Edgar Poe

Edgra Poe
Daleko poza nami, na odległych horyzontach, opromienionych blaskiem chimerycznego kwiatu romantyki, kwitnie poezya Poego. Jak olbrzymi, fantastyczny powój, pnie się po rozległym firmamencie płomiennem kwieciem nocy, niby fosforyczne błyski ponad wodą, a my pogrążeni w mrokach naszego wieku spoglądamy na koronę jego rozbujałą ponad głowami naszemi i na łodygi ginące w pomroce, która tuż przed nami rozwiera swą głębię.Poe – to jeden z nielicznych samotników, to pomazaniec ducha i cierpienia, to jeden z ukamienowanych proroków ludzkości. Jest on jednym z tych, w których ludzkość doszła do wyższej formy, jest ogniwem w nieprzerwanym łańcuchu, który od prakomórki wspiął
się aż w górę do typu człowieczego, jest zarodem nieznanej przyszłej formy bytu, ku której analogicznie zdąża. Jest on jednym z tych, w których duchu nieuświadomiony proces doszedł do poznania swej istoty, niby oko, co światło przejrzało, niby krajobraz, co o świcie w jeziorze się przegląda, niby pierwsze, nieznaczne poruszenie się płodu w łonie matki. Jest on jednym z jasnowidzących mistyków rodu ludzkiego, którzy nowe prawdy odkrywają nie myślą, lecz intuicyą.

Dusza człowieka – to mikrokosmos, i tak jak ciało jego, sięga swoim embryonalnym rozwojem głęboko w prakorzenie życia organicznego. I nie regularne funkcyonowąnie rozumu, lecz swobodna, naturalna gra wszystkich zdolności duszy wytwarza ów daleko naprzód i wstecz sięgający wzrok, który ześrodkował w sobie najgłębszą wiedzę, i który nieustraszenie patrzy w głąb zagadki. Myśl, krocząca po rozległych, wydeptanych gościńcach, może co najwyżej wydoskonalić znajomość szczegółów, nowego nie tworzy nic, bo rzeczy otaczające ją już przedtem poznała – ale nową wiedzę nagromadzi ten, który bez celu błąka się po rozległych lasach dziewiczych ducha. Myśli pokrzyżowane za pomocą refleksyi i ułożone w tysiączne grupy wytworzą co najwyżej mechaniczną tylko mieszaninę, której poszczególne pierwiastki pozostaną tern, czem były; ale kiedy swobodnie kroczą własnymi, ukrytymi szlakami, posłuszne tajemniczym prawom, które niemi rządzą, natenczas zdarzyć się może, że wytworzą owo chemiczne
połączenie, które jest czemś pozytywnie nowem. Prawdopodobnie każdy doznał owego uczucia jasności, która nagle świta w mózgu, jak gdyby uchylono zasłonę i pokazano nam krainę światła i nowości. Odbywa się to w drobnym odłamku sekundy, bo jest tak nieuchwytne, że znika, zanim myśl zdoła za niem podążyć, albo tak pajęczo subtelne, że zrywa się pod naciskiem grubych palców myśli – a właśnie te nieznaczne drgnienia to przedmiot analizy i odwieczna siedziba jasnowidzącego mistyka.

Ale Poe – to zarazem jeden z tych wielkich i nielicznych chorych, którzy wystają ponad ludzkość całą. Jest chory, bo największe piękno i szlachectwo duszy w swoich najbardziej rozwiniętych formach jest chore. Ideał jego sztuki jest chory: Poe cytuje sześć razy w swoich dziełach słowa Bacona: „There is no exquisite beauty without some strangeress in its proportions”. (Wszelkie prawdziwe piękno musi mieć coś dziwacznego w swoich kształtach). Kobiety jego wszystkie należą do tego samego typu: są to napół madonny,  napół dziwaczne kobiety z hektycznymi wypiekami na twarzy – a w oczach ich tli blask, niby fosforescencya rozkładu. W rdzeniu swej istoty, wr duszy i krwi swojej Poe przesycony jest tą zakażoną atmosferą, która ciężko i upiornie zwisa nad centrem istnienia, tam, gdzie żyją wielcy pomazańcy ducha. Jest on jednym z męczenników, których wyznawcy wielkiego pesymizmu czczą niby świętych. Jak większość królów wiedzy, jest w jednej osobie podwójnym pniem geniuszu i obłąkania.

