Kto choć raz nie próbował poznać samego siebie?
Kto nie chciał zgłębić źródeł swojego istnienia,
Rozszerzyć rozumu – swego najwznioślejszego daru,
Pojąć początek i cel wszechświata,
I przeniknąć tajemnice, które zasłania mu opaska?
Zbyt wielki na swój los, więzień tej ziemi,
Człowiek zrywa swoje kajdany wzniosłym wysiłkiem,
Bada czas, przestrzeń i śmierć,
Śmiało docieka przyczyn nieporządku świata,
A gdy zwierzę pogrąża się w śnie,
Jego myśli krążą, niesione daleko poza słońca,
Te pochodnie firmamentu,
I pełen żądzy poznania rzuca się ku ślepej nieskończoności.
Te wersy pochodzą od Brata Guerriera de Dumasta, urodzonego w Nancy w 1796 roku, autora anonimowego dzieła „Masoneria, poemat w trzech pieśniach, z przypisami historycznymi, etymologicznymi i krytycznymi”, wydanego w Paryżu przez Arthusa Bertranda w 1820 roku.
źródło: Initiation; La Lumière Maçonnique Mai 1910.
Poniżej przedstawiam fragment z tego dzieła:
PIEŚŃ PIERWSZA
ARGUMENT
Poeta wyklucza ze swojego grona słuchaczy ateistów, nietolerancyjnych oraz egoistów. Następnie zwraca się z inwokacją do uosobionej Masonerii.
Przedstawia obraz pierwszych wieków świata: braminów, magów itd.
Porównuje stan Azji.
– Tajemnice egipskie; anegdota o Neronie; historia Triptolemosa i pochodzenie misteriów eleuzyjskich.
Masoneria rozszerza się po całym świecie; jej wpływy w antycznych wiekach.
– Świątynia Salomona.
– Podział Cesarstwa Rzymskiego itd.
– Masoneria szkocka; początki rycerstwa; templariusze.
Współczesny stan Europy.
Refleksja.
Dumni uczeni, ludzie próżni i lekkomyślni,
Dla których zagadka świata pozostanie na zawsze obca,
Wy, którzy chcecie zamknąć życie w ciasnym kręgu
I nie wierzycie w żadne jutro po jego kresie;
I wy, nietolerancyjni, których uprzedzony umysł,
Nigdy nie wątpiąc, nigdy niczego nie poznał,
Wy, którzy bezapelacyjnie uznajecie błąd za zbrodnię;
I wreszcie wy, oziębli na każdy wzniosły poryw,
Którzy w Belzunce i d’Assasie widzicie jedynie szaleńców-
Nie czytajcie tych wierszy, one nie są dla was.
Przybądźcie, wybrani śmiertelnicy, miłośnicy Natury,
Których elektryzuje dobro, chwała szlachetna i czysta.
Gdy, znużeni ułudą zwodniczych przyjemności,
Nie raz udawaliście się do pasterskich siedzib,
Oddając rozproszone serce długim zadumom.
W młodości, wieku rozkoszy i ukochanych złudzeń,
Czy widziano was, jak pod wpływem szlachetnego obowiązku
Poświęcaliście swe pragnienia i nadzieję na szczęście?
Czy też, u schyłku dnia, niczym nowy Belizariusz,
Biegnąc skrytym krokiem, ulżyliście nędzy?
Bez względu na waszą pozycję, przekonania czy stronnictwo,
Jeśli w głębi serca doznaliście
Wzniosłego uroku cnoty, jej upajającej mocy-
Zbliżcie się do mego głosu, to dla was śpiewam.
Rozum ocalił was przed pułapkami pychy.
Gardząc wielkością, którą pochłania grób,
Wasza dusza wzniosła się ku nieskończonemu królestwu,
Które otacza zwątpienie, a śmierć otwiera.
I choć na chwilę oddaleni od nieba przez naukę,
To nauka z powrotem prowadzi was ku boskim światłościom.
O ty, córko Czasu i Alegorii,
Królowo wszechświata, mądra Masonerio,
Która, stojąc wśród ludzi cnotliwych,
Wzrok swój pełen szacunku wznosisz ku Jahwe,
Spraw, by przez moje wersy przepłynął nakaz i obraz
Odwiecznych praw, którym oddajesz hołd.
Przybądź, by entuzjazm i jego gorące uniesienia
Uniosły me słowa daleko od tej ziemskiej bryły błota.
Przyjdź, dzierżąc w dłoni, niczym szlachetny trofeum,
Harfię Mojżesza i lirę Orfeusza.
Jeśli niegdyś Wergiliusz, dopuszczony do twych tajemnic,
Ośmielił się uczynić je słyszalnymi w swych wersetach,
Jeśli, nagle obrawszy nieznaną ścieżkę,
Z łabędzia przeobraził się w orła i wzbił się w przestworza,
Gdy jego dumny głos, pouczając ludzkość,
Wzywał dzikich Rzymian pod twoje prawa-
Pozwól, by twój uczeń naśladował jego odwagę
I, idąc jego śladem, czcił jego drogę!
Pozwól, by choć jeden promień twego zwycięskiego światła
Rozświetlił serce zaskoczonego profana.
Twoje dogmaty, nawet nie wychodząc z mroku misterium,
Pozwolą dostrzec ich zbawienne działanie,
A twój węzeł, lepiej zrozumiany, i twoje wzniosłe lekcje
Sprawią, że cały świat zacznie szanować masonów.
Nie odsłaniam twej starożytnej świątyni-
Lecz każdemu przyjacielowi dobra otwieram jej portyk.
Gdy ziemia wyszła z rąk Stwórcy,
Porządek wszechrzeczy ogłaszał Jego obecność.
Rodzaj ludzki żył w głębokim pokoju.
Klio, rozwijając przed nami annały świata,
Poprzez opowieści setek różnych ludów,
Odsłania złoty wiek, kolebkę wszechświata.
Nie znaczy to, że człowiek, błądząc w swej niepewnej wędrówce,
Widział mleko i miód płynące z fontann-
Lecz skromne życzenia zaspokajał jego własny sad.
Rozum prowadził go do wypełniania prostych obowiązków.
Honor był szczery, fałszywa niewinność
Nie rządziła jeszcze pod imieniem przyzwoitości.
Dla nieświadomych dusz sam prosty widok niebios
Objawiał potęgę i dobroć bogów,
A ponure obliczenia ułomnej nauki
Nie nauczyły jeszcze śmiertelników niewdzięczności.
Lecz to szczęście nie trwało długo…
Przez pryzmat pragnień
Ich złudne wizje ukazały bez grozy
Grzeszne rozkosze,
A nadzieja pomsty za oszukaną wiarę
Przeobraziła sierp i lemiesz w miecz.
Prawa jeszcze nie istniały:
Suwerenna władza
Zrodziła się z niezgody
I początkowo była bez granic.
Wszędzie żądza, gniew, zawiść,
Trzymając dusze w niewoli
Pod żelaznym berłem,
Zakłóciły porządek, który dotąd panował.
I gdy człowiek, w haniebnym zapomnieniu,
Znieważał chwałę Najwyższego,
Stwórcy swego istnienia,
Zrzucając jarzmo ojca i pana,
Zwiedziony fałszywymi kultami,
Czcząc pod dwudziestoma imionami
Występek skryty pod maską cnoty,
Bramini, niczym lilie wodne,
Czyste pośród bagna,
Nieliczni mędrcy rozproszeni nad brzegami Gangesu,
Opłakiwali przed Bogiem
Błądzących śmiertelników,
A ich serca, nieskalane wyrzutem,
Były jedynymi ołtarzami Najwyższego.
W końcu się zjednoczyli.
Ich nowo powstałemu bractwu,
Ich nieustannej pracy
Zawdzięczamy tamę,
Której ani nienawiść, ani rzeka czasu
Nigdy nie zdołały naruszyć.
Ileż praw mają do miłości świata!
Wśród nich kapłaństwo,
Czcigodny znak,
Przed którym zgiął się wszelki zbrodniczy gniew,
Oznajmiło swe władztwo poprzez dobroczynność.
To jeszcze mało!
Jako pierwsi, obserwując Naturę,
Odwzorowali jej wymowny obraz,
Z gór wyrwali metale,
Uzdrowili rannych dzięki mocy roślin,
Podporządkowali wędrowny rok
Kompasowi Urania,
Odsłonili harmonię między światami,
A niesieni wzniosłym zapałem
Zbadali głębię bytu i nicości,
Dotykając granic inteligencji.
Lecz, zadowoleni z oświecenia
Jedynie wiernych wybrańców,
Ci ostrożni bramini
Skryli przed światem
Tajemnice swych odkryć.
Jak ptak burzy,
Który w swym śmiałym locie
Ćwiczy swe młode,
Uczy ich odwagi,
Gdy pod nim giną lasy i doliny,
Zmuszając młode orły,
By wpatrywały się w słońce-
Tak samo, gdy odrażliwa sowa
Bluźni światłu,
Którego jej słabe powieki
Nie potrafią znieść,
Mędrcy, nauczani przez braminów,
Rozpowszechnili swe nauki,
A owoce ich mądrości
Rozkwitały wśród narodów.
Rozproszeni po Azji,
Przemawiali w obrazach.
Babel ich usłyszało,
A uczniowie magów,
Podziwiając piękno symbolicznego kultu,
Przyjęli je z pokorą.
Cnotliwi w obyczajach,
Czcili gwiazdę,
Najczystszy znak
Boga Zoroastra.
O czasy minione, czysty i wzniosły uniesieniu!
Aleksandrze, Dżyngis-chanie, Mahomecie, Tamerlanie,
Na próżno ślepy los,
Chroniąc wasze podboje,
Ukoronował was krwawą chwałą.
Na próżno słaby Hindus,
Zniewolony pod jarzmem,
Zatracał się w nicości,
Z której kiedyś się wyłonił.
Tak bardzo wojna,
Sprzymierzona z despotyzmem,
Może w końcu zniszczyć
Dzieło geniusza!
Przyjaciel rozumu,
Cnoty i sztuki
Opłakuje wasze sukcesy,
Hańbiące owoce przypadku.
I podczas gdy święta nienawiść
Będzie wiecznie ścigać
Nienawistne wspomnienie waszych imion,
To o tych ludziach pokoju,
Przyjaciołach przyszłości,
Starożytne Benares
Będzie przechowywać pamięć.
Wierny ich imieniu,
Mądry bananowiec
Poruszy podróżnika
Znalezionego na tych brzegach…
Czemuż nie mogę, pod ich mistycznym prawem,
Ukazać starej Azji, szczęśliwej w swym wyborze?
Przywołując ślady Suzy i Baalbeku,
Opowiedziałbym cuda mojej Boskości.
Lecz wszystko już minęło;
Ona odfruwa, umyka w inne czasy.
Podążam za nią…
Cóż za widok czaruje moje oczy?
To ziemia sztuki,
Dawny Egipt-
Nie ten, jakim jest dziś:
Ignorowany, uwięziony,
Lecz taki, jakim był,
Gdy odwiedził go Minos.
Od skał Elefantyny
Po żyzny Delta,
Od uśmiechniętych Oaz
Po brzegi Morza Czerwonego-
Widzę, rozpoznaję
Tę ziemię chwały!
Witajcie, kapłani Egiptu!
Wy, których wiedza,
Których miłość do ludzkości
Była jedyną władzą,
A jednak rządziliście
Mocniejszymi więzami
Niż dumni królowie
Miasta stu bram!
Nigdyście nie spiskowali,
Lecz nie wychodząc
Poza rząd poddanych,
Przynosiliście władcom,
Których pycha wznosiła piramidy,
Westchnienia ich zalęknionych ludów.
