Hipnotyzm, o którym swego czasu było głośno, a o którym dziś już się prawie nie mówi, zasługuje jednak na uwagę, ponieważ jest jednym ze sposobów rozwijania efektów magnetyzmu. Jednak środowiska naukowe się przestraszyły; poczuły się przytłoczone i zatrzymały się na zboczu, które zaczęło je porywać.
Hipnotyzm sam w sobie – ściśle rzecz biorąc – niczego nie przedstawia: jest to jedynie środek fascynowania osoby, na którą chce się oddziaływać, i jeśli w niektórych przypadkach pojawiły się jakieś rezultaty, to tylko dlatego, że w trakcie fascynacji dana osoba została poddana magnetyzowaniu. Wtedy uzyskuje się efekty nie tylko znieczulenia czy katalepsji, ale również wiele innych, których pan Braid nigdy się nie domyślał, o czym świadczą zarówno efekty sugestii, o których wspomina, jak i te przedstawione przez pana Phillippsa pod nazwą elektro-biologii.
Aby wywołać efekty, o których mówią ci panowie, nie trzeba wcześniej poddawać podmiotu fascynacji poprzez wpatrywanie się w dysk trzymany w ręce lub umieszczony 15 centymetrów od nosa – wystarczy silnie oddziaływać na wyobraźnię osoby, na której chce się przeprowadzić działanie. Czyż nie widzimy na co dzień ludzi, którzy po wysłuchaniu tajemniczych opowieści o zmarłych, duchach czy czarownikach, zostali nimi tak bardzo poruszeni, że nie tylko śnili potem koszmary i przerażające sny, ale nawet na jawie mieli wizje, byli przekonani, że zostali zaczarowani, że zamieszkały w nich diabły, zwierzęta, i że zachowywali się jak owe zwierzęta, którymi – jak wierzyli – zostali opętani?
W dzieciństwie mieszkaliśmy w dawnym klasztorze żeńskim, którego rozległe ogrody wymagały stałego ogrodnika i kilku pomocników.
Pewnej nocy wigilijnej, wracając z pasterki przy pięknym świetle księżyca, główny ogrodnik i jego żona ujrzeli w jednej z alejek ogrodu – tej z malinami – wszystkie zakonnice klasztoru, idące w procesji z chorągwią na czele. Ani mój ojciec, ani inne osoby, którym opowiedzieli swoją wizję, nigdy nie zdołali ich przekonać, że nie widzieli tego, co twierdzili, że widzieli.
„Byliśmy całkiem przytomni” – mówili – „szliśmy i nadal byliśmy jeszcze na dziedzińcu, moja żona i ja; oboje widzieliśmy, naprawdę widzieliśmy, na własne oczy całą tę procesję”. Ci poczciwi ludzie do końca życia byli przekonani o realności tego zjawiska, które jednak było jedynie efektem strachu, jaki ogarnął ich, gdy znaleźli się samotnie w tym miejscu o tak późnej godzinie – być może także częściowo skutkiem bardzo przenikliwego zimna oraz wyobraźni pobudzonej religijną atmosferą pasterki.
Ostatnio również przyprowadzono do mnie biedną młodą dziewczynę z Sabaudii, przez jej matkę; od dziesięciu lat wyła nieustannie jak bydło i nie była już w stanie mówić: z trudem udało mi się wydobyć z niej choć jedno ludzkie słowo. Dziewczyna wierzyła, że została zaczarowana przez zwierzęcą skórę, którą znaleziono w pobliżu jej domu. Jej wyobraźnia została silnie poruszona i od tamtego czasu nie potrafiła wydawać żadnych innych dźwięków poza niemal nieprzerwanym buczeniem.
W tym przypadku zadowoliłem się tym, że uderzyłem również w jej wyobraźnię, mówiąc jej, że jestem większym czarownikiem niż wszyscy inni. Następnie położyłem jedną rękę na jej brzuchu, drugą na głowie i stanowczo rozkazałem jej, by przestała buczeć i mówiła jak wszyscy ludzie.
Od tej chwili przeraźliwe krzyki niemal całkowicie ustały, a po dwóch sesjach magnetyzowania, połączonych z wyraźnymi rozkazami, zniknęły całkowicie.
