Beppo leżał na słońcu w miękkiej trawie i spał. Stado osłów, które miał pilnować od piątego roku życia, również leniwie odpoczywało w popołudniowym słońcu, a nawet jeśli któreś głupie osiołki by się oddaliły, Beppo z łatwością przywołałby je z powrotem cmokaniem języka. Nie używał ani kija, ani bata, ponieważ w przeciwieństwie do innych włoskich pasterzy, nigdy nie bił zwierząt, i to było jego tajnym powodem do dumy, że jego stado nie miało żadnych krwawych pręg i guzów, ale piękną, szaro- lub brązowolśniącą sierść. Jednak dla padrone Morelli nie miało to znaczenia, a Beppo przez cały rok dostawał jedynie razy i nagany, skromne jedzenie i kilka łachmanów, które dla innych nie były już wystarczająco dobre. Co z tego?
Beppo był zdrowy i silny, brązowy jak drzewo sandałowe i piękny jak dziecko Rafaela. Był zdrowy i silny, ponieważ słońce i oślice zastępowały mu matkę; to pierwsze chroniło go przed malarią i chorobami, te drugie cierpliwie stały, gdy pił ich mleko do syta, oczywiście bez wiedzy padrone, który sprzedawał mleko osłów drogo w miastach i dostarczał całe stada szarych zwierząt producentom salami.
Beppo był najmłodszym, najmniejszym i najbardziej osobliwym z jego wielu pasterzy. Został po prostu porzucony przez starą babę, która kiedyś przyszła żebrać na okazałą posiadłość Morelli, a gdy kilka dni później znaleziono ją martwą w pobliżu ogrodu, młoda padrona, która właśnie spodziewała się pierwszego dziecka, poprosiła, aby mógł zostać. Tak pozostał, stał się pasterzem osłów i marzycielem. Nie wysłano go do szkoły: po co miałby się uczyć? Jako parobek, którym miał pozostać przez całe życie, nie potrzebował umieć czytać ani pisać. Na gospodarstwie uścisk dłoni był równie ważny jak podpis, a gdyby kiedyś musiał napisać list miłosny, zawsze można było za kilka centesimi znaleźć życzliwego pisarza, których w dni targowe było pełno w mieście.
Tak więc Beppo rósł jak sosna, w blasku słońca i księżyca, w mżawce i chłodzie nocy, i tylko w najgorszym czasie roku, gdy także osły były wprowadzane pod ochronne zadaszenie, spędzał noce i część dnia w izbie czeladnej, gdzie parobkowie go popychali i mówili brzydkie rzeczy. Na razie jednak można było jeszcze leżeć na słońcu, a musiał to być piękny sen, który właśnie ogarnął pasterza, ponieważ uśmiechał się we śnie, a teraz, gdy jeden z osłów szturchnął go nosem, poderwał się i zawołał: „Mamma mia!” Przy tym szeroko otworzył oczy i patrzył z rozwartymi, pragnącymi, pełnymi tęsknoty oczyma w powietrze. To były dziwne oczy; w ich niebieskawym bieli pływały czarne gwiazdy, miękko lśniące jak aksamit. W spokojnym nastroju mogły wyglądać łagodnie, prawie matowo, ale teraz, w podnieceniu, powieki były szeroko odsunięte, a ciemne gwiazdy oczu były otoczone błękitno-białą obwódką, co sprawiało przerażające wrażenie, gdy taki wzrok padał na kogoś.
Nigdy wcześniej nie zdarzyło się, by Beppo tak na kogoś patrzył, ponieważ był cichym chłopcem, który, gdy się do niego mówiło, miał zwyczaj patrzeć ponad rozmówcą. To był również powód, dla którego dostawał tak wiele razów. Dziś Beppo miał znowu ten dziwny sen, który nawiedzał go od tygodni. Widział biały dom otoczony drzewami owocowymi i oliwnymi, kwiatami i pięknymi krzewami. W tym wszystkim zawsze stała kobieta, która z rozłożonymi ramionami szła w jego stronę, uśmiechając się jak Madonna trzymająca dziecko na ramieniu. I wtedy zawsze mówiła: „Mój bambino, mój Beppo, wreszcie cię odzyskałam”, a on za każdym razem z pełnym nabożeństwem odpowiadał: „Mamma mia”.
Nigdy nie znał matki, ponieważ stara nonna z pewnością nie była jego matką, bo gdyby była, nie biłaby go, gdy był tak malutki, jak wtedy, gdy razem wędrowali po kraju, a on nie chciał żebrać i kraść. Wyobrażenie czułej matki, która mówiła do niego słodkie słowa, obejmowała go miękkimi ramionami i odgarniała mu z czoła splątane loki, nie opuszczało go od kilku tygodni, a gdy teraz, całkowicie przebudzony, rozpoznał na podstawie pozycji słońca, że pora wracać do zagrody na kolację, sama myśl o konieczności siedzenia wśród gadających parobków powodowała u niego niemal fizyczny ból.