I nad świętym jeziorem,
Wasz palec wskazywał im
Sprawiedliwość,
Która dyktowała swe nieubłagane wyroki.
O błogosławiona kontrola,
O chwalebna opieko,
Którą grób zabrał
Razem z wami!
Cóż dziwnego,
Że tylu znakomitych śmiertelników
Szukało schronienia w waszych szeregach?
Że rywalizując w cnotach,
Przyjaciel nauki i miłośnik chwały
Chcieli zdobyć wasze zaszczyty
Za cenę długiej pracy,
Uświęconej przez niebezpieczeństwo?
Lecz aby trzymać z dala
Śmiałą tłuszczę…
Aby dopuścić jedynie człowieka wyższego od pospólstwa,
Znaliście sposób na zastosowanie surowości, która przynosiła korzyść.
Jeśli adept zwycięsko przeszedł próby ciała,
Rzadko mógł, nie narażając się na naganę,
Opuścić labirynt, w który wtrąciliście jego duszę.
Musiał określić swe obowiązki,
Odsłonić ukryty sens,
Który nadaliście waszym uczonym rytuałom,
Lub usprawiedliwić swoje tajne winy,
Które niewidzialna ręka zapisywała
Na niemych sklepieniach.
Nawet po dwóch tysiącach lat,
Kiedy wasi słabi następcy, poddani Rzymowi,
Szukali tam sprzymierzeńców,
I mnożąc liczbę wtajemniczonych,
Zachowywali z waszych dawnych cnót
Jedynie cień-
Wśród nich znalazł się pewien ukoronowany potwór:
Neron przypomniał sobie o dawnym obrzędzie.
Zaledwie cesarz przekroczył próg,
Który wciąż był święty
Dzięki tylu wspomnieniom,
Zaledwie przeszedł przez te podziemia,
A jego drżąca stopa
Natrafiła na żelazny łańcuch.
Zachwiał się, zatrzymał.
Wtedy, jak głosi legenda,
W ciemnościach pojawiły się
Tysiące upiornych widm.
Jego wzrok olśniła
Przerażająca jasność…
Noc powróciła jeszcze bardziej mroczna,
A wstrząśnięta grota
Wyrzuciła z siebie głos jak grzmot:
„Odejdź stąd, nikczemniku!
Morderco własnej matki!”
Lecz w wiekach, które znały Menesa i Bela,
Nie tylko zbrodnia była wykluczona
Spośród waszych murów.
Wypędzaliście także występek.
I gdy neofita
Szczycił się zasługami swego wzorowego życia,
Strach, który okazał podczas próby,
Na zawsze odbierał mu nadzieję na przyjęcie.
Jeden tylko zdołał swymi cnotami
Pokryć swą słabość:
Triptolemos, który przybył z ziem greckich,
Gardził złotem i zaszczytami
I po latach wysiłku
Pragnął zdobyć nagrodę.
Lecz w chwili, gdy miał otrzymać
Najwyższy zaszczyt,
Jego odwaga nagle zachwiała się.
Surowy dekret,
Który sam zaakceptował,
Pozbawił go honoru i wolności.
Miał spędzić swe dni,
Daleko od miast i pól,
W hańbie i ciężkiej pracy.
Wygnany do świątyni,
Miał unikać wszelkich spojrzeń
I już nigdy nie oglądać
Świętego światła dnia.
Lecz poruszeni jego skruchą,
Jego wielką mądrością
I cierpieniami,
Które znosił z szlachetną cierpliwością,
Kapłani ośmielili się, raz jeden,
Złamać prawo
I odstąpić od zwyczaju.
Triptolemos został uwolniony,
Poznał światło.
Od tej chwili
Poświęcił swe życie dobru ludzkości.
I opuściwszy brzegi Nilu,
Powrócił do Eleuzis,
By nauczać swej doktryny
Wybranych ludzi.
Nie wystarczyło mu
Podważyć absurdalnego bałwochwalstwa.
Chciał, poprzez własny przykład,
Nauczyć swą ojczyznę
Sztuki uprawy nieurodzajnych pól.
Ludzie prości uznali go za ucznia Ceres,
A gdy w Atenach wymawiano jego imię,
Przywoływało ono na myśl
Rolniczy trud i mistyczny kult.
Jak czysta woda,
Która spływa z lodowych szczytów gór,
Przecina ponure i święte lasy,
By w końcu, nie mogąc już dłużej zostać w swych granicach,
Rozbić się i rozdzielić
Na liczne kanały,
Niosąc bogactwo
Mieszkańcom wiosek,
Dzieląc zbożom
Całej krainy
Czysty dar niebios-
Tak doskonałe zasady królewskiej sztuki
Przyniosły swe dobrodziejstwa
Całej ludzkości.
Pragnąc posiąść mądrość przekazywaną ustnie,
Uczeni z Memfis
Uczyli się moralności,
A stawszy się rywalami swych poprzedników,
Biegli szerzyć ją
Pośród nowych narodów.
Tak, zbawcza tajemnica Egipcjan,
Pod różnymi imionami,
Cywilizowała świat.
Wielki prawodawca,
Długo przez nich kształcony,
Zgromadził, bronił
I rządził Hebrajczykami.
Trak, Gelon,
Z szczytów Ripheos,
Zszedł przy dźwiękach pieśni Linusa i Orfeusza.
Triptolemos,
Już powróciwszy do Grecji,
Wezwał Hellenów
Do przyjęcia tej świętej spuścizny.
U murów Tarentu
Odnajdujemy ją znów
W milczącej nauce,
Którą głosił Pitagoras.
Zatrzymuję się na chwilę.
Bogini masonów,
Pozwól mi kontemplować
Efekty twych nauk.
To ty, kształtując człowieka
W świetle twego płomienia,
Oderwałaś jego duszę
Od niskich pragnień ciała.
I kierując jego spojrzenie
Poza grób,
Sprawiłaś, że rozkwitły jednocześnie
Wszystkie zalążki piękna.
Dzięki upajającemu czarowi twej filozofii
Nie tylko zapłonął
Duchowa żarliwość,
Z której jest dumny.
Hieroglify nauczyły malarza
Sztuki naśladowania,
A język bogów
Narodził się, by cię wysławiać.
Bohaterscy obywatele
Gromadzili się na twoich świętach:
Tam, potępiając żądzę podbojów,
Chaos anarchii i nadużycia władzy,
Kształtowali swe pragnienia
Według reguł obowiązku.
Tam wszystkie uczucia,
Które uszlachetniają człowieka,
Zbliżały się do siebie,
Zgadzały się ze sobą,
Może nawet wzrastały.
Tam poznawano
Prawa wolności…
A człowiek cnotliwy kroczył równy królom.
Gdy wolność, uciekając z Aten i upadłej Sparty,
Ograniczona już tylko do brzegów Italii,
Utraciła w Cyceronie swego ostatniego obrońcę-
To ty jedna zachowałaś dla niej schronienie.
Otoczony zbrodniarzami,
Otoczony ofiarami,
Ten, którego prześladował widok zbrodni,
Gdy wychodził z Eleuzis,
Nie bał się już niczego.
Jego odnowione serce
Wciąż wierzyło w dobro.
Ach! Słuszna nadzieja na sąd wiecznego sędziego,
Przez ciebie, przez twe nauki,
Podtrzymywała niewinność,
Wzmacniała jej kroki,
Gdy cały wszechświat
Zdawał się zapominać ścieżkę sprawiedliwości.
W tym wieku grozy,
Gdy tysiące saturnaliów
Splamiło karty historii oburzonej ludzkości-
W czasach, gdy Gajusz,
Z toporem w dłoni,
Kroczył po falach
Zaczerwienionych od rzymskiej krwi;
Gdy tchórzliwi kaci,
Na rozkaz Tyberiusza,
Mścili się na córce Sejana,
Ledwie dziewczęciu;
Gdy w końcu Messalina,
Hańbiąc nawet noc,
Potajemnie odwiedzała
Plugawą kryjówkę,
Śmiała przyjąć złoto,
Nagrodę swej hańby,
A gdy w końcu zmęczona,
Lecz nie zaspokojona,
Wracała, ukrywając swą grzeszną żądzę,
By zasiąść u wezgłowia śpiącego cesarza.
Cóż pozostało z ludzkiego rozumu
W Egipcie i Grecji, niegdyś jego królestwach?
Co stało się z tym kultem,
W którym oczarowany duch
Pod zasłoną symboli
Czytał prawdę?
Gdy głos Keryksa lub Hierofanty
Pomścił rozsądek,
Triumfujący nad przesądami?
Gdzie jesteście, o Misraim, czcigodni kapłani?
Z dala od tłumnych rzesz,
Które w swych świętych chórach,
Zachowując uroczyste obrzędy dawnych wieków,
Śpiewały o dobroczyńcach i odwiecznych prawach-
Garstka nieszczęśników,
Milczące widma,
Wegetuje na ziemi,
Którą niegdyś wsławili ich przodkowie.
Oto szlachetny, smutny temat głębokich rozważań!
Miecz i ignorancja stworzyły te pustkowia.
Człowiek się zmienił,
Ale miejsca zachowały swą wielkość.
Jak niegdyś, za czasów Mendesa,
Życiodajne słońce,
Które użyźniało te opustoszałe ziemie,
Wznosi się nad Tebami,
Pozłacając propyleje.
Widząc, jak ibis
Krzykiem zasiedla brzegi Nilu,
Jak osiada na dumnym frontonie
Murów Tentyris.
Lecz śmierć osiadła
Na brzegach Morza Egejskiego:
Tam wszystko zniknęło.
Grecja, spustoszona,
Nie zachowała nic
Z dawnych chwał ziemi Izydy.
Znużony wędrowiec
Nie rozpoznaje już Eleuzis,
A brzegi Samotraki,
Milczące i opuszczone,
Nie zachowały śladu dawnych zgromadzeń.
Lecz jaki bóg odsłania mi radośniejszy obraz?
Ogień, który wydawał się wygasły,
Wciąż płonął na Wschodzie.
Już dawno Salomon,
Wzór dla władców,
Ożywił gasnącą iskrę.
Salomon, który szukając chwały w pokoju,
Dźwigał szlachetne brzemię berła Dawida,
I ukazał śmiertelnikom
Rzadkie połączenie
Darów mądrości i darów losu.
Na jego rozkaz wzniósł się
Ów sławny przybytek,
Którego piękno
Opiewały pokolenia.
W suchej Syjonie
Wszystkie sztuki się zgromadziły;
Cedry Libanu
Zeszły ze śnieżnych szczytów.
Rzeźbiony marmur
Wzbił się ku niebu;
Oszołomiony myśliwy
Z pustynnych piasków
Patrzył, jak słońce odbija się
Od kłów oddanych przez słonia.
Tymczasem flota króla,
Posłuszna jego woli,
Przywoziła do Joppy,
Pod skrzydłem zefiru,
Dary Hirama
I odległe złoto z Ofiru.
Lecz wspaniały gmach,
Ozdobiony jaspisem,
Nie wystarczył jeszcze
Na ofiarę dla Jahwe,
Jego siły i wsparcia.
Salomon wzniosł
Świątynię jeszcze godniejszą
I bardziej wzniosłą.
Spadkobierca tajemnic Mojżesza od dzieciństwa,
Jeszcze bogatszy w owoce
Swej rozległej nauki,
Przez sto tysięcy rzemieślników
Rozsiewał prawdę,
Zostawiając ludzkości
Swą spuściznę dobroczynności
I przywracając człowiekowi
Jego pierwotną wielkość.