W tym przypadku posłużyłem się jedynie sugestią według pana Braida albo perswazją według pana Phillippsa; moje działanie skierowane było przede wszystkim na wyobraźnię.
Ale jeśli, po uprzednim nakazaniu skupienia wzroku na dysku, lub w czasie gdy ktoś się na niego patrzy, przystąpi się do magnetyzowania – gestami lub innymi metodami – uzyskuje się nie tylko zjawiska niewrażliwości, ale również rezultaty somnambuliczne (lunatyczne) oraz instynktownej jasnowidzącej przenikliwości, które są wyjątkowo nadzwyczajne i godne uwagi.
Wschód, ta starożytna kraina – kolebka wszelkich sztuk i nauk – był od zawsze domeną wiedzy tajemnej i potężnych sekretów, które oddziałują na wyobraźnię ludów; i właśnie tam zna się, i zawsze znano, wszystkie te zjawiska i sposoby ich wywoływania. Obecnie jesteśmy nawet w kontakcie z uczonym z Fezu, miasta w Maroku; opowiedział nam rzeczy cudowne, które przypomniały nam to, co pisał pan Léon de Laborde w „Revue des Deux Mondes” w sierpniu 1833 roku. Ponieważ fakty te są autentyczne i wielokrotnie sami je odtwarzaliśmy tymi samymi metodami, używając jak na Wschodzie kadzideł i inkantacji, sądzimy, że możemy je tu przywołać, zanim przejdziemy do opisu naszych własnych działań i obserwacji w tym zakresie.
Oto co opowiada pan Léon de Laborde – to hipnotyzm połączony z magnetyzmem:
„Przebywałem w Kairze od kilku miesięcy (1827), gdy pewnego ranka lord Prudhoe poinformował mnie, że pewien Algierczyk, z zawodu czarownik, miał przyjść do niego, aby zaprezentować sztuczkę magiczną, którą uznawano za niezwykłą. Choć wówczas miałem niewielkie zaufanie do magii Wschodu, przyjąłem zaproszenie: była to zresztą doskonała okazja, by znaleźć się w bardzo przyjemnym towarzystwie. Lord Prudhoe przyjął mnie z charakterystyczną dla siebie dobrocią i pogodnym usposobieniem, które potrafił zachować mimo swojej rozległej wiedzy i wytrwałych badań w trudno dostępnych zakątkach świata.
Przybył wysoki i przystojny mężczyzna, noszący zielony turban i benisch (rodzaj płaszcza) w tym samym kolorze – to był Algierczyk. Zdjął buty na skraju dywanu, usiadł na divanie i kolejno pozdrowił wszystkich obecnych tradycyjną egipską formułą.
Miał łagodną i uprzejmą twarz, bystre, przenikliwe spojrzenie – powiedziałbym nawet: przytłaczające – które wydawał się celowo odwracać, kierując wzrok raczej w bok niż na osobę, z którą rozmawiał. Poza tym, nie miał w sobie nic z dziwacznych manier zdradzających rzekome zdolności nadprzyrodzone czy zawód maga. Ubrany jak pisarz czy prawnik, mówił zupełnie zwyczajnie o wszystkim, także o swojej wiedzy – bez emfazy i tajemniczości – zwłaszcza o swoich doświadczeniach, które wykonywał publicznie i które zdawały się dla niego raczej zabawą w porównaniu do innych sekretów, o których jedynie wspominał podczas rozmowy. Przyniesiono mu fajkę i kawę, a w międzyczasie sprowadzono dwójkę dzieci, na których miał przeprowadzić swój pokaz.
Przedstawienie się rozpoczęło. Całe towarzystwo ustawiło się w kręgu wokół Algierczyka, który posadził jedno z dzieci obok siebie, wziął je za rękę i zdawał się uważnie mu się przyglądać. Dziecko, syn Europejczyka, miało jedenaście lat i płynnie mówiło po arabsku. Achmed, widząc jego niepokój w chwili, gdy wyciągał z kałamarza trzcinowe pióro, powiedział: „Nie bój się, dziecko; napiszę ci kilka słów na dłoni, popatrzysz na nie i to wszystko”.
