności.

Wszystko to bardzo mnie pociągało i postanowiłem więc, po tym jak wystarczająco przestudiowałem główne szczyty Watzmanna, zaryzykować zejście do kamiennego morza przez szczyt Schönfeldspitze. Grzbiet między Hocheck a Mittelspitze nie sprawiał trudności przy znośnej pogodzie, chociaż nie zabrałem ani liny, ani przewodnika, a wąska ścieżka często prowadziła blisko przepaści. Również pomiędzy Mittelspitze a Schönfeldspitze udało się pokonać ryzykowną wspinaczkę w mniej niż dwie godziny, ale o prawdziwej ścieżce nie było już mowy, a jedynie sporadyczne znaki i żelazne pręty wskazywały rodzaj kierunku między blokami skalnymi. Tymczasem pogoda znacznie się pogorszyła.

**Mgły wznosiły się wszędzie z tysięcy przepaści, a kamienie stały się tak śliskie, że dalsza wędrówka była prawie niemożliwa. Zastanawiałem się. Czy powinienem wrócić i ponownie przejść całą męczącą drogę z Hocheck do tego miejsca? Możecie sami powiedzieć, że kontynuowanie planu było lekkomyślne, ale już wcześniej wspomniałem, że po sukcesach wcześniejszych wypraw górskich stałem się raczej obojętny, a to również odpowiadało mojemu ówczesnemu nastrojowi. W ciągu dwóch do trzech godzin mogłem już być na Trischübelalp, która leżała tylko 600 metrów niżej, a stamtąd miałem tylko jeszcze jedną do dwóch godzin do Königsee, podczas gdy powrót przez schronisko Watzmannhütte zająłby dwukrotnie lub trzykrotnie więcej czasu. Zstąpienie było jednak trudne; zejście było czasami nie mniejsze niż to, które widzicie z naszej strony w kierunku Königsee. Blok za blokiem musiał być pokonywany pojedynczo, a często było to możliwe tylko skokami, tak że powrót w górę był czasami całkowicie odcięty. Czułem się, jakbym wisiał w powietrzu, a wapienie, na których próbowałem znaleźć oparcie, mogły się w każdej chwili rozkruszyć pod moimi stopami. Gdyby tak się stało, to zalegające tam łachy śniegu, wilgotne mchy i porosty między skałami stanowiłyby dodatkowe niebezpieczeństwo, które mogło zakończyć się tragicznie.

Wspinałem się w dół przez około godzinę lub półtorej i musiałem być już dość blisko celu, a przynajmniej w znacznej bliskości obrazu Maryi, który tam wznosi się pośród wspaniałej samotności na ścianie skalnej. To, co teraz następuje, nie mogę dokładnie opisać, ponieważ jest to dla mnie już nieco niejasne. Pamiętam tylko, że kiedy stanąłem na większym bloku, ten zaczął się poruszać i w tej samej chwili usłyszałem z góry dźwięk, którego nigdy wcześniej nie słyszałem, choć wydawało się, że jest związany z moją sytuacją. Było to jak stukot, po którym nastąpił lekki wstrząs, a potem kilka kolejnych – prawdopodobnie przez moje nieostrożne wspinanie się wywołałem małe osunięcie ziemi, a deszcz dopełnił dzieła zniszczenia.

I wtedy wydarzyło się coś niezwykłego, czego nie zapomnę do końca życia i co jest powodem, dla którego opowiadam tę historię. Wyraźnie poczułem, jak tracę wszelkie oparcie i spadam w dół, ale nie był to gwałtowny upadek, lecz jakby ślizganie się w śnie, w którym ktoś z lękiem skacze z wysokiej wieży, nie doznając jednak najmniejszego uszczerbku. Wydawało się stopniowo, jakbym był otoczony chmurami ze wszystkich stron, a moje świadomość całkowicie w nie zanikała, nie mając pojęcia o straszliwym wydarzeniu, które się właśnie ze mną działo. Gdy myśli znów się zebrały, wydawało mi się, że leżę w przytulnym pomieszczeniu, a nade mną pochyla się znajoma postać. Podniosła mnie i zaniosła, ale stałem się tak mały, tak maleńki, że wcale się temu nie opierałem, lecz wydawało mi się to całkowicie naturalne; ponieważ była to moja matka, która tak dawno temu nosiła mnie na rękach.**