Lecz wobec profana oszczędny w światłości,
Nawet swoim robotnikom
Długo ją skrywał.
Dawał ją stopniowo,
Nagrodą za ich wytrwałość,
Mierzył płacę według pracy,
Osłaniał cel
Opiekńczą ciemnością
I zręcznie poddawał
Ich ducha próbom.
Dla nich wiedza
Była nagrodą za cnotę.
Przez czterdzieści lat,
Cały Izrael
Z radością wychwalał jego dzieło.
I kiedy los
Policzył dni jego ukochanego panowania,
Śmierć nie zdołała
Zniszczyć jego świętego arcydzieła.
Dwa razy
Zbrojni Asyryjczycy
I rzymskie legiony
Nałożyły pęta Judzie;
Dwa razy
Świątynia i mury Salomona
Zasłały dolinę Jozafata
Swymi ruinami.
Lecz jego świątynia moralna,
Ów wzniosły gmach,
Szanując zwycięzców,
Przetrwał zniszczenie Jeruzalem.
Nic nie mogło go zachwiać;
To boski pomnik,
Na którym kosa czasu
Stępiła swe ostrze.
Nikt nie zmierzył
Jego nieskończonej wysokości,
A on wciąż nosi
Pieczęć swego twórcy.
Tak oto, gdy pod ciosami Attyli
Runął rzymski kolos…
Gdy miasto Marsa utraciło swą potęgę,
A zachłanni zdobywcy, depcząc purpurę Bizancjum,
Zasiadając na grobach, rozdzierali resztki
Osłabionego imperium,
Wieczne więzy Masonerii,
Wyzwanie rzucając tyranom i losu furiom,
Potrafiły na nowo zjednoczyć oświeconych śmiertelników,
Których język i prawa daremnie dzieliły.
Jak dąb o stu konarach, którego potężne liście
Dają ptakom niebios upragniony cień,
Wznosząc się ponad ruinami starożytnego dworu,
Gardzi on władzą wrogich wichrów,
A swymi korzeniami, rozrastającymi się wokół,
Oplata ruiny ochronnym splotem.
Rozproszeni Bracia, zwycięzcy żywiołów,
Od jednego krańca świata do drugiego wymieniali przysięgi,
Nieustannie się zachęcali do cnót najrzadszych,
Albo niosąc światło ludom barbarzyńskim,
Rozsiewali je aż po morza Thulé.
Dzięki ich kulcie rozkwitła ta odległa kraina,
Gdzie synowie Ossiana, na dźwięcznej harfie,
W lasach Morven, na skałach Inistore,
Wśród ech, które tak często ożywiał ich głos,
Opiewali wspaniałość świąt Selmy.
Poszukajmy w lodowych krainach, gdzie huczy Bałtyk,
Poetyckiej kolebki chwały rycerskiej.
Mówcie, opustoszałe zamczyska! Czy możecie zapomnieć,
Jakie niebezpieczeństwa czekały w waszych murach na rycerzy,
Gdy, by zdobyć tytuł otoczony przeszkodami,
Przeciwstawiali się cudom jakiejś dla nich magicznej sztuki,
I jak nowy Ajas, niezdolny do strachu,
Winił jedynie noc i jej zwodniczy całun!
Europa była wydana błędom i występkom.
Mason, nosząc barwy swej damy,
Uciskał boki swego szlachetnego rumaka,
Być podporą dobrych i postrachem złych.
By ukarać ciemiężyciela i ocalić ofiarę,
By przyjść z pomocą prawowitemu władcy,
Który, zdradą skazany na nieszczęście,
Czerpał odwagę z elity nieustraszonych,
By pomścić piękno, które jęczało w niewoli,
Najłagodniejszy z ludzi stawał się najdzielniejszym.
Takimi byli ci bohaterowie, obrońcy Jordanu,
Których mury Cezarei podziwiał Saladyn;
Ów groźny zakon rycerzy Świątyni.
Ich upadek był dla świata wielką nauką:
Karmieni ich skarbami, chronieni ich ramionami,
Ludy Zachodu, niewdzięczne i służalcze,
Nie ośmieliły się zaprzeczyć okrutnym oszczerstwom.
Ogłoszeni zbrodniarzami na podstawie tortur,
Ci mędrcy, niezrozumiani, idąc na stos,
Lali łzy, które kazano ukrywać;
Bo podejrzenie czuwało, a ślepy fanatyzm,
Zrodzony z ignorancji, przerażał Francję.
Jak bardzo wzrósł panowanie ludzkiego ducha!
Pośród chaosu na nowo odrodziło się prawo;
Brąz bitew zniszczył legowiska
Zbuntowanych panów, którzy ograbiali naszych ojców;
Piękno nie musi już czekać w surowych murach
Na niebezpieczną pomoc oczarowanego paladyna,
Ani na kilka dni honoru,
Zbyt drogo opłaconych strachem.
Drżąca dźwignia, pracująca bez wytchnienia,
Musi ocalić rozum przed zapomnieniem;
I od dnia, gdy okręt współczesnego Jazona
Podążył za kruchej stali śladem na nowych wodach,
Bez końca trwa wymiana, bogacąca oba światy.
Pośród tylu latarni, które dla nas świecą,
Moja Bogini się objawia i wszystkie przyćmiewa.
Na jej czole lśni najwyższy majestat;
Płonąca gwiazda zdobi jej diadem;
Jej przyjazne światło prowadzi nasze kroki,
Pozwala nam bez lęku spoglądać w bramy śmierci,
I gdy słabi wędrowcy stają nad przepaścią,
Promień jej światła nagle nas zatrzymuje.
Jej ręka, tak jak dawniej, pomocna w nieszczęściu,
Szukając w każdym miejscu synów cierpienia,
Wspiera ubóstwo, starość i dzieciństwo,
Staje w obronie sprawiedliwie uciskanych,
A nawet na niewdzięcznika zsyła swe dobrodziejstwa,
Mierząc swą potęgę szczęściem, które stworzyła.
Tysiące religii rządziło ziemią.
Jedne sprzedawały swe usługi tyranom,
Oddawały w ręce kapłanów zbrodniczy sztylet,
Znieważały naturę w imię Wiecznego.
Inne, głosząc zasady moralności,
Mogły osiągnąć swój cel i zwyciężyć zbrodnie,
Gdyby ich dogmat, często zniekształcony namiętnościami,
Nie służył jako święta wymówka,
Gdyby nie podporządkowano całego świata
Dumie i chciwości tych ambitnych,
Których błąd uczynił swymi wspólnikami.
Lecz religia, którą wychwalają moje wersy,
Bogata we wspomnienia, które poruszają serce,
Nie zna mściwej nienawiści stronnictw,
I może podnieść do nieba swe niewinne dłonie,
Nie splamione skarbami ani krwią ludzi!
PIEŚŃ DRUGA
ARGUMENT
Rozważania na temat serca człowieka, jego słabości, pragnienia poznania i przywiązania; korzyści płynące z wolnomularstwa w tym zakresie. Przyjęcie nowego Brata; nowy rozdział w jego życiu. Obraz wnętrza loży. Loże żeńskie lub adopcyjne; „Piękna i dobra”. Różne uroczystości; uczty porównane do agap pierwszych chrześcijan. Epizodyczny sen.
Któż nie próbował choć raz poznać samego siebie?
Któż nie pragnął zgłębić źródeł swojego istnienia,
Poszerzyć rozum, swój najszlachetniejszy atrybut,
Uchwycić pochodzenie i cel wszechświata,
I przeniknąć tajemnice, które zasłania mu opaska?
Zbyt wielki na swój los, więzień na tym globie,
Człowiek zrywa swoje kajdany wzniosłym wysiłkiem,
Pyta czas, przestrzeń i śmierć o ich istotę,
Ośmiela się badać przyczyny nieładu świata,
I gdy zwierzę śpi, on wciąż myśli,
Sięgając poza słońca – pochodnie firmamentu –
Ku ślepej nieskończoności, do której rwie się żądnie.
Czy widziałeś ptaka, którego okrutna zazdrość
Z ręki myśliwego, tuż u progu życia,
Oderwała nagiego od matczynych skrzydeł?
Westchnienie za wolnością, której nigdy nie znał,
A gdy nadchodzi wiosna, buntując się przeciw niewoli,
Tajemnym instynktem przyzywa las?
Tak i człowieka popycha boski bodziec.
Żyć, poznawać, kochać – oto jego szlachetny cel:
Lecz gdy los spełnia wszystkie jego pragnienia,
Chłodne znużenie następuje po chwilowej radości,
Bo obrazy szczęścia, które nosi w sercu,
Zawsze pozostają poza jego zasięgiem.
Tak, zmęczony pragnieniami, których nie może spełnić,
Wszystko zdaje się popychać go poza własną sferę,
A to nieokreślone pragnienie, co burzy jego serce,
Zdradza całą jego naturę: słabość i godność.
Jakże więc w jego oczach musi jawić się wspaniałym
Kult sięgający wieków baśniowych,
Który porusza jednocześnie jego duszę i zmysły,
Interesuje go i wzrusza potężnymi mechanizmami,
I jako mądry strażnik starożytnych skarbów
Ukazuje się mu w pełnym czarów misterium!
O wy, którzy go żałowaliście, podzielcie jego uniesienie:
Jak sternik smagany wiatrami, on już zbliża się do portu.
Czy widzicie, jak ten profan kroczy ku świątyni?
Gromada głupców na próżno go potępia.
Ich najzjadliwsze drwiny nie mogą go poruszyć,
Jeśli pragnienie dobra towarzyszy pragnieniu wiedzy.
Oto on – młodość wciąż ozdabia jego oblicze,
Lecz przedwczesna dojrzałość uczyniła go mędrcem.
Przychodzi z czystym sercem, by w naszych progach
Poznać tajemnicę ujarzmienia swoich namiętności,
Zapomnieć o wadach rodzaju ludzkiego, który kocha,
Czynić szczęśliwymi innych i być szczęśliwym samemu.
Jego czoło unosi się dumnie z tak szlachetną myślą,
A burza, grzmiąc, wycisza się w jego wnętrzu.
Muza, gdyby niezłomna bariera honoru
Nie zamknęła przed tobą drogi,
Jakież to obrazy – groźne, wzruszające, wspaniałe –
Nie pojawiłyby się w moich pieśniach!
Jak wiele kontrastujących scen, wciąż nowych,
Mogłobyś ukazać, opisując próby!
Czy to moment, gdy adept, już prawie zwycięzca,
Drży na widok śmiertelnego obrzędu,
I zdumiony sobą samym, ze strachem w sercu,
Zyskuje wyższą ideę doskonałej odwagi;
Czy to chwila, gdy na widok tylu łez, które złoto może osuszyć,
Wzrusza się głęboko pod wpływem poruszających obrazów;
Czy może moment, gdy mędrzec, przewodniczący tym szlachetnym grom,
Obnaża błędy pominięte w jego wyznaniach,
Lub kpiąc bezlitośnie z pochopnych odpowiedzi,
Uczy go poprzez wstyd dojrzewać w myśli.
Takie byłyby moje opowieści, lecz twój milczenie
Uczy mnie, bym wstrzymał swój bieg:
Przysięga spoczywa niczym pieczęć na twych ustach.
Już nawet, unoszony żarem mojej sprawy,
Gdy zamierzałem rzucić światło nieśmiertelnych promieni,
Mogłem zostać oskarżony o fałszowanie prawdy.
Nie poznawszy nawet najmniejszych jej znamion,
Niektóre umysły wydają wyroki na Tajemnice,
Które – jeśli im wierzyć – są wymysłem pustej głowy,
Zawsze były daremne lub niebezpieczne,
I zasługują co najwyżej na śmieszność lub grozę.
