Indianin lekarz

Gdy wiatr cicho śpiewał przez sosny, a wiewiórki i chipmunki siedziały w swoich norach, dzieci spały, kołysane delikatną muzyką; gdy wiatr szarpał wierzchołki drzew i zamieniał spokojne górskie jezioro w gniewne morze, patrzyły z podziwem i zdumieniem przez okna chatki; ale gdy wiatr odpoczywał, a słońce znów świeciło, wychodziły radośnie, a ich wesołe głosy można było usłyszeć nad wodą lub w lesie.

Wszyscy oprócz najmłodszego. Dzień po dniu leżał na materacu, obserwując, jak niebo ciemnieje i się rozjaśnia, jak wiatr się wzmaga i cichnie, a inne dzieci przychodzą i odchodzą. Zawsze był przy nim stos skarbów, bo nikt nigdy nie wracał z wyprawy bez czegoś do położenia przy ołtarzu Dickiego; ale paprocie i mchy, kamienie i muszle mogły tylko pomóc w zabiciu czasu, a mała, bezużyteczna noga była dla Dickiego twardym kotwicą. Dzień po dniu w jego oczach pojawiał się smutny, cierpliwy wyraz, który odbijał się na twarzy „Kochanej Mamusi”, która tak troskliwie go obserwowała.

„To dziecko musi zgromadzić jak najwięcej siły tego lata” – powiedział wielki chirurg – „żeby mogło znieść napięcie jesienią, jeśli będę musiał amputować nogę.” I tak zabrali go do serca lasu, gdzie samo powietrze zdawało się wystarczające, żeby kaleki zaczęły chodzić, ale nie podniosło Dickiego z jego materaca.

Potem coś się wydarzyło.

Pewnego dnia Roy i Esther wpadli, dziko podekscytowani, a Dick bez tchu słuchał ich opowieści o Indianinie, którego właśnie widzieli.

„Prawdziwy Indianin, Kochana Mamusiu! Nie w malowaniu wojennym, ale miał długie włosy i mokasyny, i…”

Okazało się, że Indianin pochodził z osady niedaleko Montrealu, gdzie zimą robią kosze, które latem mężczyźni z plemienia noszą, żeby sprzedawać. Przemierzał lasy, idąc od jednego górskiego hotelu do drugiego, a kiedy dzieci go zobaczyły, gotował boczek na obiad nad ogniskiem.

„W sprytnej małej patelni, którą nosił w koszu!” – mówiła teraz Esther. „I gotuje w niej ryby i jajka i wszystkie możliwe rzeczy.”
„A rozpalił ogień brzozową korą” – wtrącił Roy.
„Och, chciałbym go zobaczyć, Kochana Mamusiu!” – westchnął mały Dick wychowany w mieście. „Nigdy nie widziałem Indianina.”

Później tego dnia to życzenie niespodziewanie się spełniło. Roy i Esther, którzy odeszli, żeby zbierać szyszki na ogień, zostali zauważeni wracający przez drzewa; a między nimi kroczyła malownicza postać – Indianin – wprawdzie w cywilnym ubraniu, ale noszący swoją wyblakłą czerwoną koszulę i miękki filcowy kapelusz jak król Filip mógłby nosić swój koc i pióra, i wyglądał na wodza w każdym calu. Gdy podchodzili bliżej, można było zauważyć, że jego twarz była skrzywiona z bólu i że mocno opierał się na kiju, który niósł, a pierwsze uczucie odrazy Kochanej Mamusi do „kradnącego czerwonoskórego” nieco złagodniało, gdy to zobaczyła, a całkowicie ustąpiło chwilę później, kiedy zobaczyła uprzejme maniery nieznajomego.

W łamanej angielszczyźnie wyjaśnił, że skręcił kostkę i stwierdzając, że nie może dojść do najbliższego miasta, a nie mając już zapasów, postanowił spędzić głodną noc. Wtedy przyszły dzieci, a znajdując go w bólu, nalegały, żeby zabrać go do domu, „żeby Kochana Mamusia mogła nałożyć arnikę na jego kostkę.”