Dziecko uspokoiło się, a Algierczyk narysował mu na dłoni dziwacznie zaplątany kwadrat złożony z liter i cyfr, wlał na jego środek gęsty atrament i polecił dziecku szukać odbicia swojej twarzy.
Dziecko odpowiedziało, że je widzi. Magik poprosił o przyniesienie paleniska, które natychmiast dostarczono; następnie rozwinął trzy małe papierowe rożki, zawierające różne składniki, które wrzucił na ogień w precyzyjnie odmierzonej proporcji. Ponownie zachęcił chłopca, by szukał w atramencie odbicia swoich oczu, by patrzył bardzo uważnie i poinformował go, gdy tylko zobaczy tureckiego żołnierza zamiatającego plac.
Chłopiec pochylił głowę; perfumy trzeszczały na węglach, a magik, najpierw cicho, potem coraz głośniej, wypowiedział ciąg słów, z których ledwie kilka dotarło wyraźnie do moich uszu.
Zapanowała głęboka cisza; dziecko miało wzrok utkwiony w dłoń; dym unosił się w szerokich kłębach, wydzielając silny, aromatyczny zapach. Achmed, nieporuszony, zdawał się swoją coraz bardziej urywaną mową stymulować zbyt opóźniającą się wizję, gdy nagle dziecko odchyliło głowę do tyłu, zaczęło krzyczeć i płakać rozpaczliwie, mówiąc przez szloch, który go dławił, że nie chce już patrzeć, że zobaczyło przerażającą postać – wyglądało na śmiertelnie przerażone.
Algierczyk wcale się nie zdziwił; powiedział po prostu: „To dziecko się przestraszyło, zostawcie je; gdyby je zmuszać, można by zbyt silnie uderzyć w jego wyobraźnię”.
Wprowadzono małego Arabczyka będącego na służbie w domu, który nigdy wcześniej nie widział ani nie spotkał maga; niezbyt przejęty wszystkim, co się właśnie wydarzyło, chętnie przystąpił do przygotowań i wkrótce utkwił wzrok w zagłębieniu swojej dłoni, w odbiciu twarzy, które dało się dostrzec – nawet z boku – kołyszące się w atramencie. Kadzidła znów zaczęły wydzielać gęsty dym, a formuły, wypowiadane monotonnym śpiewem, wzmagały się i przygasały co pewien czas, jakby miały utrzymać jego uwagę. „Oto on!” – zawołał – i zauważyliśmy nagłe poruszenie, z jakim skierował wzrok na środek magicznych kręgów.
– Jak jest ubrany?
– Ma czerwoną kamizelkę haftowaną srebrem, turban i pistolety za pasem.
– Co robi?
– Zamiata plac przed dużym, bogatym namiotem; jest on w czerwono-zielone pasy, z złotymi kulami u góry.
– Zobacz, kto nadchodzi teraz?
– To sułtan ze swoją świtą. O, jakie to piękne!…
I dziecko rozglądało się na prawo i lewo, jak ktoś zaglądający do lunety, próbując poszerzyć pole widzenia.
– A jego koń?
– Biały, z piórami na głowie.
– A sułtan?
– Ma czarną brodę, zielony benisch (płaszcz).
Następnie Algierczyk powiedział:
– A teraz, panowie, nazwijcie osobę, którą chcielibyście zobaczyć; wystarczy tylko wyraźnie wypowiedzieć jej imię, żeby uniknąć pomyłek.
Spojrzeliśmy na siebie, i jak to często bywa w takich chwilach – nikt nie potrafił sobie przypomnieć żadnego nazwiska.
– Szekspir – powiedział w końcu major Félix, towarzysz podróży lorda Prudhoe.
– Rozkaż żołnierzowi, aby przyprowadził Szekspira – rzekł Algierczyk.
– Przyprowadź Szekspira! – zawołało dziecko stanowczym głosem. – Oto on! – dodał po chwili ciszy, kiedy to mag wypowiadał niezrozumiałe zaklęcia.
Trudno opisać nasze zdumienie, jak również skupienie, z jakim słuchaliśmy odpowiedzi dziecka.
– Jak wygląda?