Tak jednak nie myślał orator z Tuskulum,
Gdy ogłaszał je ogniskiem cnót.
Tak też nie myślał oskarżony przez Anitusa,
Jedyny prawdziwy filozof, którego sławi Grecja:
„Ich twórcy – powiedział – doskonale znali człowieka.”
Bez wątpienia, znali go ci,
Których wzrok usuwał wszystkie przeszkody na drodze życia,
Potrafili nakierować sprzeczne skłonności ku dobru,
Uczynili nasze wielkości i nędze
Narzędziem swojego planu,
Wykorzystali to, co w nas króluje – miłość własną, dumę,
Lęk, litość, czułość i ciekawość –
I łącząc naturę z ich wielkim systemem,
Powierzyli mu swoją trwałość!
OWOC ICH PRACY STAŁ SIĘ NASZYM DZIEDZICTWEM
To dlatego, że znali człowieka… I ta prawda,
Którą Sokrates głosił na ich chwałę w Atenach,
Mimo upływu dwudziestu wieków pozostaje niezachwiana.
Dowodzi tego dzisiaj ten młodzieniec, pełen śmiałości,
Którego, po tysiącu przeszkód, znów widzimy przed sobą.
Już wcześniej, nie tłumiąc ognia, który go rozpala,
Wysiłek ciała i trwoga duszy
Wystawiły jego odwagę na próbę, rozjaśniając jego wybór.
Ślady surowszych praw, dawniej respektowane,
Dziś łagodzi bardziej pobłażliwa tradycja.
Spełnił oczekiwania swoich przyszłych braci,
Nie przeląkł się więzów, które miały go z nimi połączyć,
Nie odczuł wstydu z powodu pełnego oddania,
Ani przez chwilę nie pozwolił, by najmniejsza wątpliwość
Uraziła tych, których życie znał jako prawe i czyste.
Ocenianie po pozorach to domena głupca.
Każda próba ma swój cel, każda zagadka – swoje rozwiązanie.
Nadchodzi wreszcie chwila, która zaskoczeniem
Ma zwieńczyć sukces tak długiej próby.
Profan zostaje przyjęty pod upragnionym tytułem.
Nieruchomy, w otoczeniu swoich nowych przyjaciół,
Słucha wyroczni mistycznego warsztatu
I przygotowuje się na magiczne widowisko.
Nagle opada zasłona i oto ukazuje się świątynia…
Precz, daremne lęki! Ciemne troski, próżne żale, precz!
Zniknijcie, smutki, których natrętne myśli
Zatruwały dla niego dary losu.
Odtąd, krocząc ścieżką honoru,
Niezachwiany spokój zapewni mu szczęście.
Nie uczynił jeszcze nic dla Wolnomularstwa…
A już cały świat staje się dla niego ojczyzną.
Dotąd, pochłonięty innymi troskami,
Służył ludzkości jedynie poprzez swoje życzenia…
A już cały wszechświat zaludnia się jego braćmi,
Którzy, choćby stali pod przeciwnymi sztandarami,
Na znak potrzeby, słysząc o jego niedoli,
Naraziliby własne życie, by chronić jego.
O, zbyt szczęśliwy masonie! Niech zazdrość szepcze swoje żale:
Przyjaźń i cnota ozdobią twoje życie;
Każdy dzień obiecuje ci lepszą przyszłość,
A księga świata otworzy się przed twoimi oczyma.
Nie sądź jednak, że taka wiedza
Nie wymaga żadnego wysiłku od twego umysłu.
Wielu mogło ją osiągnąć, lecz nie potrafili jej docenić.
By być oświeconym, nie daj się oślepić jej blaskiem.
Pamiętaj jedynie, że pozornie błahe formy
Dla spostrzegawczego oka są niczym symbole,
W których nasi mądrzy przodkowie ukryli jej istotę,
A na drodze, którą masz przebyć,
Każdy krok wymaga nowego studium.
Umysł może ją dostrzec,
Ale tylko serce ją odkryje.
O, któż potrafiłby mocnym pociągnięciem pędzla
Oddać czystość naszych prac i prawdę naszych radości?
W tych zgromadzeniach, gdzie panuje harmonia,
Gdzie rywalizacja i niezgoda zostały wygnane,
Jakże przyjemnie jest upiększyć skromne schronienie
I żyć otoczonym równymi sobie, choćby na jeden dzień!
Tam często wojownik, którego honor i waleczność
Pozwalają zapomnieć o przywilejach jego szlachetnego rodu,
Sędzia, wierny cnotom dawnych czasów,
Od dawna piastujący najgodniejsze urzędy,
Spotyka u swego boku młodzieńca nieśmiałego,
Który w świecie szuka przewodnika,
Kupca, który swą skromną pracą oddaje światu przysługę,
Miłośnika sztuki, dumnego ze swego ubóstwa.
Wtedy, pod wpływem nieznanej siły,
Różnice stanów znikają… lub maleją;
Potężny i słaby wiążą się nowymi więzami,
A to nowe powiązanie uszlachetnia ich obu.
To tutaj troszczymy się o ludzkie niedole;
To tutaj wszystkie sztuki, które koją nasze cierpienia,
Dając nam zasłużone chwile wytchnienia,
Nie naruszając moralności, wprowadzają radość.
Tutaj pędzel, głos ani lira
Nie utrwalają perwersji w imię obłędu.
Jeśli umysł tu odpoczywa, to wychodzi stąd bogatszy w wiedzę,
A niewinne kwiaty przygotowują słodkie owoce.
Unikamy tu fałszu, bo on hańbi sławę,
Ale uprzejmość zawsze towarzyszy prawdzie.
Spójrz, gdy Orator, natchniony świątecznym dniem,
Przywołuje przed słuchaczami czcigodną przysięgę,
Maluje przed nimi światy stworzone boską ręką,
Albo człowieka – jej arcydzieło, który jeden może ją pojąć;
W takich obrazach, ożywionych bogatą barwą,
Blask tematu nadaje im jeszcze większą wartość,
Ukazując talent w jego niepowtarzalnej sile…
Pochwały dla autora rozbrzmiewają z ust do ust;
Nie grozi mu tu jadowita zazdrość:
Serce wyprzedza głos rozumu,
A pełna podziwu publiczność
Cieszy się jego triumfem i łączy się z jego chwałą.
Lecz jeśli w jego mowie chłód i nuda
Zawiodą nadzieje, które w nim pokładano,
Cała loża, wierna swemu obyczajowi,
Odda mu jeszcze należny hołd za jego gorliwość,
A w niemych twarzach zgromadzonego kręgu
Nie będzie musiał czytać szyderczego uśmiechu.
Jaka to potęga, nieznana ziemskim władcom,
Zdołała tak odmienić ludzkie charaktery?
JAK TO SIĘ DZIEJE, ŻE MIŁOŚĆ WŁASNA, WYMAZANA Z ICH UMYSŁÓW,
ZOSTAJE TAM ZASTĄPIONA UROCZĄ SZCZEROŚCIĄ?
JAKI TO ZADZIWIAJĄCY UROK, JAKA DZIWNA WIĘŹ
ŁĄCZY ŻYCZLIWOŚĆ Z NIEZNANYMI SOBIE OSOBAMI?
To Ty jesteś tego przyczyną, o moja Boskości!
To Twoje dzieło. W społeczeństwie,
Nie mniej niż interes, panuje próżność;
Lecz jej panowanie jest niczym tam, gdzie rządzi Twoja nauka.
A prawdziwy filozof, zakochany w Twoich prawach,
Nie słucha już głosu szalonych namiętności.
Tak jak w nocy, gdy jej ciemne zasłony się rozpościerają,
Podróżnik gubi się wśród świateł gwiazd;
Złotogrzywa kometa, błądzące bolidy
Wzbudzają wśród żywych złowrogie przeczucia.
Lecz oto już wschód nabiera szkarłatnej barwy,
A ich wątłe światło blednie przed blaskiem jutrzenki…
Nagle, jednym promieniem, jasność światła
Przebija nieskończoność aż do nas,
Ożywia i raduje uśpioną naturę;
A wtedy wielkie słońce, w swej śmiałej wędrówce,
Wzbija się promiennie na tron niebios:
Wszelki inny blask blednie, a niebiosa stają się puste!
Tak samo święty ogień przeciwstawia się zepsutym pragnieniom.
Ale czy człowiek jest bogiem? Zawsze, w jakikolwiek sposób,
Mimo najsilniejszych hamulców,
Zapomina się i poddaje władzy zmysłów.
WOLNOMULARZ A PRZYJEMNOŚĆ
Zbyt surowa surowość rzadko wybacza.
Jeśli czasem Wolnomularz oddaje się przyjemności,
Mniej panując nad sobą, jest bardziej pobłażliwy.
Ale choć może lekko uchylać się od surowych praw,
Łącząc rozsądek z odrobiną szaleństwa,
Nigdy nie wyczerpuje mętnych rozkoszy,
Nigdy, zwłaszcza, jego niezłomny honor
Nie ośmielił się zniszczyć cnotliwego szczęścia,
Nie zdradził przyjaźni, nie oszukał niewinności.
I daleki od wygnania skromności swym wyglądem,
Czyż nie widzimy na jego uroczystych zebraniach
Tłumu radosnych piękności,
Które, prowadzone przez ojców i mężów,
Śmiejąc się, wprowadzają niepewną jeszcze skromność?
Na widok nowego widowiska, które raduje jego oczy,
Zachwycony młodzieniec wierzy, że mieszka w niebiosach,
A sędziwy starzec, choć surowy, rozwesela się na chwilę.
Każdą rolą kieruje kobieta,
Za pomocą symbolicznych więzów budzi wśród sióstr
Tę nieskalaną przyjaźń,
Która jest pokarmem szlachetnych serc.
Podnosząc broń, dotąd dla niej obcą,
Tworzy lekką alegorię męskich prac.
ZMIERZCH DAWNYCH OBYCZAJÓW
Ale cóż! Czyż te szkoły miłości,
Gdzie, jak w dawnych czasach,
Honor walczył z kapryśnymi pragnieniami,
Te szkoły obyczajów i delikatności,
Te kręgi, tak słusznie sławione w Paryżu,
Gdzie, uciekając od trywialnej aprobaty salonów,
Duch i uczucie miały swój własny trybunał,
Nie zostały zbyt długo zatrute
Przez wojnę i jej trwogę, przez stronnictwa i ich nienawiść?
Ach! Czyż nie ma już tych nazwisk,
Które swą magią mogłyby przywrócić ich dawną świetność,
Odnowić ich chwałę i zapewnić im nowe sukcesy?
Jest jedno… nasze serca wskazują je: Piękna i dobra!
NADZIEJA NA POWRÓT ŚWIETNOŚCI
Powróć, godna krew poety Henryka IV,
Ty, która zasłużyłaś na wzruszającą pamięć
Tego czcigodnego starca,
Która otrzymałaś od Wolnomularza
Hołd starożytnej uprzejmości,
Jaką składa on wybranej przez siebie kobiecie.
W narodzie sławnym ze swej ogłady,
Przyjdź i przejmij w swe ręce
Szlachetną władzę dobrego tonu.
Przyjdź, a niech twój duch, twoja dziedziczna wdzięczność
Przywrócą nam wspaniałe dni wieku Voltaire’a!
