„Das Todtenvolk”
(tzn. „lud zmarłych”), zwane również nocną zgrają, to zjawisko, które w naszym regionie wciąż dość często występuje. Objawia się osobom widzącym jako długa procesja ciemnych postaci, której towarzyszy dźwięk przypominający brzęczenie pszczół lub mamrotanie modlitw katolików w czasie pielgrzymek. Ukazuje się ono przed domami i w domach osób, które wkrótce mają umrzeć, przy rozstajach dróg, a także o trzeciej nad ranem, kiedy u nas dzwonnik zapowiada nadejście dnia – wtedy można je zauważyć także w kościele.
Według legendy, żywi ludzie – zwłaszcza osoby upośledzone lub głuchonieme – bywają czasem w pewne noce gwałtownie budzeni ze snu i nieodpartą siłą wypędzani, by dołączyć do pochodu tej tajemniczej zjawy. Późną porą, jak się mówi, coś puka do drzwi domów, i wówczas nie wolno pytać, kto puka, ani też – co również czasem się zdarza – gdy głos na zewnątrz wymawia czyjeś imię, nie wolno odpowiadać. Zamiast tego, jeśli ktoś koniecznie chce się dowiedzieć, czy ktoś jest na zewnątrz, należy tylko zapytać: „czy to dźwięk? czy to pukanie?”. W naszym kraju bardzo przestrzega się tej zasady – bo jeśli się jej nie zastosuje, może to doprowadzić do tego, że człowiek zostanie zmuszony do przyłączenia się do pochodu zjaw.
Jeśli spotka się ten pochód, zgodnie z wierzeniami należy ustąpić mu z prawej strony. Nasz stary nocny stróż często powtarzał, że zadaniem stróża powinno być ignorować zarówno kawalerów, jak i ludzi zmarłych – i nie zwracać na nich uwagi, jeśli chce się w tym zawodzie przetrwać. Pewnego razu się wygadał – przewidział mianowicie śmierć dziewczyny z mojej bliskiej rodziny, która cierpiała tylko na pozornie lekką niedyspozycję. Ale – jak mówił – nigdy więcej nie zdradzi żadnych takich rzeczy, bo bardzo gorzko pożałował swojego gadulstwa. Na czym dokładnie polegała ta kara, nie chciał zdradzić.
To tyle jeśli chodzi o ogólny opis. Teraz przedstawię kilka konkretnych faktów.
W roku 1841 zmarła nagle na udar kobieta z rodu von O -, kuzynka mojej matki, w trakcie przygotowań do podróży do Neuwied. Kilka dni przed jej śmiercią, służąca mieszkającego w tym samym domu bratanka tej pani oznajmiła swojej pani, że obawia się rychłej śmierci kogoś w domu, ponieważ ukazał się jej „lud zmarłych”. Późną nocą bowiem, zbudził ją z łóżka stłumiony szmer dochodzący z sadu pod oknem sypialni. Zerwała się do okna i zobaczyła w sadzie grupę ciemnych postaci, które kierowały się ku ulicy. Z korytarza zobaczyła, jak pochód zmierzał w stronę pobliskiego cmentarza, gdzie się zatrzymał – i wtedy usłyszała jeszcze odgłos kopania grobu. Ogarnął ją lęk i wróciła szybko do łóżka.
Ponieważ osobiście brałem udział w pogrzebie naszej krewnej, poprosiłem tę kobietę, by potwierdziła mi swoją wizję, którą wcześniej opowiedziała już panu von O -. Nie mogę w tym miejscu pominąć starej, przekazywanej w tej rodzinie opowieści z czasów wojny trzydziestoletniej.
W miejscowości G –, gdzie stoi ten dom, wybuchła wówczas epidemia dżumy. Rodzina von O – uciekła do należącej do nich posiadłości w górach, zostawiając w domu wiernego sługę. Od czasu do czasu posyłali do niego pytanie, czy zaraza już minęła i czy mogą wrócić. Odpowiedź za każdym razem była negatywna, nawet wtedy, gdy z innych źródeł dowiadywali się, że od kilku dni nikt nie umierał ani nie chorował.
W końcu, długo po innych zgonach, na dżumę zmarła jeszcze jedna stara kobieta. Wtedy sługa zawiadomił, że mogą wracać, ponieważ zaraza się zakończyła. Na pytanie, skąd z taką pewnością wie, że zaraza dopiero teraz ustała, odpowiedział: jeszcze przed wybuchem zarazy usłyszał pewnego ranka przy obsłudze bydła dziwne mamrotanie przed stajnią, a gdy wyszedł sprawdzić, zobaczył wielu dobrze mu znanych ludzi, ubranych na czarno, zmierzających w stronę cmentarza. Na końcu pochodu kroczyła powoli staruszka. Po wybuchu zarazy dokładnie te osoby, które widział w tej procesji, umierały dokładnie w tej samej kolejności, w jakiej kroczyły ku cmentarzowi. Dopiero wtedy pojął znaczenie tej wizji. Nie uwierzył w ustanie zarazy, dopóki także ta ostatnia staruszka, którą widział jako ostatnią w pochodzie, nie padła jej ofiarą.