– Ma czarny benisch; jest cały ubrany na czarno; ma brodę.
– Czy to naprawdę on? – zapytał nas mag z całkowicie naturalnym wyrazem twarzy. – Możecie się zresztą dowiedzieć, skąd pochodzi, ile ma lat.
– No dobrze, gdzie się urodził? – zapytałem.
– W kraju całkowicie otoczonym wodą.
Odpowiedź ta zaskoczyła nas jeszcze bardziej.
– Niech przyprowadzi Cradocka – dodał lord Prudhoe z niecierpliwością człowieka, który obawia się, że zbyt łatwo daje się nabrać. Cawas (służący) go przyprowadził.
– Jak jest ubrany?
– Ma czerwony frak; na głowie duży czarny tarbousch (rodzaj wojskowego kapelusza)… a jakie śmieszne buty!… Nigdy wcześniej takich nie widziałem: są czarne i sięgają mu wysoko ponad kolana.
Wszystkie te odpowiedzi, których prawdziwość można było rozpoznać mimo naturalnych trudności w wyrażaniu się – trudności, których nie sposób było udawać – były tym bardziej niezwykłe, że jednoznacznie wskazywały na to, iż dziecko widziało rzeczy zupełnie dla niego nowe.
I tak: Szekspir miał na sobie czarny płaszczyk z epoki, zwany benisch, cały jego strój był czarny, co mogło się odnosić tylko do Europejczyka, ponieważ czerń nie jest noszona na Wschodzie; dodając do tego brodę – której Europejczycy nie noszą do europejskiego stroju – była to kompletna nowość dla oczu dziecka.
Miejsce jego narodzin – opisane jako „kraj całkowicie otoczony wodą” – samo w sobie było zdumiewające.
Jeśli chodzi o pojawienie się Cradocka, który wówczas pełnił misję dyplomatyczną przy paszy, to było jeszcze bardziej osobliwe; ponieważ duży czarny tarbousch, będący wojskowym trójrożnym kapeluszem, oraz czarne buty zakładane na bryczesy, były rzeczami, których dziecko nigdy wcześniej nie widziało – a jednak mu się one ukazały.
„Pokazaliśmy jeszcze kilka innych postaci, a każda odpowiedź – mimo swojej pewnej nieregularności – pozostawiała w nas głębokie wrażenie. W końcu magik ostrzegł nas, że dziecko zaczyna się męczyć. Podniósł mu głowę, przyłożył kciuki do jego oczu i wypowiedział jakieś tajemnicze słowa, a następnie zostawił je w spokoju. Dziecko było jak odurzone: jego oczy nie miały żadnego stałego kierunku, czoło było zroszone potem; całe jego ciało wydawało się silnie wyczerpane.
Jednakże stopniowo doszło do siebie, stało się wesołe, zadowolone z tego, co widziało; czerpało przyjemność z opowiadania o tym, z przypominania sobie wszystkich szczegółów i dodawało coraz to nowe, jakby opowiadało o wydarzeniu, które rzeczywiście miało miejsce na jego oczach.
Moje zdumienie przekroczyło wszelkie oczekiwania, ale towarzyszyła mu jeszcze większa obawa: lękałem się mistyfikacji i postanowiłem osobiście zbadać, co w tych – pozornie tak rzeczywistych i, jak się wydawało, łatwych do uzyskania – wizjach było zwykłym kuglarstwem, a co mogło wynikać z jakiejkolwiek formy magnetycznego oddziaływania.
Wycofałem się na tył pokoju i wezwałem Belliera, mojego dragomana (tłumacza). Powiedziałem mu, aby porozmawiał na osobności z Achmedem i zapytał go, czy za określoną przez siebie sumę zgodziłby się ujawnić mi swój sekret – oczywiście pod warunkiem, że zobowiążę się zachować go w tajemnicy tak długo, jak będzie żył.
Po zakończeniu pokazu Achmed, paląc fajkę, rozmawiał jeszcze z kilkoma widzami, którzy wciąż byli pod wrażeniem jego umiejętności; potem odszedł. Ledwo zostałem sam z Bellierem, od razu zapytałem o odpowiedź, jaką uzyskał. Achmed powiedział mu, że zgadza się nauczyć mnie swojego sekretu.