I.
Romantyka niemiecka jest rokoszem ducha germańskiego przeciw inwazyi gallijskiej. Ona to ostro przeciwstawiła uczucie rozumowi, piękną poezyę pożytecznej prozie. W pojmowaniu ludzkiej natury nie chciała mieć nic wspólnego z francuską filozofią oświecenia, stanęła na krańcowo przeciwnym biegunie, była radykalnem „odwróceniem wszelkich wartości”. Psychologia pisarzy XVIII w. i zbudowany na jej gruncie porządek społeczny spoczywa na materyalistycznej i abstrakcyjnej sztuczce myślowej, która w nieco zmienionej formie służy za podkład dzisiejszemu socyalizmowi: pisarze ci złączyli całkowitą sumę rodu ludzkiego w odpowiednią ilość do siebie podobnych jednostek, jak gdyby wszystkie utoczone były wedle jednej modły, a na dnie tego grupowania abstrakcyjnych jednostek liczbowych pozostał dziwny osad, któremu dano dziwaczne, nienaturalne miano zasady równości. Poeci francuskiego klasycyzmu i filozofowie epoki oświecenia przedstawiali przezacnej publiczności człowieka, jako maszyneryę niezbyt złożoną, którą oprowadzali po swoich dramatach, nowelach i traktatach niby wojskowe figurki w szklanej szafce. Jasno i wyraziście pojmowali to, co widzieli; ale to było tylko życie, toczące się na powierzchni. Niemieccy romantycy sięgnęli w głąb i znaleźli tam dziwnie bujną roślinność; mroczną stronę natury ludzkiej, pełną zagadek i zboczeń, zaczęli wy dobywać na zewnątrz; odkryli ten wielki łącznik, co spaja człowieka z matką -przyrodą; szukali związku między jednostką a jej przeszłością i przyszłością, szukali tego, co leżało poza jej życiem ziemskiem, – śledzili człowieka na jego drodze wstecznej, szukali tego, co było przed jego urodzeniem i co będzie po jego śmierci; wykazali, że „ja’’ nie jest wcale ostatecznym pierwiarstkiem, owszem, zaczęli je rozkładać i rozdwajać; innem i słowy, odtwarzali stany patologiczne i anormalne, chwytali cechy, które charakteryzują człowieka i w złem i w dobrem, odtwarzali to, co było mistyczne i wspaniałe, przedstawiali wielkiego zbrodniarza i artystę, indywiduum obłąkane i genialne. Ten typ romantyki był  tak samo jednostronnym, jak skostniały, przeciętny człowiek francuskiego klasycyzm u; ale tam wewnątrz wśród dziwactw i pustego napuszenia ukrywała się niby sympatycznym atramentem napisane słowo, które uwidocznia się dopiero pod wpływem ciepła słonecznego – owa zagadka natury ludzkiej, którą przedewszystkiem zajmuje się dzisiaj sztuka i nauka. I właśnie w cieple słonecznem ducha Poego to niewidzialne pismo zaczęło ujawniać się na zewnątrz, czasami z niezwykłą jasnością.

Duchową atmosferą, która za czasów Poego otaczała świat cały, była romantyka niemiecka. W niej zapewne Poe znalazł dla siebie punkt wyjścia, i ona zapłodniła jego ducha. Widać to z jego literackich sympatyi i antypatyi, z porównań i analogii między własną jego poezyą a poezyą romantyków niemieckich, i widać to z wielu zasad krytycznych, które Poe ujął w zamknięty w sobie system estetyczny.

Oto główne jego rysy:

Trojaką zdolność obejmuje dusza ludzka: czysty intelekt, smak i zmysłm oralny ( pure intelect, taste and the moral sense ) . Trzy te zdolności działają w rozmaitych sferach, rozmaitymi środkami i w rozmaity sposób: intelekt prowadzi nas do prawdy, smak do piękna, zmysł moralny do obowiązku.