Chwiał się, gdy podnosił się z ziemi, i niepewnym krokiem, jakby był półprzytomny, szedł długą drogą do gospodarstwa. Tam parobkowie, którym podano jedzenie i picie w altanie, krzyczeli do niego już z daleka, że znowu przegapił kolację i wszystko już zostało zjedzone. Nie poszedł więc do nich, lecz do domu; tam chciał poprosić padronę w kuchni o trochę chleba i sera. Gospodyni, mała, pulchna Neapolitanka, na jego prośbę dała mu to, czego pragnął; była dobroduszna i przesądna, i wciąż wspominała swoją pierwszą ciążę, która, ponieważ przyjęła chłopca, przebiegła lepiej i szybciej niż następne, wbrew wszelkim zwyczajom.
Beppo, przeżuwając, wycofał się do kąta przy kominku, a padrona zajmowała się gotowaniem, trzymając na jednym ramieniu dwuletnią Giulię, podczas gdy dwoje innych małych czarnowłosych dzieci trzymało się jej spódnicy. Cicho śpiewała ludową piosenkę, a po każdym refrenie przytulała dziecko, mówiąc pół śpiewająco: „Bambina, bambina mia”.
Nagle Beppo, jakby pchany wewnętrzną siłą, zerwał się na nogi, objął jedno ramię dziecka, a drugie zarzucił na szyję kobiety, krzycząc, z szeroko otwartymi oczami, jakby widział wizję: „Mamma, mamma mia”.
Gospodyni krzyknęła przeraźliwie, uwolniła się z uścisku chłopca i zabierając swoje dzieci, z krzykiem: „mal’occhio, święta Mario, mal’occhio” przeszła przez dom, przez podwórze, aż do stajni. Zewsząd pojawiali się ludzie z kijami, nożami, wiadrami i różańcami, aby pomóc padronie.
Beppo odzyskał przytomność dopiero wtedy, gdy pierwszy cios go trafił. Jeden z parobków, zakrywając jedno oko ręką, aby nie dotknęło go mal’occhio, drugą ręką zamachnął się ciężkim kijem i uderzył Beppa mocno w głowę. Reszta służby napierała do kuchni, stojąc groźnie, choć z lękiem przed pobitym chłopcem, z którego czoła ciekła krew. Wszyscy krzyczeli chaotycznie i wszyscy zgodzili się, że Beppa, przeklętego, należy zamknąć w piwnicy z oliwą i poczekać na powrót padrone z podróży. Czy ten go zabije, czy zostawi na śmierć głodową, czy poprosi księdza o egzamin, aby odkryć, skąd pochodzi ta diabelska klątwa – to ich nie obchodziło, tylko żeby zniknął z domu, by nie sprowadzić na nich zarazy, upadku, wysuszenia ciała czy innej straszliwej śmierci.
Beppo nagle odzyskał spokój, opanowanie, zręczność i wyższość nad tym szalonym tłumem ludzi i z okrzykiem: „Madonno, pomóż mi,” przebił się przez szeregi parobków i dziewek i wyskoczył przez okno. Przebiegając przez ogród, zobaczył jeszcze padronę klęczącą przed obrazem Maryi, umieszczonym w altance, a potem pobiegł dalej, nie w stronę łąk i gajów oliwnych, lecz ku bagnom.
Z zagrody patrzono z zadowoleniem, jak chłopiec zmierza ku śmiercionośnym moczarom, zapalano święte świece i odmawiano różańce, częściowo z litości dla biednej, tak ciężko dotkniętej padrony, a częściowo z wdzięczności, że tak łatwo pozbyto się Beppa, diabelskiego pomiotu z „złym okiem”. Wiedzieli, że raczej nie wróci.
Beppo biegł, potykał się, upadał; oślepiony krwią spływającą z czoła do oczu, gdy dotarł do bagien, zapadł się po kolana w błoto, tam pozostał nieruchomy, pół leżąc, pół siedząc, trzymany przed całkowitym zatonięciem przez wodorosty i trzcinę. Otarł rękawem krew z czoła i ostrożnie, wyginając się zręcznie, próbował dotrzeć do twardszego miejsca, które wystawało jak wyspa z bagniska. Udało mu się i dopiero teraz, gdy poczuł się bezpieczny, napłynęły mu łzy i zapłakał najgoręcej w swoim młodym życiu.
Czy naprawdę był „jettatore”, miał przekleństwo „złego oka” i czy w ostatnich tygodniach pięknych snów stał się zbrodniarzem, który mógł zaczarować i zabić ludzi i zwierzęta?