KOBIETY A WOLNOMULARSTWO
A wy, których los, pod niebem Galii,
Uczynił tymi, które wszędzie
Zostawiały odcisk swoich praw,
Wy, duchy rad, które kierowały naszymi przodkami,
Gdy drżący świat wahał się, kto będzie jego władcą,
O kobiety! Przebaczcie, jeśli wśród Francuzów
Jest jakiś stopień, gdzie wasze życzenia
Nie znajdują jeszcze dostępu.
Istota, która oczarowuje bohaterów i mędrców,
Istota, której sto głosów składa hołdy,
By wyrwać z niej jej tajemnicę,
Czyż mogła, tak czarująca, pozostać jeszcze dyskretna?
POZOSTAWCIE NAM CHOĆ TROCHĘ POWAGI
Wszystko wam zazdrościmy… wszystko jest waszym udziałem:
Urok, wdzięk, dobroć – czego wam brak?
Powierzając swą koronę losowi bitew,
Zdobywca podporządkowuje sobie tłumy, olśniewa pospólstwo.
Wy jednak możecie więcej niż on –
Rządzić to umieć się podobać!
Tak, zachwycający płci piękna, świat leży u waszych stóp;
Nie ma nic na ziemi, czego byście nie upiększyły.
Nasi ojcowie oddawali wam cześć niemal bałwochwalczą,
Ale jako obrońcy praw rycerskości,
Wierzcie, że właśnie naśladując ich wierność,
Każdy Wolnomularz jest spadkobiercą dawnych rycerzy.
Jeśli piękno nie zawsze zdobi ich święta,
To zawsze czyste intencje poruszają szlachetne serca.
Czy powinienem opisać ten żal, to pobożne wspomnienie,
Które ostatni z nich jest pewien, że otrzyma?
Czy mam wspomnieć o tych ucztach,
Gdzie wśród braterskiej zgody
Cieszymy się dobrami, jakie przynosi los,
A z nadejściem nowego sezonu,
Bracia z radością odpędzają troski kielichami wina?
Tutaj nawet radość współczuje nieszczęściu:
Czy może być prawdziwa wesołość, gdy ludzkość cierpi?
Ach, podążajmy ścieżką wydeptaną przez adeptów,
A z samego serca szczęścia wytrysną cnoty!
UCZTY I PRZESŁANIE STAROŻYTNOŚCI
Ileż to razy, otoczony podobnymi biesiadnikami,
W chwili, gdy wszystko wydaje się bardziej żywe,
Gdy błogi spokój przenika nasze zmysły,
Marzyłem o potędze suwerena Tybru,
Wierząc, że znów jestem w rozległym labiryncie,
Gdzie, ukrywając się przed wzrokiem i odkładając lęk,
Potajemnie zbierali się pierwsi chrześcijanie,
Zbyt wielkoduszni, by trwać przy niewdzięcznych monarchach.
Nie znając uciech, jakie daje nienawiść,
Ci zadziwiający ludzie, których chłodna odwaga
Tak często ratowała losy państwa,
Zapominali o swych cierpieniach przy niewinnych ucztach.
A gdy zajadła obłuda oskarżała ich
O obrazę samej natury,
Oni, prześladowani przez oszczerstwo,
Wybaczali swym oskarżycielom
I oddawali im swe dni.
Miłosierdzie, święta miłość, cnota szlachetnych dusz!
Wasz przykład rozpalił w naszych sercach wasze płomienie.
Z pustkowi Patmos na Wschodzie,
Twój kodeks, spisany ręką ukochanego Apostoła,
Powierzony Jerozolimie w milczeniu i odwadze,
Przetrwał bez błędu, przekazywany z pokolenia na pokolenie.
CHARYTATYWNA NATURA WOLNOMULARSTWA
Miłosierdzie, towarzyszysz nam nawet wśród zabaw!
Pycha, chłodna pogarda, złośliwe szyderstwo
Porzucają twą domenę w naszym skromnym przybytku;
A twoja woń miesza się z powietrzem, którym oddychamy,
Jak czyste kadzidło ofiarowane Stwórcy.
O dniu trzykroć szczęśliwy,
Gdy, patrząc z pogardą na marne igraszki ludzkich namiętności,
Ośmieliłem się wyrwać z moich kajdan!
Gdy, szukając szczęścia,
Które ucieka przed dumnymi pragnieniami,
Postanowiłem, za wszelką cenę,
Prosić o jego ścieżki
Skromnych mędrców, którzy je posiedli!
Spodziewałem się od nich wiele,
A otrzymałem jeszcze więcej.
Nawet niebo, które wzywałem w tamtej chwili,
Proroczym znakiem wsparło moje wysiłki.
WIZJA W SNACH
W przeddzień wielkiego dnia, gdy moja dusza, zachwycona,
Miała skosztować nektaru nowego życia,
Rozczarowany ludźmi, uciekłem od wszystkich.
Sen przyniósł mi najsłodsze ukojenie,
A w przeczuciu bliskiej nadziei,
Moja myśl zagubiła się w pogodnym śnie.
Zdawało mi się, że zmęczony niepewnymi przewodnikami,
Pytam o mądrość Azję i jej wymarłe ludy.
Wierny statek Izydy
Już uniósł mnie daleko od mórz Tyrrhenów,
Mórz, które być może niegdyś otworzyły swoje drogi
Dla pierwszych Etrusków, nauczycieli Rzymian.
PODRÓŻ PRZEZ STAROŻYTNE KRÓLESTWA
Z dala zostawiłem przylądek Ténaros,
Pozdrawiając miejsca będące archiwami historii.
Odwiedziłem Ateny, Hermionę, Samos
I Knossos, dumne z grobowca Minosa,
I uczoną Egipt, i spieczone ziemie,
Które synowie Izraela uwiecznili na zawsze.
Dotarłem do krain, gdzie ujarzmiony Eufrat,
Zapomniawszy o Nimrodzie i Semiramidzie,
Bez chwały obmywa mury Abbasydów.
Dziś Bagdad, zniszczony przez głupich tyranów,
Przyzywa mnie na próżno.
Niedaleko od miasta
Moje oczy dostrzegły odosobnioną dolinę.
Nie wiem, co mnie ku niej przyciąga,
Ale moje pragnienia, moje kroki i moje myśli
Skierowały się ku tej samotności.
To była pora, gdy świt, odpędzając cienie nocy,
Otwiera drogę słońcu, które za nim podąża,
Przynosi ulgę zamyślonemu więźniowi,
Objawia się konającemu niczym nowa nadzieja
I, jako zwiastunka dnia, pod wiejskimi dachami
Przywraca do życia pracę, ukojenie trosk.
Świętując jej powrót pod mokrym listowiem,
Ptaki wypełniały dolinę swym śpiewem.
Pełen szczęśliwej wróżby, poszedłem dalej,
Aż nagle ujrzałem się przeniesiony do nowego Edenu.
Tam wiosenne wiatry swym łagodnym tchnieniem
Kłaniały lilie na ich wonnych łodygach,
Podczas gdy urodzajne drzewa
Nachylały do mych rąk
Purpurowe granaty, uginające się pod ciężarem owoców.
Wzdłuż czystego kanału, zwierciadła serca mędrca,
Wędrowałem, gdy nagle, na zakręcie gaju,
Moje zdumione oczy ujrzały obalone marmury:
Mury, fragmenty kolumn, niezliczone ruiny…
WSZYSTKO, AŻ PO HORYZONT, BYŁO JEDNĄ RÓWNINĄ
„Ach! – powiedziałem sobie z melancholią –
Tutaj była Babilonia!
Tutaj, gdzie niegdyś od Orontesu aż po Indus
Wszyscy przyjmowali prawa jej królów,
Gdzie cud sztuki, miasto nie mające sobie równych,
Rozciągało nad tymi brzegami swą kolosalną chwałę.”
Dwie kolumny, wciąż stojące przy zrujnowanej świątyni,
Wznoszą ku niebu samotną dumę swych szczytów:
To jedyne pozostałości, które oparły się zniszczeniom czasu.
U ich stóp, pod mchem i dzikimi cierniami,
Złotem i błękitem ozdobiona,
Tajemnicza studnia budzi ciekawość, podsycając pragnienia.
Tak, przeniknę do niej! Szczęście sprzyja śmiałym!
Ciężka skała, która ją zamyka,
Daremnie opiera się mojej sile;
Lecz tajemniczy głos każe mi wypowiedzieć
Słowa, wyryte na kamieniu niczym talizman:
„Moją siłą jest Bóg, który stworzył światło.”
W tej samej chwili niebo zagrzmiało,
Potrójny błysk rozdarł ciemność,
Ziemia otworzyła się pod mymi stopami
I bez żadnego oparcia runąłem w jej głębie.
PRZERAŻAJĄCY UPADK
Jak ten nieroztropny sternik,
Który, ufając morzu,
Opuścił porty bogatej Atlantydy,
Gotów ujrzeć znów Europę
I spokojne brzegi,
Gdzie pod okiem ojca minęło jego dzieciństwo…
Jak on, który w jeden dzień
Stał się ofiarą losu,
I z wysokości statku,
Rozszarpywanego przez wichry południowe,
Został strącony w otchłań morską,
Tak i ja, zdezorientowany, bez nadziei na ratunek,
Jako bezsilna ofiara,
Z przerażeniem czułem, jak opadam w otchłań.
W sercu pojawiła się mglista wizja
Dóbr, których pragnąłem,
Dóbr, które straciłem.
Już nigdy nie miałem ujrzeć swoich dzieci,
Swojej żony…
Koniec był bliski,
A śmierć, zazdrosna o życie,
Rozciągnęła nade mną swą żelazną dłoń.
W ostatnim jęku
Moje usta miały otworzyć się,
By połknąć śmiertelne fale.
Upiorne brzęczenie wypełniło moje uszy…
Na moment ogarnęła mnie podobna trwoga.
W ciemności, przy huku grzmotów i wichrów,
Wleciano mnie w dal, z dala od oczu żyjących.
Wydawało mi się, że dostrzegam
Lud widm,
Fantastycznych zwiastunów mrocznych królestw.
SIŁA WIARY
Lecz ten moment słabości i trwogi był krótki.
Wezwałem Ojca ludzkości i Króla Wszechświata.
Jego tchnienie, które rodzi i uspokaja burze,
Bez wątpienia w tej chwili
Ożywiło moją odwagę.
Nigdy jednak, nigdy wcześniej
Żaden natchniony człowiek
Nie czuł się tak wielki, tak odrodzony.
„Jakaż moc – zawołałem w samym środku nawałnicy –
Mogłaby zmusić wybrańca Najwyższego
Do pochylenia głowy?
Wiatry, ponieście mój lot!
Gromy, rozświetlcie moją drogę!
Buntujące się żywioły, uznajcie moją wolę!
Widma, zniknijcie sprzed mych oczu
I otwórzcie mi ścieżkę!
Moją siłą jest Bóg, który stworzył światło!”
Gdy tylko wypowiedziałem te słowa,
Nagle moje stopy dotknęły twardego gruntu.
TAJEMNICZE PODZIEMIA
Znalazłem się w półmrocznych podziemiach,
Gdzie czasem skalne ściany
Ledwie dawały przejście,
A czasem wzrok z trudem dostrzegał sklepienie.
Nieustraszony szedłem dalej,
Depcząc bez wzruszenia
Posągi bóstw, złoto, diamenty,
Skarby gromadzone od zarania świata.
Aż w końcu, w centrum olbrzymiej rotundy,
Zobaczyłem stu kapłanów,
Milczących, stojących wokół grobowca,
Trzymających w jednej ręce gałąź,
W drugiej pochodnię.
Obserwowałem mieszkańców tej smutnej krainy:
Ich przestrzeń, w której godziny
Mijały, nie przynosząc radości ani światła;
Istoty, które w tej krypcie
Zestarzały się w cieniu,
Blade, ukoronowane mitrą magów,
Przynosiły hołd jakiemuś słynnemu zmarłemu.