Następnego dnia przybyliśmy do wielkiego meczetu El-Azhar, w pobliżu którego mieszkał Achmed, Algierczyk. Magik przyjął nas grzecznie i uprzejmie; obok niego bawił się chłopiec – jego syn. Wkrótce potem przyniósł nam fajki mały czarnoskóry chłopiec o osobliwym wyglądzie.
Rozpoczęła się rozmowa. Achmed powiedział nam, że swoją wiedzę otrzymał od dwóch znanych szejków w swoim kraju i dodał, że pokazał nam jedynie bardzo niewielką część tego, co potrafi.
– Potrafię – powiedział – uśpić kogoś natychmiast, sprawić, że upadnie, przewróci się, wpadnie w szał, i w trakcie tego ataku mogę go zmusić, by odpowiadał na moje pytania i wyjawił wszystkie swoje sekrety. Jeśli chcę, mogę również posadzić osobę na odosobnionym stołku, a następnie krążąc wokół niej z odpowiednimi gestami, natychmiast ją uśpić; lecz będzie miała otwarte oczy, mówiła i gestykulowała, jakby była całkowicie przytomna.
Uzgodniliśmy warunki: zażądał czterdziestu hiszpańskich piastrów i przysięgi na Koran, że nikomu nie wyjawię tego sekretu. Kwotę udało się obniżyć do trzydziestu piastrów; a po złożeniu przysięgi – właściwie wyśpiewanej – kazał wejść swojemu synkowi i podczas gdy paliliśmy fajki, przygotował wszystkie niezbędne składniki do przeprowadzenia swojego zabiegu.
Po czym z dużego zwoju odciął kawałek papieru, na którym narysował znaki, jakie miały zostać zapisane na dłoni, oraz odpowiadające im litery; po chwili wahania wręczył mi go.
„Napisałem następującą modlitwę, którą dyktował mi Achmed:
Auzilou-Aiouha-el-Djeuni-Aiouha-el-Djennoum-Auzilou-Betakki-Matalahoutouhou-Alcikoum-Taricki, Auzilou, Taitricki.”
„Trzy kadzidła to: Takeh-Mabachi, Ambar-Indi, Kousombra-Djaou.”
Algierczyk przeprowadził operację na swoim dziecku na moich oczach. Chłopiec był tak przyzwyczajony do tego rytuału, że wizje pojawiały się bez trudności. Opowiadał nam rzeczy niezwykłe, których oryginalność nie pozwalała podejrzewać oszustwa.
Następnego dnia sam przeprowadziłem rytuał przed Achmedem z dużym powodzeniem i z całą emocją, jaką może wywołać to osobliwe poczucie władzy, które właśnie mi przekazał.
W Aleksandrii przeprowadziłem nowe doświadczenia, sądząc, że z dala od Kairu nie będę miał żadnych wątpliwości co do braku kontaktu pomiędzy magiem a dziećmi, z których korzystałem; a żeby mieć jeszcze większą pewność, szukałem ich w najbardziej oddalonych dzielnicach albo na drogach, w chwili, gdy wracały z pól. Uzyskałem zaskakujące objawienia, które cechowała oryginalność jeszcze bardziej niezwykła niż jakakolwiek abstrakcyjna prawda.
Pewnego razu, między innymi, przywołałem postać lorda Prudhoe, który przebywał wówczas w Kairze, a dziecko opisując jego strój powiedziało: „O, jakie to zabawne! On ma srebrną szablę.” Otóż lord Prudhoe był być może jedynym w całym Egipcie, który nosił szablę w srebrnej pochwie.
Po powrocie do Kairu dowiedziałem się, że mówi się już o moich umiejętnościach; i pewnego ranka, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, służący pana Msarry, tłumacza przy konsulacie Francji, przyszli do mnie, prosząc, bym pomógł im odnaleźć płaszcz, który został skradziony jednemu z nich.