**Wielu innych ludzi pojawiło się wokół mnie i zajmowało się mną, a obrazy zmieniały się w barwnym szeregu, nie wywołując we mnie najmniejszego niepokoju; ponieważ wszystko wydawało mi się tak znajome i naturalne, jakby musiało tak być i było jedynie echem tego, co sam kiedyś przeżyłem i widziałem. Oto znowu moje rodzinne miasteczko, wokół którego kościelnej wieży ćwierkały jaskółki, a ja sam często siedziałem wewnątrz wieży i godzinami słuchałem, jak wielki wahadłowy zegar majestatycznie tykał. Z chłopca stawałem się młodzieńcem, a młodzieniec klęczał pewnego słonecznego niedzielnego poranka z wieloma innymi przed ołtarzem kościoła, aby odnowić ślubowanie wiary na życie, które jako dziecko złożyli za niego inni. Wszystko wokół mnie było tak uroczyste, ale jeszcze bardziej uroczyste było, gdy w tym samym miejscu klęczałem dekadę później z łagodną, przyjazną osobą, z którą miałem dzielić życie. Wydawało się, że anioły schodzą z sufitu chóru i z zabytkowej ambony, grając muzykę, a każdy z nich brał piszczałkę z dawnej organów i grał na niej. Jedna z tych twarzyczek uśmiechała się do mnie tak przyjaźnie, jakbyśmy już się spotkali. Dopiero kiedy nasze pierworodne dziecko leżało w kołysce, zdałem sobie sprawę, że to była jego twarz, którą widziałem w tamtej chwili.

Znów wydawało się, że chmury otaczają moje myśli, a gdy się rozdzieliły, było to jak wielka, ponura mgła, która wszystko zasłania i niszczy przyjazne obrazy. Lampa z przytłumionym światłem wisiała z sufitu i rzucała swoje światło na łóżeczko, w którym leżało nasze dziecko, ale już nie z różowymi dziecięcymi policzkami, lecz już częściowo objęte snem, z którego nie ma przebudzenia. Wkrótce łóżeczko było na zawsze puste; ponieważ przenieśliśmy małe ciało do innego pokoju, a następnego dnia miało być złożone do ostatniego spoczynku.

Widziałem, jak oboje poszliśmy do łóżka i zostawiliśmy drzwi do tamtego pokoju tylko lekko uchylone; ponieważ chcieliśmy być blisko naszego dziecka w ostatnią noc, którą spędzało w domu rodzinnym. Około północy (lampa wciąż się paliła) nagle wydało mi się, że słyszę jakiś dźwięk w kierunku drzwi. Moja żona wstała, wzięła coś błyszczącego z szafki nocnej i poszła z tym do sąsiedniego pokoju, gdzie stała mała trumna. W mętnym świetle widziałem wszystko bardzo wyraźnie: przesunęła zasuwkę i otworzyła trumnę, potem zawiesiła łańcuszek z medalionem (bo to musiał być on) na szyi martwego dziecka i ponownie zamknęła małą kryjówkę, jakby zrobiła coś, czego nikt nie powinien się dowiedzieć. Następnie stałem przy łóżku mojej żony, która od śmierci dziecka nie opuściła gorączki nerwowej, i przeszukałem dom w poszukiwaniu medalionu, nie znajdując go, a w końcu pochowałem ją, nie spełniając jej życzenia. Wkrótce potem czułem się, jakbym sam był pogrzebany, aż do momentu, kiedy stopniowo nastąpiła poprawa, którą opisałem na początku. Co się stało dalej, wiecie sami: wspinałem się na jeden szczyt po drugim, wspinałem się przez Mittelspitze Watzmanna na Schönfeldspitze i stamtąd przez kocioł do kamiennego morza w dół – w środku rozpadł się kamień pod moją stopą, spadłem w przepaść, aż w końcu poczułem, że coś strasznego się wydarzyło, a niebo i ziemia nade mną i pode mną rozpadły się. Potem straciłem wszelką świadomość, a bezdźwięczna cisza zdawała się mnie otaczać.”

Tutaj doktor ponownie zrobił pauzę i spojrzał myślami w dół przepaści, jakby wspomnienia znów do niego wracały z chmur. „Musimy trochę przejść na drugą stronę płyty,” powiedziałem w końcu, „bo tam mniej wieje wiatr?” Usiedliśmy ponownie na jednym z kamieni wypłukanych przez deszcz, a gdy słońce i chmury wciąż walczyły nad krajobrazem poniżej nas, kontynuował:**

**„Gdy odzyskałem przytomność, leżałem w prostej chatce, a obok mnie stała jej mieszkanka, która co jakiś czas chłodziła moją gorączkującą czoło, przywracając mnie w ten sposób do życia. Liczne lekarstwa stojące przy oknie sugerowały, że leżałem tam już od dłuższego czasu, ponieważ musiały zostać przyniesione z doliny. Gospodyni chatki opowiedziała mi, że trzydzieści godzin wcześniej znaleziono mnie, najwyraźniej martwego, na zboczu nad Trischübelalp. Najwyraźniej spadłem ze skalnej ściany, ale wylądowałem między porostami i luźnym gruzem, choć znacznie głębiej, na stałym gruncie. Szczęśliwym trafem pasterz, który szukał zaginionej kozy, zobaczył mnie leżącego tam. Jedna noga była złamana, a reszta ciała miała poważne stłuczenia,