Długo, bardzo długo płakał chłopiec, aż w końcu zmęczenie i sen go pokonały, przynosząc gorączkowe sny, w których zamiast pięknej kobiety, którą nazywał matką, widział wielkie psy i różne potwory.
Obudzony z bólem, zanim jeszcze zaświeciło słońce, ruszył na wschód, wychodząc z bagien, przechodząc za gospodarstwem. Gdyby teraz ponownie go ścigali, nie miałby siły uciec. Nikt jednak go nie gonił, tylko Belfa, pies z gospodarstwa, warczał cicho i radośnie, gdy go rozpoznał.
Minęło wiele tygodni, odkąd Beppo został uznany za przeklętego i wciąż nie znalazł schronienia, bo nie odważył się zatrzymać przy pracach w polu kukurydzy lub na plantacjach pomarańczowych i oliwnych na dłużej niż dwa dni. Nie bał się pościgu ze strony padrone Morelli, nie to było powodem jego ciągłej wędrówki. Bał się, że jeśli znów się uspokoi, nie będzie mógł patrzeć ludziom prosto w oczy bez obaw, że wróci mal’occhio.
Z wczesną dojrzałością, którą często można znaleźć u samotnych, opuszczonych dzieci, Beppo bardziej przeczucie niż wiedział, że tak właśnie jest. Pracował pilnie i już nie marzył.
Wszędzie, gdzie się pojawiał, ludzie chętnie dawali pięknemu chłopcu o smukłej, sprężystej sylwetce coś do jedzenia i kilka łachmanów za jego chętnie oddawane grosze, a Beppo dziwił się, że dostaje tak mało nagan i razów, które u padrone Morelli były codziennym chlebem. Kilka razy, gdy przechodził przez małe miasteczka, gdzie panowała większa porządek policyjny niż na wsiach czy pustkowiach, pytano go o rodziców, krewnych, dokumenty i nazwisko. Wiedział tylko, że nazywa się Beppo, i ponieważ uparcie milczał o swoim pochodzeniu i planach, czasem zamykano go na dzień lub dwa. Wkrótce jednak puszczano go wolno. Włochy nie mogą się przejmować każdym bezdomnym chłopcem.
Byłoby więc z Beppo, byłym pasterzem osłów, nie gorzej niż z wieloma innymi bezdomnymi, gdyby nie to, że jego dusza cierpiała z powodu wiecznej wędrówki, a od kilku dni znowu w snach pojawiały się biały dom i piękna kobieta.
W gorący niedzielny poranek, gdy Beppo ponownie wędrował do nowego miejsca pracy, przechodził obok wspaniałych wiejskich domów otoczonych pachnącymi ogrodami, nagle ogarnęła go ociężała zmęczenie.
Upał był wielki i Beppo, niezdolny do dalszej wędrówki, położył się na ziemi pod drzewem, które stało przy wejściu do najwyraźniej dużego parku. Tam znowu przyszedł ten słodki, a jednak przerażający sen; krzyknął przez sen i to go obudziło. Szybko usiadł, by się całkowicie obudzić, gdy — co to było — czy on jeszcze spał, czy wciąż śnił? Przed nim, za pięknie zdobionym ogrodzeniem parku, stał biały dom z długimi marmurowymi schodami, jak widział go setki razy w swoich snach, a teraz na czerwonej żwirowej ścieżce zbliżała się biała postać, przyciągnięta zapewne okrzykiem Beppa, chcąc dowiedzieć się, co zakłóciło rajski niedzielny spokój wokół. Była to młoda kobieta, która szła tamtędy, z pięknymi, czarnymi aksamitnymi oczami i brązową, smutną twarzą. Gdy kobieta i chłopiec spojrzeli na siebie, oboje szeroko otworzyli oczy, tak że widać było białka zarówno na górze, jak i na dole.
Podobieństwo między nimi było tak wielkie, że wydawało się niemal groteskowe, a raczej niesamowite, jak teraz stali naprzeciw siebie z szeroko otwartymi oczami i utkwionym wzrokiem.
Jak lunatyczka, kobieta wyciągnęła ramiona i z drżeniem z emocji powiedziała: „Beppo, mój bambino, wreszcie cię odnalazłam!”
Na okrzyk „Mamma mia!” chłopiec upadł zemdlony na ziemię. Kobieta szybko rozdarła mu koszulę na piersi i gdy ujrzała czerwony znak, przypominający truskawkę, podniosła chłopca w ramiona i zaniosła go do domu.
Marchesa Maria odnalazła swojego syna, który wiele lat temu zaginął bez śladu pod opieką niani.
źródło: Mal’occhio (Der böse Blick); „Zentralblatt für Okkultismus” Miesięcznik do badania całokształtu nauk tajemnych, September 1919.
nazwa niemiecka: „Zentralblatt für Okkultismus” Monatsschrift zur Erforschung der gesamten Geheimwissenschaften, September 1919.