Smak, zmysł piękna i uczucie poetyckie ( The poeticisentiment ) są więc organiczną cząstką duszy, dokładnie odgraniczoną jej dziedziną z zupełnie odrębnemi i samodzielnemi funkcyami: są organem, którym człowiek przetwarza na przedmiot rozkoszy wszystko, co mu się przedstawia jako forma, dźwięk, woń i uczucie. Ale na tern nie kończy się jego znaczenie: jest jeszcze inny, wyższy popęd, który pragnie zaspokojenia. Bo we wszystkich tych zjawiskach fizycznych – pod niemi i poza niemi – jest coś, czego człowiek nie osiąga przez to przetwarzanie rzeczywistości, a czego pragnie ta cząstka jego istoty, która jest wieczna i nieśmiertelna. A to coś, to nie piękno otoczenia, które pojął, lecz wyższa forma piękna, której nie może osiągnąć.

Działanie zmysłu piękna różni się zasadniczo od działań intelektu i zmysłu moralnego tak ze względu na jakość, jak ze względu na cel. Sam działa w różny sposób i różnymi środkami – jako malarstwo, rzeźba, architektura, taniec,-ogrodnictwo, muzyka, poezya. Muzyka jest najwyższą formą, bo w niej dusza najbardziej zbliża się do wielkiego celu, do którego zdąża zmysł  piękna: do ujawnienia tego piękna, które spoczywa poza codziennemi błahostkami i ponad niemi, do piękna nieziemskiego i nadziemskiego. W muzyce dążność ta doszła do swego celu, jakkolwiek częściowo tylko i niezupełnie. Piękna muzyka wywołuje bardzo często smutek i łzy. Ale nie nadmiar błogości i rozkoszy ten skutek sprawia, lecz ból, że nie możemy już tu na ziemi, raz na zawsze, ująć owej wzniosłej błogości, owej spotęgowanej rozkoszy, którą na chwilę odczuliśmy w muzyce.

Zgodnie z tą analizą stanu psychicznego, który wedle Poego jest stanem artystycznej rozkoszy, musiał Poe konsekwentnie wnioskować, że pewna melancholia jest nieodłączną od wszelkich objawień piękna.

Poe określa poezyę, jako „rytmiczną twórczość piękna” ( the rhythmical creation of beauty ).

Środkiem działania zmysłu piękna w poezyi jest język. Z przytoczonych zdań Poe wyciąga dwa wnioski, które są podstawą jego poetyki: że tylko ta poezya zbliża się do doskonałości, która najściślej łączy się Z imuzyką, bądź, że z nią idzie w parze, bądź, że sama staje się muzyką; powtóre, że jedyną treścią i jedynym celem poezyi jest piękno: wszelka zatem inna tendencya sprzeciwia się jej istocie. Poe hołduje więc teoryi
„sztuki dla sztuki”; prawda i moralność należą do innych sfer duszy i nie mają nic wspólnego z tworami zmysłu piękna, jakkolwiek mogą one być podrzędnymi tylko pierwiastkami w jego służbie.

A więc „poeta tworzy” znaczy tylko, że wytwarza piękno, posługując się przytem jedynym środkiem: językiem. Ale akt tworzenia polega jedynie na kombinowaniu: „wszelki nowy utwór jest tylko niezwykłą kombinacyą”. Oryginalność, wyobraźnia, zdolność tworzenia piękna itd. są tylko synonimami, różnemi słowami na oznaczenie tej samej rzeczy, są tylko zdolnością tworzenia nowych kombinacyi. Błędnem jest przekonanie, powiada gdzieś Poe, że zdolność obliczania jest w niezgodzie z idealnemi zdolnościami człowieka; przeciwnie, intelekt imaginacyjny w najwyższej swojej potędze jest zawsze matematycznym. Wybór materyi kombinacyjnych nie koniecznie ograniczać się musi do świata piękna; także brzydota może być użyta. Jak w chemii fizycznej, tak w chemii intelektualnej połączenie dwóch pierwiastków wytwarza coś trzeciego o zupełnie innych właściwościach. Widocznie sądzi Poe, że jak z dwóch materyi o przykrym zapachu można za pomocą chemicznego połączenia wytworzyć wykwintną perfumę, tak większa ilość brzydot da się skombinować w jedną piękną jedność.