Zentralblatt für Okkultismus. X. Jahrgang. 26

ale to wszystko nie było groźne dla życia, a moja życzliwa gospodyni kilkakrotnie zapewniała mnie, że to zapewne obraz Maryi, w pobliżu którego zostałem znaleziony, uratował mi życie. Już po tygodniu mogłem myśleć o opuszczeniu chatki i przy pomocy kilku silnych przewodników zostałem przetransportowany do doliny. W ten sposób dotarłem do kamiennego morza i stamtąd do Königsee, ale w sposób zupełnie inny, niż sobie wyobrażałem. W tamtej strasznej chwili przeżyłem całe swoje życie raz jeszcze – aż do momentu, który zaprowadził mnie do tej gościnnej chatki. Tylko jedno bogactwo zyskałem dzięki temu niezwykłemu przeżyciu: dowiedziałem się, gdzie zaginął medalion z wizerunkiem naszego dziecka. Moja żona, już będąc w gorączce, w ostatnią noc przed pochówkiem, gdy dziecko leżało już w trumnie, zawiesiła go na jego szyi, a ja w zamieszaniu o tym zapomniałem. Wiecie, że czasem takie rzeczy zapominamy, dopóki przypadek nie złączy z powrotem zerwanych nici.

To, co wydarzyło się później, jest proste, a zarazem dziwne i chcę opowiedzieć wam tylko tyle, ile ma związek z naszą historią. Po około dziesięciu latach – piętnaście lat po stracie moich bliskich – w naszym miasteczku konieczne było przeprowadzenie nowych prac przy systemie nawadniania, co wymagało zmian na cmentarzu, gdzie byli pochowani. Ich szczątki musiały zostać przeniesione. Trumna mojej żony była nadal nienaruszona i została pochowana w innym miejscu. Jednak gdy natrafiliśmy na małą trumienkę dziecka, jej wieko pękło, a w środku znajdowała się tylko garść popiołu i resztki ubranka. Na kościach leżał złoty łańcuszek z medalionem, a kiedy go otworzyłem, zobaczyłem uśmiechniętą twarz naszego dziecka. Była nienaruszona podczas procesu zniszczenia i nie zniknie, dopóki moje śmiertelne ciało nie spocznie w pokoju.

Z tymi słowami sięgnął drżącą ręką do piersi i wyciągnął stare, wyblakłe ozdoby, z których środka uśmiechała się urocza twarz dziecka. „Rozumiesz teraz, drogi przyjacielu, dlaczego wciąż i wciąż wracam w to miejsce, nawet jeśli, jak dziś, siły wieku zawodzą i przypominają mi, że moja podróż do nieznanego kraju, z którego nie ma powrotu, już nie jest daleka? Nie mówiłem o tym nikomu, i nikomu nie zamierzam mówić, ale zrobiłem wyjątek dla ciebie. Nie dlatego, że mógłbyś mnie kiedyś o to zapytać, ale dlatego, że wiem, iż często zajmujesz się tymi sprawami i należysz do tych, którzy wierzą, że kiedyś dowiemy się czegoś o tej zagadce, którą nazywamy śmiercią, i o ukrytym życiu.”

Nie powiedział już nic więcej, ani ja też nie. W milczeniu schodziliśmy w dół doliny, gdzie kwitły różaneczniki i zwracały swoje delikatne główki ku porannemu słońcu. Na górze szczyt góry już dawno je obudził i rozproszył mgłę, która otaczała skalne ściany. Dopiero gdy dotarliśmy z powrotem do gościnnej chaty w Monachium, rozmowa powróciła. Wydawało nam się, że oboje spojrzeliśmy w wieczność, która nas otacza, a nasze życie jest tylko jej powiewem, którym płyniemy na skrzydłach porannej zorzy.**

=> Obraz Maryi cz I

źródło: Das Marienbild. Ein Erlebnis aus dem bayerischen Hochgebirge. Von E. Hänig (Schluß.); „Zentralblatt für Okkultismus” Miesięcznik do badania całokształtu nauk tajemnych, März 1917.
nazwa niemiecka: „Zentralblatt für Okkultismus” Monatsschrift zur Erforschung der gesamten Geheimwissenschaften, März 1917.