Początkowo przystąpiłem do tej operacji z pewną obawą. Byłem równie niespokojny o odpowiedzi dziecka, jak Arabowie, którzy liczyli na odzyskanie swojej własności. Co gorsza, cawas (strażnik) nie chciał się ukazać, mimo że wrzucałem do ognia liczne kadzidła i wzywałem z całych sił najbardziej sprzyjające duchy. W końcu się pojawił, i po niezbędnych wstępnych rytuałach, przywołaliśmy złodzieja. Ukazał się.
Trzeba było widzieć nachylone głowy, otwarte usta, nieruchome oczy moich widzów, którzy w napięciu oczekiwali na odpowiedź wyroczni. I rzeczywiście – otrzymaliśmy opis jego twarzy, turbanu, brody: „To Ibrahim; tak, to na pewno on!” – krzyknęli wszyscy jednocześnie; i zobaczyłem, że pozostało mi tylko przyłożyć kciuki do oczu mojego medium, bo wszyscy porzucili mnie, by pobiec za Ibrahimem. Mam nadzieję, że rzeczywiście był winny, bo słyszałem, że dostał kilka razy kijem w związku z tą sprawą.
Wszystkie te niezwykle osobliwe zjawiska należą – naszym zdaniem – do domeny somnambulizmu magnetycznego i jasnowidzenia; być może są one nawet jedynie skutkiem stanu, który nazywamy „stanem mieszanym”, będącym ani czuwaniem, ani snem, a w którym instynktowna część duszy ujawnia się przez naprawdę zadziwiającą intuicję.
Ale czy te zjawiska zostały wywołane jedynie przez spojrzenie skierowane na atrament i znaki narysowane na dłoni? Nie! Achmed, magik, użył kadzideł, które poprzez silne działanie na mózg wywołały zamieszanie w układzie nerwowym; ujął dłoń dziecka w swoją, wpatrywał się w nie przez chwilę, śpiewał magiczne słowa jednostajnym tonem – a więc, koncentrując się silnie na czymś w rodzaju modlitwy, która poprzez tę koncentrację myśli na jednym punkcie wywołała emisję fluidu – magnetyzował bez żadnych gestów.
Przy innej okazji sam przyznał, że stosował też pewne gesty i krążył w określony sposób wokół pacjenta. Aby zakończyć doświadczenie, podniósł głowę dziecka i dotknął jego oczu – tak jak robimy to my sami; ale ponieważ nie zdołał całkowicie usunąć fluidu, który mu przekazał (może nieświadomie), dziecko pozostało w stanie przypominającym otępienie, odurzenie – stanie, który minął dopiero po kilku chwilach.
We wszystkich tych kabałach, magicznych słowach, które same w sobie nie mają dla nas żadnej wartości, w tych kadzidłach, które pobudzają lub otępiają mózg, widzimy jedynie tajemnicze formy, którymi otaczali się dawniej kapłani egipscy i greccy w świątyniach – i którymi do dziś posługują się ci, którzy na Wschodzie chcą dominować nad ludźmi lub ich wykorzystywać, wywołując silne wrażenie na ich wyobraźni.
Za całą tą wystawną otoczką kryje się prosta akcja magnetyczna – czy to wykonywana świadomie, czy też nieświadomie – ponieważ ignorancja ludu muzułmańskiego dorównuje jego przesądom. Nie byłoby więc nic dziwnego w tym, gdyby Achmed, jak tylu innych, wierzył w moc znaków, które kreślił, i słów, które wypowiadał.
Gdy później pan de Laborde sam przeprowadzał doświadczenia, widzimy, że przykładał dużą wagę do zwiększania ilości kadzideł i inkantacji, aby osiągnąć pożądany rezultat. Według nas, pan de Laborde się mylił; opóźnienie efektów, na które czekał, nie wynikało ani z ilości spalanych kadzideł, ani z liczby wypowiedzianych zaklęć. Przeciwnie – opóźnienie to zależało wyłącznie od niego samego, ponieważ był mniej doświadczony i mniej przyzwyczajony do emisji fluidu niż Achmed, który, jak każdy muzułmanin – będąc przesądnym i mając pełną wiarę w swoją moc – musiał być z tego powodu silnym magnetyzerem.