Wartość dzieła sztuki polega na zdolności wywołania w czytelniku wrażenia. Każdy prawdziwy utwór dąży do wywołania pewnego rodzaju wrażenia lub afektu; poeta więc musi umieć kombinować wszystkie środki, które prowadzą do wy wołania tego skutku, i to w ten sposób, ażeby działanie było możliwie najsilniejsze. Ponieważ jednak taki stan psychiczny, taki© napięcie jest już w swojej istocie przemijające, więc poemat nie powinien wychodzić poza pewną oznaczoną długość, bo po pewnym czasie następuje .koniecznie fizyczne znużenie. Epika jest dla Po ego artystycznem zboczeniem; wrażenie, jakie wywołuje n. p. „Raj utracony”, nie jest wielkiem, jednorodnem wrażeniem, lecz szeregiem wrażeń, przerywanych pauzami; wrażenie to wywołuje nie dzieło jako jedność, lecz zbiór wielu mniejszych dobrych poematów. Dlatego czysta liryka i nowela stoją wedle Poego najwyżej. Bez wszelkiego komentarza zrozumiemy literackie sympatye i antypatye Poego, jeżeli postawimy je obok jego ideału sztuki. Z poetów ojczystych (angielskich) najbardziej lubi Shelley’a i Keats’a, – Keats’a najbardziej artystycznego z pośród młodych, którego poezya utkana jest jedynie wyobraźnią, i dla którego wszelkie wrażenia i nastroje przyoblekają się w zmysłową formę, Shelley’a, corcordium, którego serce było jakby sercem wszechświata, fantazya fantazyą przyrody, poezya `muzyką sfer. Tennyson doczekał się zaledwo mention honorable , bo był najmniej „ziemskim”, a „szkoła jezior” nieustanne musiała znosić zaczepki z powodu dydaktycznego i moralizującego balastu, który obciążał jej poezye. Dla starej szkoły klasycznej niewiele ma słów – Johnson musi poprzestać na epitecie:„nieokrzesany olbrzym” albo „słoń”, u Shakespeare’a zaś podziwia Poe najbardziej dramaty romantyczne, jak „Sen nocy letniej”. Starych bardów i trubadurów stawia o całe niebo wyżej ponad wszelką możliwą poezyę epiczną, a Tomasz Moore, który nawet śpiewa swoje pieśni, jest dla niego ideałem poety.

Poematem, którym ciągle się zachwyca, jest „Undina” Fouque’go.

Pokrewieństwo Poego z romantykami niemieckimi ujawnia się wyraziście w licznych analogiach między jego poezyą a utworami Niemców. Poe zna także kardynalny dogmat metafizyki romantycznej, teoryę Schellinga o intelektualnej intuicyi i jako źródło wszelkiej wiedzy uważa intuicyę, a nie rozum, postępujący dedukcyą i indukcyą. Poe nie zna nigdzie wyraźnej granicy między snem a jawą, oba stany plątają się i spływają ze sobą w życiu jednostki tak ściśle, że nie można odróżnić jednego od drugiego ; świat realny zamienia się w kraj baśni, a subjektywna fantazya musi zstąpić ze swych wysokości i przyjąć na siebie skromną szatę czynnika w objektywnym świecie rzeczywistości; wszystko to – zupełnie zgodnie ze słowami Novalisa: „Świat snem się staje, sen światem”. Między abstrakcyą a zjawiskiem konkretnem niema istotnej różnicy.

W „Potędze słów” stworzył Poe fantazyę o zabarwieniu przyrodniczo – naukowem na ten sam temat, co tekst biblijny: „I Bóg rzekł: Stań się światło! I stało się światło”. Ciała wszechświata są tylko słowami; słowo jest potęgą  twórczą w świecie czysto fizycznym, bo: słowo jest dźwiękiem, dźwięk jest drganiem powietrza, a takie drganie działa na nieskończone przestworza przestrzenne i czasowe, wywołuje inne drgania, które znowu
przez swoją złożoność stają się światem. To wyobrażenie o kosmicznem znaczeniu jednostki znają także pokrewni Poemu Niemcy. Ale z największem zamiłowaniem odtwarza Poe ów połowiczny stan między życiem i śmiercią, stan, w którym mieniące się światła dnia życia plątają się dziwnie z mrocznymi cieniami śmierci. Przeczytajmy fantazyę „Monus and Una”, ową rozmowę dwojga kochanków po śmierci, a odnajdziemy w niej pogląd Novalisa na śmierć i życie, które są dla niego tylko pojęciami względnemi: śmierć jest tylko szczególną formą życia, której cechą charakterystyczną jest niezmiernie wyostrzone spotęgowanie zmysłów, jakby pod wpływem opium. I tutaj Poe styka się z romantykami niemieckimi, burząc wszelkie przyjęte przeciwieństwa – między snem a jawą, między życiem a śmiercią, między abstrakcyą a przejawem konkretnym.