Do tego samego okresu należy jeszcze jedno, co prawda niezwiązane bezpośrednio z tym miejscem, ale dla lekarza i przyrodnika może ciekawe wydarzenie:
W wysokich partiach gór Rätikon leży wieś Schuders, której mieszkańcy w XVII wieku niemal wszyscy zmarli na chorobę przypominającą dżumę, którą przyniósł tam pasterz z hali górskiej. Ów mężczyzna – jak później rzekomo opowiedział na łożu śmierci – zasnął na hali, a po przebudzeniu zobaczył unoszącą się nad sobą cuchnącą mgłę. Od razu poczuł się chory i z trudem dotarł do wioski, gdzie odkrył na swoim ciele dymienice dżumy i wkrótce zmarł.
Powróćmy jednak do wydarzeń XIX wieku.
Jeden z naszych – jego zdaniem – najbardziej oświeconych obywateli gminy, opowiadał mi wielokrotnie następującą historię, którą w obecności kilku osób sprawujących władzę potwierdzał jako prawdziwą:
Jako czternastoletni chłopiec musiał pomagać swojemu ojcu, który był kościelnym dzwonnikiem i zranił sobie wewnętrzną stronę dłoni, przez co nie mógł samodzielnie dzwonić na rozpoczęcie dnia. W noc Bożego Narodzenia, kiedy weszli razem do kościoła – tylko przez niego można dostać się do wieży – ojciec uprzedził go już przy drzwiach wymownym gestem, że czeka ich coś niezwykłego. Wewnątrz zobaczyli taką ilość postaci, że mieli wrażenie, jakby musieli przedzierać się przez tłum ludzi, by dostać się na wieżę. Całe to wielkie zgromadzenie, w większości złożone z nieznanych im postaci, miało na sobie czarne stroje komunijne. Wśród znajomych twarzy chłopiec rozpoznał swoją jeszcze żyjącą babkę – która jednak w ciągu roku zmarła.
Kiedy ojciec i syn wracali z wieży, księżyc oświetlał puste przestrzenie świątyni. W tym miejscu muszę znów odbiec w czasie i przestrzeni, by opowiedzieć Państwu o wielkanocnym święcie duchów, które stanowi swego rodzaju odpowiednik tej bożonarodzeniowej uroczystości.
Jak zapewne wiadomo, jednym z najbardziej podniosłych nabożeństw Braci Morawskich (ewangelickiej wspólnoty) jest poranek wielkanocny, odbywający się na miejscu spoczynku ukochanych zmarłych. Przed wschodem słońca wszyscy wierni wyruszają tam parami w długim pochodzie.
Pewnego razu, jak głosi legenda, wspólnota udała się w takim pochodzie w Herrnhut na Górę Stróżów. Gdy pochód dotarł do bramy cmentarza, zatrzymał się, a przewodzący mu biskup – będący liturgiem – nie chciał otworzyć bramy, lecz długo wpatrywał się w świtającą mglistą porę. W końcu, gdy jeden z uczestników zwrócił mu uwagę, by ruszyli dalej, biskup odpowiedział:
„Czyż tego nie widzicie? Górna wspólnota jeszcze nie zakończyła swojej uroczystości.”
Pewien wciąż żyjący mieszkaniec górskiej doliny Davos opowiedział mi następujące przeżycie:
„W młodości chciałem kiedyś, przy świetle księżyca, odwiedzić dziewczynę z miejscowości Hengert. Jej dom, jak wiele gospodarstw w Davos, stał samotnie i dość daleko w bocznej dolinie. Gdy miałem zapukać, usłyszałem zbliżających się ludzi i ukryłem się w stajni. Ku mojemu zdumieniu zauważyłem, że zbliża się wielu nieznanych mi ludzi ubranych na czarno, którzy ustawili się przed domem dokładnie tak, jak to się zwykle odbywa podczas pogrzebów. Po chwili odeszli parami, jakby z trumną, lecz co mnie szczególnie uderzyło – nie poszli zwykłą drogą do kościoła, ale okrężną trasą.
Gdy wszyscy odeszli, zapukałem i dziewczyna otworzyła drzwi. Wtedy ogarnęło mnie przerażenie, które dziewczyna od razu zauważyła i wypytywała mnie o powód. Jednak nic jej nie wyznałem.
Kilka dni później zmarła jej matka, a kondukt pogrzebowy musiał iść tą samą okrężną drogą, którą widziałem w tamtą noc – bo w międzyczasie rzeka Landwasser wystąpiła z brzegów i zalała główną drogę do kościoła.”
Na trzynaście dni przed tym, jak spisałem te przygotowywane od dawna dla Państwa relacje – pod koniec kwietnia 1850 roku – dotarła do mnie wieść, że „lud zmarłych” ukazał się dwóm kawalerom w M., miejscowości najbliżej mojego miejsca zamieszkania.