Niech osoby zajmujące się hipnozą nie lekceważą magnetyzmu; niech magnetyzują wprost – wówczas rozwiną nie tylko znieczulenie i katalepsję, ale również wszystkie zjawiska somnambuliczne, jak w powyższym przykładzie.
Z drugiej strony, akt wpatrywania się w jeden punkt prowadzi do koncentracji myśli na jednej idei; może to wystarczyć do wywołania stanu odrealnienia, stanu pośredniego, snu, somnambulizmu, jasnowidzenia, a nawet ekstazy. To automagnetyzacja, zoomagnetyzacja, czyli działanie na samego siebie, wywołujące zaburzenie w równowadze funkcji nerwowych mózgu. Taka magnetyzacja skierowana na siebie samego jest niebezpieczna i, nawet jeśli prowadzona ostrożnie, może wywołać groźne skutki.
Często próbowaliśmy tego na sobie samych. Wpatrywaliśmy się w swoje odbicie w lustrze i wkrótce traciliśmy świadomość tego, co się działo i co robiliśmy – czego dowody znajdowaliśmy dopiero po ustaniu tego stanu, po naszym „przebudzeniu”.
Nie kontynuowaliśmy tej metody, którą stosowaliśmy w latach 1839 i 1840, ponieważ – w wyniku zbyt częstych eksperymentów – staliśmy się ślepi. Oto, co się z nami wydarzyło:
Nagle i bez najmniejszego uprzedniego uczucia ani najmniejszego złego samopoczucia, przestaliśmy rozróżniać końcówki słów – widzieliśmy tylko ich początki; widzieliśmy tylko prawą stronę człowieka, który szedł w naszą stronę, a jego lewej strony – nie. Dla nas człowiek ten był tylko „w połowie”.
Po raz pierwszy przydarzyło się to nam podczas kolacji w restauracji przy Hay-Market w Londynie, kiedy czytaliśmy gazetę „Le Siècle”.
Nagle zaczęliśmy widzieć tylko połowę słów, spojrzeliśmy na kelnera, który przynosił nam befsztyk – widzieliśmy tylko połowę talerza, jakby był przecięty na pół; widzieliśmy tylko jedną stronę kelnera, jakby był rozcięty na dwie połówki; wyciągnęliśmy ręce, by się upewnić, że naprawdę jest cały. Przyznajemy szczerze – ogarnął nas strach i rzuciliśmy się do dorożki, która zawiozła nas do doktora Elliotsona. Ten uczony człowiek uspokoił nas, mówiąc, że to skutek nerwowy, który zniknie po wypiciu filiżanki czarnej kawy, którą nam podał.
Ten sam efekt powtórzył się osiem dni później – lecz w odwrotnym kierunku, a miesiąc później, w Birmingham, całkowicie straciliśmy wzrok na cztery godziny. Dopiero dzięki silnej dawce czarnej kawy i magnetyzacji skierowanej na siebie udało się ten stan przerwać. Od tego dnia nie magnetyzowaliśmy się już tą metodą; znaleźliśmy inną, z której czasem jeszcze korzystamy i która niesie mniejsze ryzyko.
Hipnotyzm jest więc formą automagnetyzacji poprzez spojrzenie. Fluid wydzielany przez nerwy wzrokowe, odbity przez błyszczący przedmiot umieszczony w niewielkiej odległości, zakłóca krążenie: blokuje przekaz bodźców do mózgu; a zablokowanie bodźców prowadzi do utraty czucia i świadomości: wywołuje katalepsję, a niekiedy i przerażające efekty, które należy zneutralizować za pomocą siły magnetycznej, aby przywrócić prawidłowe funkcjonowanie mózgu.
Hipnotyzm, który sam w sobie nic nie przedstawia, może być jednak użyteczny jako środek przygotowujący do magnetyzmu, którego stanowi część. Tak jak bierzemy kciuki osoby i zanurzamy wzrok w jej spojrzeniu, by wywołać zaburzenie nerwowe, które następnie kontrolujemy – tak samo fascynacja błyszczącym przedmiotem może wywołać podobne efekty, które można wykorzystać z korzyścią dla ludzkości.
Ch. Lafontaine
źródło: L’Hypnotisme et le Magnétisme by Ch. Lafontaine; MAGNÉTISEUR 1860.