Te symbole, te sfinksy zdobiące sarkofag,
To milczące połączenie nicości i pychy
Zamąciło moje zmysły…
SPOTKANIE Z NIEZNANYM
Nagle surowy głos przemówił:
„Nikt ze śmiertelnych
Nie śmiał dotąd
Zbliżyć się do prochów Bela,
Które tu są czczone.
Ten, kto się ośmielił,
Podpisał swój wyrok śmierci.”
Trzy niespodziewane uderzenia
Powaliły mnie nagle na ziemię,
A ja upadłem jak martwe ciało.
WIZJA
Wtedy, jak ów biedny muzułmanin,
Którego sułtan, dla swej rozrywki,
Wyrwał ze snu w jego nędzy,
A który, otwierając oczy,
Nie odnajduje już rzeczy, które go otaczały,
Lecz, podziwiając nową scenę,
Zachwyca się przepychem dworu,
Tak i ja uwierzyłem, że odrodziłem się
W nieznanym uniesieniu.
Wśród kwiatów, w obłokach,
Tańczyło wokół mnie tysiące istot,
Ich niepewne wizje
Zapełniały odległe przestrzenie
Nieba Syjonu.
Delikatne wonie, harmonijne dźwięki
Opadały z pałacu chwały nieskończonej.
A bliżej mnie,
Otoczony srebrnym blaskiem,
Jak gwiazda poranna
Jaśniejąca na szczytach gór,
Stał nieruchomy geniusz,
Skryty w swoich skrzydłach,
Wskazując palcem
Na wieczne wyżyny.
Drżący, spytałem go…
„O, POSŁAŃCU NIEBIOS, KIM JESTEŚ?”
„Ludzie nazwali mnie Rafałem.
Podążaj za mną” – odpowiedział.
Uniesiony jego mocą w przestrzeni,
Pędziłem niczym strzała i wkrótce przekroczyłem
Granice, gdzie kończy się – według idealnego porządku –
Świat podksiężycowy i królestwo zła.
Tam ukazała się planeta boga wymowy;
Mój głos, pewniejszy, wzbił się i powtórzył
Kilka mocnych akordów hymnu Hebrajczyków.
W mojej wędrówce przez ciemną pustkę
Dotarłem na glob, gdzie króluje czysta czułość,
Wenus, której Grecja ledwie znała,
Ta, której światło jest jedynie łagodną latarnią,
Spokojną jak pragnienia dziewiczej miłości,
Ta, która za jedyną magię przyjmuje naturę
I za jedyną szatę nosi wstydliwość.
Precz, winni kochankowie, poddani rozkoszy,
Łaknący przyjemności zdobywanych kosztem honoru!
Lecz wy, których cnota nigdy nie ugięła się,
Poeci i rycerze – Cymodocéo, Matyldo,
Sławne imiona – Laure, Beatrycze,
Dla was splecione są mirty, które nigdy nie więdną.
Gdybym tylko mógł, skryty pod ich cieniem,
Zapomnieć o burzach mego trudnego życia!
Ale mój przewodnik unosi mnie dalej, on leci…
SPOTKANIE ZE SŁOŃCEM
Przede mną widać gwiazdę,
Której prawom podlega wszechświat,
Ogromną i pulsującą nieugaszonymi płomieniami,
Które ujarzmiają materię i istoty czujące,
Wirującą, nieustannie regulującą
Nierówne orbity światów, poddanych jej władzy.
„Wiedz – mówi do mnie Duch – że Najwyższa Istota
W sercu tych wielkich ciał umieściła Inteligencję.
Następca Mitry, Ozyrysa i Ammona,
Na ognisku słońca przewodniczy Salomon,
Ten król, którego bogaciły Palmyra i Idumea,
Ten mędrzec, którego sława rozbrzmiewała z oddali,
Gdy z niewzruszonych brzegów, gdzie kadzidło się unosi,
Królowe przynosiły mu swoje dary.
Ty, który pragniesz odziedziczyć jego mądrość,
Niech twoje serce, mijając go, złoży mu hołd.”
Mówiąc to, sprawił, że słońce zniknęło sprzed naszych oczu.
Wir pochwycił mnie i poniósł w niebiańskie regiony,
Gdzie Mars toczy swoją ciężką, czerwoną kulę.
TAJEMNICA KRZYŻA
O zaskoczenie! Dotarłszy na tę nową scenę,
Ujrzałem znak krzyża, otoczony szacunkiem,
Symbol cierpienia i nieśmiertelności.
Pośrodku, obnażone z mitów,
Jaśniało czyste, niewysłowione Imię Najwyższego,
Takie, jakie w Jerozolimie
Kapłan co roku czcił w tajemnicy
W głębi Świętego Świętych,
Albo takie, jakie, upokorzona i unicestwiona,
Niegdyś ogłaszała Pytyjska wyrocznia w Klaros.
PRZEJŚCIE DO WYŻSZYCH ŚWIATÓW
Dysk, bliższy równinom Eteru,
Ukazał się i rozszerzył.
Orzeł Jowisza, zwracając swoje podwójne oblicze
Ku dwóm tabernaklom,
Głosił prawa obu przymierzy.
Słuchałem. Ale wkrótce, spragniony nowych przygód,
Przekroczyłem pustkowia,
Które gwiazda starców
Ledwie przeszywała swym ołowianym blaskiem.
Mimo tego słabego światła,
Które oszukiwało wzrok,
Coś białego, jaśniejącego, pojawiło się w oddali.
To pierścień, który wznosił się
Jak srebrna drabina,
Na której stopniach
Wznosiły się szeregi istot,
Oślepiających pięknem aniołów.
„Och! – zawołałem do Rafaela – pomóż mi!
Powiedz, dokąd zmierzają te Duchy
I co oznacza ten tłum?
Poucz mnie!”
„Zgadzam się – odpowiedział.
Człowiek został stworzony dla dobra.
Zbuntowany przeciw swej naturze,
Żyje pod władzą zła.
Niespokojny, sprzeczny w swoich pragnieniach,
Błaga, a zarazem odrzuca swoją boską ojczyznę.
Gniew serca w nim szaleje,
I mimo swoich daremnych wysiłków,
Przechodzi nieustannie
Od wyrzutów sumienia do zapomnienia,
Od winy do żalu.
Ach! Gdyby tylko przeczuwał nagrodę,
Która czeka tych,
Którzy nie splamili szaty niewinności!
Te dusze, które widzisz,
Żyły na ziemi.
Słabe jak ty, walczyły, zwyciężyły,
A teraz, uwolnione od ludzkich nieszczęść,
Wznoszą się ku swemu Bogu,
Przekraczając siedem sfer.
Ale teraz nadszedł czas,
Bym zdjął zasłonę z twoich oczu.
Patrz i poznaj nowe królestwo.
Zrozum prawa,
Zrozum źródło rozkoszy,
Których przedsmak cieszy jedynie tych,
Którzy zasłużyli na nie swą cnotą.
Tak niech i twoja dusza,
Idąc ich śladem,
W chwili śmierci
Wzleci na inny Tabor
I na zawsze spocznie
Przy różanym sercu raju!”
„ŚMIERTELNIKU, DANE CI JEST OGLĄDAĆ EMPIRYUM.”
Wtedy przestrzenie najwyższego nieba,
Które wcześniej jawiły mi się jako złudna wizja,
Nagle się otworzyły.
Ocean światła! Róża w pełnym blasku
Ukazała się przede mną w całej swej okazałości,
A z przeciwnych stron jej rozległego kręgu
Uniwersalny chór śpiewał hymn miłości.
Nie, choćbym miał sto głosów,
Nie, choćby proroczy król,
Duch natchnienia, unosił się nad moją głową,
Nie zdołałbym opisać – tak jak to odczuwałem –
Tych długich potoków upojenia i szczęśliwości.
Wydawało się, że przenikając otchłanie prawdy,
Czytam najgłębsze tajemnice Wszechistnienia.
Opatrzność, przeznaczenie, wolność naszych pragnień,
Pochodzenie zła – te słynne zagadnienia,
Skały, o które rozbija się rozum
Nawet najśmielszych geniuszy,
Nagle pozwalały się pojąć
Ze szczytów pozbawionych już przeszkód.
Stałem się panem wiedzy i najwyższego dobra,
A mój umysł, sięgając poza to,
Nie pojmował już nic więcej
Poza samą Pierwszą Przyczyną,
Poza Pierwszym Poruszycielem.
Ośmieliłem się spojrzeć na Niego…
I całe moje słabe istnienie,
Uginając się pod nadmiarem zachwytu,
Straciło przytomność od samej siły odczuwania.
POWRÓT NA ZIEMIĘ
Moje niebiańskie podróże,
Niebezpieczeństwa podziemnej otchłani,
Wypełniły resztę tego dnia,
Który dopiero się rozpoczynał.
Gdy odzyskałem świadomość,
Mój przewodnik zniknął.
Strącony z Eteru,
Bez żadnego oparcia,
Leżałem na ziemi,
Nieopodal dwóch kolumn,
Które pośród ruin wciąż przechowuje Babilon.
Wpatrzony w sklepienie niebios,
Leżałem nieruchomo.
Obok mnie Eufrat
Płynął cicho.
Wiatr wieczorny,
Niosąc ku mojej wzniosłej duszy
Melancholijną pieśń pasterza z Chaldei,
Rozrzucał w powietrzu urok dawnych czasów.
Widok tajemniczej studni,
Do której niegdyś zstąpiłem,
Sprawiał, że ta samotna dolina
Stawała się mi droga.
A noc, stopniowo opadając na ziemię,
Otulała swymi chłodnymi mgłami
Palmy Bagdadu
I jego wysokie minarety.
PIEŚŃ TRZECIA
ARGUMENT
Instytucja masońska istnieje na całym świecie; epizod o włoskim starcu.
Dobrodziejstwa Masonerii, nawet wobec profanów; jej wpływ w armiach,
udowodniony na przykładzie Polski i Hiszpanii.
Obalenie oskarżeń stawianych masonom.
Jedyny zarzut, jaki można im postawić.
Epizod księcia Leopolda Brunszwickiego.
Konkluzja.
Dotąd opiewałem nasze prace i nasze święta,
Mówiłem, jakimi sposobami, zapewniając sobie zwycięstwa,
Sztuka królewska szerzy się i w jaki sposób stopniowo
Przekazuje swoim adeptom święte zasady.
Podążmy teraz za wtajemniczonym poza mury naszych świątyń:
Zobaczmy, czy nauki rodzą przykłady.
Od mórz Malabaru i Pondichéry,
Gdzie Hindus wciąż opłakuje ukochaną banderę,
Aż po lasy, gdzie Penn założył krainę tolerancji
I które respektowały oręża Francji;
Nad brzegami Donu, Tagu czy Renu;
Wszędzie tam, gdzie śmiertelnicy uznają pewne ograniczenia
I, poddając się prawom w szlachetnej służbie,
Rozumieją te dwa słowa: moralność i nauka.
W mieście, na pustyni, w obozach, na dworach,
Rozproszeni masoni wspierają się nawzajem.
Często jeden z nich, wygnaniec ze swej niewdzięcznej ojczyzny,
Lecz zachowujący w sercu pragnienie powrotu, a nie zemsty,
Znalazł na obczyźnie, pod skromnym dachem,
Te delikatne dobrodziejstwa, które się wybacza i kocha.
Jako słabe ogniwo niewidzialnego łańcucha,
Nawet jeśli oderwany od jednego z węzłów,
Znajduje inne, do którego może się przywiązać.