Ta pani przyzwyczaiła się do takich niespodziewanych gościnności. Miała za sobą czternaście lat doświadczeń, odkąd Harry zaczął grać w „mumble-te-peg” i przynosić chłopców do opatrzenia; więc wyciągnęła swoją apteczkę, a kiedy dwaj starsi chłopcy i ich ojciec wrócili z łowienia ryb, Indianin Highe dzielił materac Dickiego, opowiadając małemu chłopcu historie o lesie, które sprawiały, że jego oczy tańczyły, a policzki nabierały rumieńców z ekscytacji. W młodości, bo włosy Indianina Highe były przetykane siwizną, był wojownikiem i walczył z białymi ludźmi. Teraz zakopał topór wojenny, ale wciąż z dumą wspominał swoje wczesne wyczyny.

Następnego dnia Kochana Mamusia znalazła pacjenta przygotowującego się do odejścia, ale jego ból przy poruszaniu był tak widoczny, że zabroniła mu stawać na nogę. Tak było następnego dnia i następnego, aż jego stopa się polepszyła i czuli coraz większą niechęć do rozstania się z drogim staruszkiem. Był niezwykle czarującym towarzyszem, a niezależnie od zajęcia, czy robił łuk dla Roya, czy kosz z kory dla Esther do zbierania jagód, udzielał Harry’emu i Guy’owi wskazówek dotyczących sprzętu wędkarskiego, czy opowiadał Dickiemu jedną ze swoich cudownych historii, był centrum uwagi.

Indianin, z jego strony, zdawał się kochać zwłokę. Jego kosze były głównie sprzedane i, jak powiedział Dickowi, „nie ma żadnej żony czekającej na niego, żadnego papoosa, który by wyglądał jego powrotu.” Jego żona nie żyła, dzieci dorosły, a na tej oazie swojej letniej podróży znalazł kogoś, kim mógł się opiekować.

Dlatego oddał się Dickiemu z całą wiernością swojej rasy; a serca biły lżej w chacie, bo Indianin Highe stał się lekarzem; i kiedy słońce świeciło, Dick wychodził w jego silnych ramionach, żeby się z nim spotkać, i wracał z rumianymi policzkami i błyszczącymi oczami, żeby zasnąć słodko, gdy nadchodziła noc. Dwa długie masaże każdego dnia i tonik z ziół były nowymi lekami, na które mały chłopiec zgadzał się znacznie chętniej niż na jakiekolwiek inne leczenie. Godziny masażu były tak przyjemne, że wkrótce zaczął na nie czekać, a robienie toniku było taką zabawą, że zawsze próbował opróżnić butelkę.

„Zaczynam wierzyć w cuda!” – powiedziała Kochana Mamusia. „Nie zdziwiłoby mnie, gdyby pewnego dnia Dick wszedł do mnie.”

Ale kiedy jesienią to się stało, była zaskoczona, prawie oszołomiona. To był pierwszy raz, gdy widziała go na nogach od jego niemowlęcych lat i mogła tylko powiedzieć:

„Dzięki Bogu.”
„Tak, Kochana Mamusiu” – powiedziało dziecko z szacunkiem – „i Indianinowi Highe.”

Rok dobiegał końca. W sosnowych lasach gruba, biała pokrywa przykrywała wszystko, a jedynym przypomnieniem lata był szkic liści i paproci, który Mróz zrobił na oknie chatki. Jezioro leżało nieruchome pod swoją pokrywą; sosny kiwały głowami w swoich snach, ale daleko w mieście, ich bracia sosny, obudzone i rozświetlone ozdobami świątecznymi i świeczkami, stały pośród tłumów szczęśliwych dzieci. Na tych drzewach rosły dziwne owoce, takie jakie mają drzewa marzeń. Na jednym z nich wisiał cały zestaw żołnierski, zawieszony tak wysoko wśród gałęzi, że wysoki Indianin ledwo mógł go dosięgnąć, żeby podać małemu chłopcu stojącemu poniżej.

W całym wielkim mieście Nowy Jork trudno byłoby znaleźć zdrowszego małego chłopca niż Dick teraz. Od czasu, gdy nauczył się chodzić, używał swoich nóg wystarczająco, żeby nadrobić stracony czas, i ma mięśnie, z których można być dumnym. Mówi, że kiedy dorośnie, zostanie żołnierzem, ale nigdy, nigdy nie będzie walczył z Indianami.

źródło: An Indian doctor,  BY HANNAH RODGERS SPRAGUE,  „PEARLS” VOLUME I. June 1898.