Przypadek sprawił, że jeden z nich odwiedził mnie w domu kilka dni później i opowiedział mi wszystko w ten sposób:
„To, co Pan słyszał, to prawda. Wcześniej, gdy mój ojciec opowiadał o ludzie zmarłych, wyśmiewałem go. Ale teraz… już sam nie wiem, co o tym sądzić.
Ja i mój kolega mieliśmy w nocy patrolować domy w ramach straży przeciwpożarowej i bezpieczeństwa, która odbywała się we wszystkich domostwach. Tak się złożyło, że o północy staliśmy na ulicy przed apteką Keßlera. (Gdy to zapisuję, przypominam sobie, że w tym miejscu znajduje się rozdroże dróg krzyżowych).
Wtedy usłyszeliśmy z cmentarza (który leży niedaleko) szmer, jakby wielu katolików odmawiało wspólnie modlitwy podczas pielgrzymki. Gdy spojrzeliśmy w tamtym kierunku, zobaczyliśmy grupę ciemnych postaci, która zbliżała się od cmentarza w naszą stronę przez ulicę.
Mój kolega powiedział: ‘Tutaj nie zostanę’ – i z krzykiem uciekł. Ja natomiast zostałem i zobaczyłem, jak na czele pochodu szedł mężczyzna w czarnym kościelnym płaszczu i kapeluszu. W pewnej odległości – około dwudziestu kroków – zatrzymał się, twarzą zwrócony w moją stronę, choć nie mogłem jej rozpoznać.
Wtedy zauważyłem, że tak wielka liczba postaci zmierza w moją stronę, iż nie miałbym jak im ustąpić – ani w prawo, ani w lewo. Rzuciłem się więc boczną ulicą do naszego domu.
Mój kolega przez całą noc wymiotował i rano miał spuchniętą głowę. Ja również czułem się źle i nie mogłem jeść przez cały następny dzień.
Kilka dni po tym spotkaniu odbył się pogrzeb.”
źródło: „Das Todtenvolk”; MAGICON STUTTGART 1853.
„Das Todtenvolk” – czyli „Lud zmarłych” – to motyw z niemieckiego folkloru i tradycji ludowej, który odnosi się do nocnych procesji zmarłych dusz. Zjawisko to występuje w wielu regionach Niemiec, Austrii i Szwajcarii, i ma charakter zarówno mistyczny, jak i ostrzegawczy. Oto co wiadomo o tym zjawisku – z punktu widzenia historycznego, etnograficznego i literackiego:
🔮 Czym jest „Das Todtenvolk”?
„Das Todtenvolk” (często też „Totenvolk”, „Totenzug”, „Totenheer”) to legendarna procesja duchów zmarłych, która pojawia się zazwyczaj nocą – szczególnie:
-
w Wigilię Bożego Narodzenia,
-
w noc Wszystkich Świętych,
-
lub w okolicznościach zbliżającej się śmierci w danym domu.
Zjawę tę widzą zwykle tylko osoby wrażliwe, dzieci, prości ludzie, głuchoniemi, a czasem ci, którym przeznaczone jest wkrótce umrzeć.
👻 Jak wygląda taka procesja?
Zgodnie z opisami:
-
Zjawy ubrane są zwykle w czarne stroje komunijne lub pogrzebowe,
-
poruszają się parami, w ciszy lub przy cichym pomrukiwaniu (np. jak modlitwy katolików),
-
poprzedza je często tajemniczy dźwięk – brzęczenie, pomruki, bicie dzwonów, modlitwy,
-
przemieszczają się przez wsie, przydroża, aż do kościoła lub cmentarza,
-
znikają w tajemniczy sposób, nie pozostawiając śladu.
Zdarza się, że zjawy wymawiają imiona osób, które wkrótce mają umrzeć, pukają do drzwi lub pokazują się w domach przed śmiercią domownika.
⚠️ Znaczenie i funkcja tej legendy
-
Ostrzeżenie – pojawienie się „Todtenvolk” zapowiadało czyjąś rychłą śmierć, zwłaszcza w domu, przy którym zjawy się pojawiły.
-
Tabu komunikacji – nie wolno pytać: „Kto tam?”, gdy słychać pukanie, ani odpowiadać na głosy. Złamanie tej zasady grozi wciągnięciem do procesji zmarłych.
-
Przekaz pokoleniowy – takie opowieści często były częścią przekazów rodzinnych, np. opowiadane przez dziadków, dzwonników, wiejskich strażników.
-
Psychologiczna funkcja – radzenie sobie z lękiem przed śmiercią, żałobą, nieznanym.
📚 Źródła i występowanie
-
Motyw występuje w wielu zbiorach legend ludowych niemieckojęzycznych, np. w zbiorach:
-
Johann Wilhelm Wolf – Deutsche Hausmärchen (1851),
-
Jacob i Wilhelm Grimm – Deutsche Sagen (1816–1818),
-
lub regionalnych kronikach wiejskich i „Heimatliteratur”.
-
-
Pojawia się też w późniejszych pracach etnograficznych i antropologicznych jako przykład kulturowej percepcji śmierci.