Zawsze pamiętam czcigodnego starca,
Którego niegdyś widywałem zasiadającego przy naszym stole.
Tam, niczym monarcha wśród swego dworu,
Wzbudzał w naszych sercach szacunek i miłość.
U stóp Apeninów przyszedł na świat.
Starożytne szlachectwo i ogromne bogactwo
Wspólnie rozświetlały jego pomyślne dni,
Dzięki czemu bez trudu stanął u steru państwa.
A małżeństwo, łącząc go z młodą małżonką,
Napełniało jego życie nektarem miłości.
Lecz, niestety! Okrutny los zdawał się igrać
Z jego płomiennym duchem, odbierając mu wszystko.
Stracił Emmę, czar swego życia,
A wkrótce potem, uginając się pod ciężarem zawiści,
Gdy bezwstydni, niewdzięczni rodacy
Nie poznali w nim dobroczyńcy,
Został oszczerniony, wygnany i uciekając przed burzą,
Zdołał ocalić jedynie własne życie.
Bóg nie sprawił wtedy, by prawda rozbłysła;
Sprawiedliwość była głucha na jego wołania.
Dopiero później, gdy żal uczcił jego pamięć,
Przeżył wśród Paryża swoje dni w zapomnieniu,
A jego białe włosy zostały dotknięte
Tchnieniem nieszczęścia, bez należnego szacunku.
Pośród długich udręk niechcianego życia
Pozostało mu jedno wsparcie.
W czasach swego dobrobytu
Znał i pielęgnował to więziwo,
Które czyni człowieka człowiekowi pomocą.
Synowie Salomona przyjęli swego brata;
A nędza oddaliła się od jego schronienia.
Otoczony niespodziewaną troską,
Ten Nestor masonerii podziwiał ich cnoty,
A w czasie uczt, gdzie oddawano hołd
Niczym w najpiękniejszych czasach Sparty,
Widząc piękno świata wokół siebie,
Czasem zapominał o swych dawnych cierpieniach.
Gdy w końcu śmierć przerwała jego życie,
Wierna dłoń zamknęła mu powieki.
Groza samotności nie zmąciła jego ostatnich chwil,
Odszedł z nadzieją, że nad jego grobem
Spłyną łzy przyjaciela.
Oto jakie troskliwe gesty i pocieszające opieka
Czekają dzieci wielkiej rodziny.
Lecz nigdy żadna bezbożna bariera
Nie zabrania profanom korzystać z ich dobroczynności.
Daleko, daleko od ich serc
Jest ten odrażający system,
Który, chcąc rozdzielić to, co łączą niebiosa,
Próbowałby nakazać świętokradzką odmowę
I uczynić z dobroczynności przywilej!
Nie, ich zapał obejmuje także nieszczęśników,
Którzy, zaskoczeni niespodziewanym złotem,
Zaledwie byli świadomi istnienia tej więzi,
Zanim zdążyli ją błogosławić niczym opatrzność.
Co więcej? Lekkomyślny głupiec,
Ośmielony ignorancją do wydawania sądów,
Po tym, jak w swojej porywczości
Oczernił cel, którego nie mógł pojąć,
Widząc, jak honor jego zostaje zagrożony,
Szukając przyjaciół do obrony,
Znajduje łaskę jedynie wśród tych,
Których sam znieważał swoją bezmyślnością.
Od tej chwili jego winy są mu wybaczone:
Być człowiekiem i cierpieć – to dla nich wystarczający powód.
Nawet tam, gdzie szaleje demon bitew,
Moją boginię można dostrzec:
Widok tylu pogrzebów i tylu cierpień
Budzi współczucie.
Wspólne zagrożenia zacieśniają przyjaźnie,
A wojownik, świadom niepewności jutra,
Pragnie rozkoszować się pewnymi radościami,
Zanim stawi czoło bólowi.
Widziałem (gdy wokół nich wciąż grzmiała burza),
Widziałem więcej niż raz elitę naszych bohaterów,
Która nagle oddalała się od tłumu,
By zamienić swój miecz na skromny młotek,
By połączyć przemijające wstęgi masona
Z wstęgami, które są zaszczytem krwi i odwagi.
Jako obywatele świata, wśród huku oręża,
Dawali jałmużnę i łzy cierpiącym.
Głos powinności daje człowiekowi siłę;
Z bardziej stoickim spojrzeniem patrzy na śmierć,
Biegnąc ku niebezpieczeństwom,
Których chwała nie zawsze jest prawdziwa.
Jednak sztuka nasza, pocieszająca,
Przynosi inne owoce tym,
Którzy zostali jej nauczani.
Przeciw ciosom losu, których się strzeże,
Jej tarcza często czyni życie lżejszym.
Iluż to jeńców, ofiar bitew,
Widziano, jak wędrowali daleko od rzek Francji…
Czy to wśród dumnych Bretonów, których morze nas oddziela,
Czy na brzegach Kaspijskich, gdzie obozuje Tatar,
Wszędzie, pod różnymi szerokościami geograficznymi,
Odnaleźć można ten dobroczynny pakt, który zawarł cały wszechświat!
Pola Polski świadczą o jego potędze.
Tam, wszystkimi środkami, jakie podsuwa zgoda,
Sprawił, że wśród wielkiego narodu, pijanego wolnością,
Zemsta odłożyła swój zakrwawiony miecz.
Francjo, możesz być dumna!
Bohaterowie z Frydlandu sami roszczą sobie chwałę takiego zwycięstwa.
Nie ma kraju, w którym twoi godni synowie
Nie unieśliby i nie zatknęli triumfalnych sztandarów,
Ale nie ma też ziemi, gdzie Masoneria
Nie przemówiłaby w nich głosem ojczyzny,
Nie działając nieustannie na rzecz pielęgnowania w ich sercach
Świętej ludzkości, tak godnej zwycięzców.
Gdy Egipt zaprzątał ich oszukaną waleczność,
Na nowo ujrzeli tam miejsca jego dawnej świetności.
I pośród wielkich sfinksów oraz grobowców królów,
Sprawili, że Nil, zadziwiony, rozpoznał swój własny głos.
Wspierając ich w trudach, będąc ich szlachetną towarzyszką,
Masoneria podążała ich śladem pod niebem Hiszpanii.
Mówi się nawet – tak, mówi się – że znalazła tam schronienie
W tych mrocznych lochach, gdzie, z dala od światła dnia,
Pobożni fanatycy, szukając Boga jako wspólnika,
Śmieli mieszać jego kult z grozą kaźni.
Niezwykły to był widok dla uważnej Europy:
Te mury, przesiąknięte łzami cnotliwych więźniów,
Te, które od wieków słuchały krzyków rozpaczy,
Te ściany, tak długo poddane fanatyzmowi,
Były świadkami ceremonii,
Które, błogosławione wszędzie przez prawdziwych mędrców i ubogich,
Przekładały na czyn głos naturalnych obowiązków.
I odtąd, wolne,
Pozwoliły, by współczucie, miłość i tolerancja
Znalazły miejsce tam, gdzie niegdyś u progu porzucano nadzieję.
Tak samo jak na zboczach Wezuwiusza,
Gdzie Portici, wzbogacone ruinami sztuki,
Kryje w swej ziemi prochy Herkulanum i Pompejów,
Gdzie popiół, pokrywając niegdyś tę usurpowaną ziemię,
Wciąż skrywa te zaginione miasta –
Tak i tam, dzięki ciągłej pracy, mądrzy badacze
Każdego dnia wymazują ślady gniewu wulkanu,
Krusząc warstwy zastygłej, starej lawy.
A uprawiając tam winnice, sławne w całej Italii,
Których wyborny smak w ucztach wielkich panów
Pociesza za dawny, sławiony Falerne,
Łagodzą swe oczekiwanie dzięki nadziei –
Szczęśliwi, jeśli gniew żywiołu nie powróci
I nie pochłonie znów, pod strumieniami ognia,
Owoców ich trudu i spełnienia ich pragnień!
Ach! Już od dawna narody,
Pochylając się przed niszczycielami występku,
Oddałyby im sprawiedliwość.
I czciłyby ich jak śmiertelnych bogów,
Tych, którzy ponownie wznieśli ołtarze cnocie.
Nie! Ten piekielny potwór, który sam siebie pożera,
Zawiść, wzywając na pomoc Kłamstwo,
Nieustannie ściga ich swymi nowymi truciznami.
To prawda, że oddani użytecznym pracom,
Nie przejmują się zbytnio zbrodniami, które im przypisują.
Kochać lub nienawidzić bez powodu – to los pospólstwa.
A mędrcy, gardząc jego osądami,
Czasem służą mu, mimo jego własnej woli.
Lecz czy słyszycie ten sztorm oszczerstw,
Podsycany przez głupotę i napędzany przez gniew?
„Masoni – powiadają – kryją się w cieniu,
„A przez nich spiskuje nieustannie jakaś mroczna intryga.
„Dumni ze swej dobroczynności, czynią z niej tarczę,
„Lecz za tymi lśniącymi pozorami kryją zdradziecki cel.
„Wyrzekają się w końcu praw natury,
„I mieszając w swej nienawiści bogów oraz królów,
„Pragną wskrzesić przez straszliwe praktyki
„Nie wiem jakie dawne zemsty za rzekome krzywdy.”
Zaiste, taki obraz mógłby budzić grozę!
Nie będę sięgał do źródeł błędu;
Nie będę dociekał, czy Masoneria
Zawdzięcza swych oszczerców wyłącznie tej alegorii,
Ówczesnemu dziedzictwu wielkiego króla,
Które, źle zrozumiane, mogło budzić strach
U tych, których pycha pchała do roli jego interpretatorów.
Może istotnie pewne sekretnie zawiązane ligi,
Uzurpując jej chwałę, odważyły się splamić jej imię –
Bo i zbrodnia, jak i cnota, mogą się sprzymierzyć.
Lecz jak porównać tę odrażającą więź,
Utworzoną z interesu i skazaną na rozpad przez nienawiść,
Z ową szlachetną jednością,
Której ani dwa, ani cztery tysiące lat
Nie zdołały rozluźnić ani podważyć?
A skoro łaskawie chcecie słuchać przez chwilę,
Ludzie łatwowierni, mówcie:
Czy możecie więc mylić
Człowieka, który żywi się złowrogimi zamysłami,
Mrocznego i okrutnego szaleńca, przyjaciela zabójców,
Z prawdziwym masonem,
Którego życie od zawsze poświęcone było dobru ludzkości,
Który szuka i ceni towarzystwo tych,
Których uczciwość sławią niezliczone głosy,
Który szanuje bez obłudy to, co godne czci,
Który jest pobłażliwy dla innych, lecz surowy dla siebie,
Który jest lojalny wobec praw, wierny księciu, przyjaciel ojczyzny,
I dumny z przysięgi, której nigdy nie zdradził?
Nieostrożni!
Oto, oto rysy, które trzeba wam przedstawić!
Ach! skoro chciano ich dotknąć jakimś zarzutem
I, mierząc ich życie surowym cyrklem,
Śledzić każdy krok ludzkiej słabości,
Nie dając się rozbroić nawet tak wielkimi cnotami;
Skoro koniecznie trzeba było znaleźć im winy –
Trzeba było przynajmniej, z większą sprawiedliwością lub zręcznością,
Potępić to, co rzeczywiście można im zarzucić.
Ten nazbyt bezkrytyczny zapał do rozszerzania ich szeregów,
Przez który zbyt wielu aspirantów mogło z łatwością wkroczyć na ich drogę,
I niemal bez wysiłku osiągnąć swój cel,
Zaniedbując tajemnice, które poznali zbyt łatwo i zbyt wcześnie.
Ten błąd przynajmniej świadczy o szlachetności waszej duszy.
Szybcy w rozsiewaniu wszędzie ognia, który was rozpala,
Ślepa dobroć sprawiła, że zapomnieliście,
Że każda wartość traci swą cenę, gdy staje się zbyt powszechna.
Nowicjusz zobowiązuje się do najświętszych powinności,
To prawda; ale także zdradliwa mowa
Może służyć mu za maskę jego prawdziwych uczuć.
Cóż znaczą przysięgi złożone przez serce frywolne lub fałszywe?
Czyż wszystko nie zmywa ich lekkiego śladu?
Uspokójmy się jednak; ignorancja wyolbrzymia.
Często nowicjusz, przyjęty zbyt pochopnie,
Potrafił usprawiedliwić wybór swoich przyjaciół.
Na ścieżce dobra prowadzi go przykład;
A jeśli namiętności rzucą go w otchłań,
Jego wady, otoczone tyloma cnotami,
Giną wśród nich, nie rzucając cienia na ich blask:
Tak jak rwąca rzeka w swych falach unosi
Nieczyste strumyki, które wcześniej płynęły po piasku,
A które, zmieniając swój bieg i mieszając się z prądem,
Nie mącą nawet jej krystalicznej wody.
O, wielkoduszni śmiertelnicy, godna dumy nasza loża!
Czyżbyście nie mieli już prawa do sprawiedliwych pochwał?
A jeśli niektórzy nierozsądni, skompromitowani własnymi występkami,
Przez podstęp uzyskali dostęp do Zakonu,
Czyż opinia publiczna, mierząc was ich błędami,
Miałaby wam odebrać ten zasłużony hołd?
Odwagi! Przeciwstawmy się w końcu okrzykom uprzedzeń!
Odwagi, by rzec:
„To prawda, czasy się zmieniły,
A gorliwość Inicjowanych osłabła,
Jak umierające światło ogniska na polu,
Gdy pasterz, pogrążony we śnie, przestaje je podsycać.
Ale pomimo wszystkich błędów, jakie można im przypisać,
To właśnie tam, nawet w naszych czasach,
Trzeba szukać mędrców, bohaterów i przyjaciół ludzkości!”
Biorę cię na świadka, młody i czarujący książę,
Którego szlachetne oddanie podziwiał Berlin,
Gdy płacząca Prusy opłakiwała twoją śmierć,
Która stała się żałobą nimf Sprewy!
Hojny wobec dobrych, pełen łaskawości,
Brunszwik nie czerpał dumy z rodowego dziedzictwa.
Nie był próżnym sybarytą,
Obrażającym cnotę wśród rozkoszy,
Ani takim, który uważał,
Że ludzie zostali stworzeni jedynie do jego służby.
Wręcz przeciwnie, jego młodość, prowadzona ku dobru,
Z entuzjazmem przyjęła tę ideę.
Jako człowiek, szanował prawa bliźnich.
Leopold, jednym słowem, był prawdziwym wzorem królów,
Pocieszającym przykładem dla ludzkości,
Fenomenem współczesnego Setosa.
Poszukując dziedziców tajemnic Memfis,
Podobnie jak tamten bohater,
Tylko trudną drogą i po surowej próbie,
Mógł w końcu zasłużyć na miano mędrca,
I zdobyć wreszcie te starożytne nauki,
Które jego serce tak łatwo przyjęło,
Ten tajemny skarb głębokiej wiedzy,
Który uczyniłby go chwałą i umiłowaniem świata.
Epoka ta, znużona chwałą Voltaire’a i Fryderyka,
Zmierzała ku swemu schyłkowi,
A piętnasty rok nowego stulecia
Miał już wkrótce zakończyć jej bieg,
Gdy nagle pojawił się kataklizm,
Groza rolników pod niebem Germanii,
Żywioł, który rozszalał się z całą swoją furią.
Oder, wezbrany od górskich potoków,
Gnany szalejącą burzą,
Impetycznie porywał wody,
Dewastując swe brzegi,
Niosąc w swym prądzie
Złamane drzewa i martwe zwierzęta.
Mieszkańcy wiosek, zagrożeni jego biegiem,
Wzywali Leopolda –
Ich pierwsza myśl, w nieszczęściu,
Zawsze kierowała się ku niemu.
Takie modlitwy nie mogły pozostać mu nieznane,
A jego gorliwość uprzedziła je.
Z duszą anioła, podjął się tej misji.
Wszędzie zachęcał urzędników do działania,
Pędził na ratunek –
A za nim podążały oddziały oficerów.
Oto wierny obraz szlachetnej postaci księcia Leopolda,
Który poświęcił swoje życie służbie ludziom,
Będąc przykładem człowieczeństwa, cnoty i poświęcenia.
Aby dotrzeć do swojego celu, męczyli swoje rumaki.
Błogosławieństwa podążały za nim na jego drodze,
Lecz unikał ich dźwięku, który słaba dusza mogłaby chłonąć:
Oszczędzając czas, który traci się na próżnych słowach,
Wiedział, jak zrównać swą pomoc z rozmiarami zagrożenia.
W końcu książę dociera w pobliże zniszczonego młyna.
Na drugim brzegu rzeki, teraz wzbierającej wodą,
Zbudowany został dom przez młode małżeństwo.
Fala powodzi otaczała ich całkowicie.
Kilka ścian, które oparły się niszczycielskiej sile,
Wciąż jeszcze wynurzało się z wód,
A krzyki coraz bardziej cichnącego głosu,
Niesione przez wiatr pośród burzy,
Błagały o litość dla żywych istot.
Brunszwik, pełen szczodrości,
Pragnął natychmiast nakłonić opieszałych żeglarzy do działania.
Na próżno jednak podnosił głos, by wydać rozkazy –
Po raz pierwszy jego polecenia nie zostały wykonane.
W tych lękliwych sercach obecna była jedynie śmierć.
Złoto – kto by w to uwierzył? –
Nie mogło wzbudzić w nich żądzy ratunku.
Tymczasem kruche schronienie, podmywane z każdej strony,
W każdej chwili mogło runąć w otchłań wód.
Czas naglił!… Brunszwik wodzi wzrokiem po okolicy.
Na brzegu dostrzega łódź, przycumowaną liną,
Którą w spokojniejsze dni miejscowi rybacy
Wykorzystywali do połowu – proste, lecz niezawodne narzędzie.
Bez wahania rzuca się ku niej, odwiązuje,
Zostawia swego wiernego rumaka –
Towarzysza swych zabaw i trosk,
Który, jakby instynktem,
Zdawał się opłakiwać przyjaciela,
Którego nigdy więcej nie poniesie.
Ze spokojnym czołem, z iskrą chwały w oku,
Leopold przyciąga do siebie łódź,
Wskakuje na pokład…
Ci, których miał nadzieję obudzić do szlachetnego czynu,
Zamiast podążyć za jego przykładem,
Próbują odwieść go od podjętego zamiaru.
„Wróćcie – błagali – jeszcze jest czas!
Czy nie słyszycie, jak deszcz i wiatr wyją?
Czy nie widzicie fal, piętrzących się jak góry?
Ach, nie marnujcie odwagi na próżno!
Gdy biegniecie na śmierć, by ocalić dwoje nieszczęśników,
Cóż zmieni ten heroiczny gest?
Zostawcie to boskiej woli;
Są inne obowiązki, które niebo wam przeznaczyło.”
„Tak, panie – wołali – posłuchajcie głosu rozsądku:
Jesteście księciem…!”
„Przyjaciele – odpowiedział – jestem człowiekiem i masonem.
Miłośnik cnoty nie kalkuluje skutków swych czynów.
Gdy cudza zguba woła nas do działania,
Ryzyko należy do nas – powodzenie do losu!”
Na te słowa dobywa miecza i przecina linę.
Łódź, uwolniona, odpływa od brzegu.
Brunszwik, podparty na ławce z sitowia,
Podwójnym wiosłem wzburza fale.
Ledwie jednak w jego myślach rozbłysła iskra nadziei,
Gdy gniewny Oder unosił kołyszącą się łódź,
Przyjmując do środka wrogie fale.
Gotowa do zatopienia,
Chwiała się przerażająco pod ciężarem żywiołu.
Jednak bohater, walcząc z nurtem,
Zbliżał się do zwycięstwa nad tą trudną próbą.
Przekroczył już środek rzeki,
A zagrożenie zdawało się zmniejszać.
Już niemal ujrzał nagrodę za swój trud:
Na tych chwiejnych murach, na tych kruchych groblach,
Które wkrótce miała pochłonąć niszczycielska fala,
Dostrzegł parę, pełną niepokoju o swojego wybawcę,
Ich błagalne spojrzenia szeptały: „Wytrwaj!…”
Nagle ogromny pień wierzby,
Wyrwany przez prąd,
Pradawny ciężar niesiony przez wody,
Uderza w słabą łódź.
Sternik zachwiał się,
Upadł…
Głodna otchłań pochłonęła łódź.
Czyżby taki był nieunikniony wyrok losu?
Brunszwik, z ramionami wyciągniętymi ku górze,
Pojawia się jeszcze na chwilę nad falami…
Potem zapada się w czeluść:
Światło znika mu z oczu,
A już jego dusza wkracza w inny świat.
Nieszczęsne małżeństwo!
Opłakuję wasz los!
Nieustannie rosnąca fala niesie wam śmierć.
Śpieszcie się, by wznosić ku Bogu natury
Wasze ostatnie, czyste modlitwy!
To koniec…
Oder unosi w swym nurcie
Razem z wielkim Brunszwikiem
Całą nadzieję ratunku!
O, szlachetna ofiaro miłości do ludzkości!
Jakże blado wyglądają wobec ciebie
Dumna chwała zdobywców,
Jak niknie ich dumnie brzmiące imię!
Gdyby twój los kazał ci walczyć,
Twoja cnota, wsparta męstwem,
Znużyłaby sławę niekończącymi się wyczynami.
Ale niebo wyznaczyło ci szlachetniejszą śmierć:
Nie walka, lecz ratowanie nieszczęśników było twoim przeznaczeniem,
I w tym zadaniu zakończyłeś swe ziemskie życie.
Idź w spokoju, Leopoldzie!
Twoje imię nigdy nie zostanie zapomniane.
Odkładam moją lirę, bo spełniłem swój cel.
Zadowolony, że ukazałem cię jako wzór
Rycerza wiernego przysięgom swego Zakonu.
Po co jeszcze mówić o powinnościach masonów?
Jeden tak wspaniały przykład jest wart wszystkich lekcji.
O wy, którzy doświadczyliście pustki życia,
Których dusze pragną szczęścia i przyjaźni,
Którzy wszędzie uciekacie przed fałszywymi sercami i niewdzięcznikami –
Bez obawy i bez wahania rzućcie się w nasze ramiona!
Szukacie przyjemności, która nigdy was nie znuży?
Ulżyjcie cierpieniu innych!
Nie zaznacie już niesmaku i żalu,
Tych cieni rozkoszy, które zawsze kroczą tuż za nią.
Wśród braterskiej wyrozumiałości
Odnajdziecie pewniejszą drogę ku honorowi.
Kochając Wiecznego i służąc ludziom,
Wasza dusza z każdym krokiem wzrastać będzie w siłę.
Bo droga cnót prowadzi ku prawdzie.
źródło: „La Maçonnerie, poème en trois chants, avec des notes historiques, étymologiques et critiques” Auguste’a Prospera Ferdinanda Guerriera de Dumasta, a Paris 1820.