Styka się z nimi także w swojej psychologii w krytyce sztuki. „The system of doctor Jarr and professor Ferther” jest nowelą, ułożoną na wzór „chińskich pudełeczek”, których szczególnie używał Tieek. (Jest to opis odwiedzin w domu obłąkanych, którego naczelnik, sam waryat, uknuł z towarzyszami niedoli spisek na dozorców, zamknął ich w celach i teraz leczy ich według własnego systemu, przyczem obchodzi się ze zwiedzającymi z wyszukaną grzecznością). A jeżeli Poe w swej „Filozofii twórczości” szeroko zdaje sprawę z tego, jak ułożył nieśmiertelny swój poemat o „Kruku”, dlaczego prawie wyłącznie użył głoski o i dlaczego kruk zdawał mu się odpowiedniejszym od papugi – jeżeli w ten sposób miażdży doszczętnie złudzenie czytelnika, rozkładając przed nim prozaiczny mechanizm tworu artystycznego – to czyż w tern nie widać wyraźnego pendant dla romantycznej ironii ? Poemat „Dzwony”, w którym poeta stara się oddać rozmaite dźwięki dzwonów srebrnych, złotych, miedzianych i śpiżowych za pomocą asocyacyi tonów, ma wiele odpowiednich miejsc w romantycznej poezyi niemieckiej.

Scharakteryzowałem wyżej psychologię tej poezyi. I Poe odtwarza wyłącznie mroczne strony duszy ludzkiej, odtwarza stany patologiczne, stany rozdwojenia i rozkawałkowania, odtwarza zboczenia i anomalie. Jego sobowtór, William Wilson, jest typem bliźniaczym brata Medarda z Hoffmann’a „Elixirow szatana”. Chamissa „Peter Schlemihl”, w którym człowiek zgubił swój cień, Hoffmanna nowela o „utraconym obrazie”, której bohater pozostawia własny swój obraz na pewnem miejscu, Poego „utrata oddechu”, w której człowiek opowiada w humorystyczny wprawdzie sposób, jak zgubił swój oddech-to wszystko odnogi tych samych podziemnych korzeni. Poe jest tu uczniem, ale uczniem, który swych nauczycieli ogromnie wyprzedził. W tych właśnie warstwach ducha Poe zdołał przełamać spiżowe wrota wielkiej zagadki; na tym właśnie punkcie intuicya jego wdarła się tysiącem swoich smoczków w nasze czasy i znacznie poza nie wyszła.

II.
Pewnego dnia w roku 1833 jedno z czasopism baltimorskich ogłosiło konkurs literacki i wyznaczyło dwie nagrody, jedną za najlepszy poemat, drugą za najlepszą nowelę. Wśród całej powodzi utworów, które nadesłano do redakcyi, znajdował się zadziwiająco wyraźnym i pięknym charakterem zapisany rękopis, któremu cały komitet konkursowy jednogłośnie przyznał obie nagrody. Autorem obu utworów okazał się E. A. Poe. Nazwisko to było komitetowi zupełnie nieznane. Dziwne jednak przymioty utworów, ich dzika fantazya i szczególna piękność tak dalece zaciekawiły członków komitetu, że zapragnęli poznać bliżej ich autora; w końcu jeden z nich, jakiś pan Kennedy, wysłał do Poego zaproszenie, na które otrzymał następującą odpowiedź: „Zaproszenie Pana sprawiło mi niezmierną przykrość. Nie mogę przyjść na obiad z powodów bardzo upokarzających  z powodu mojego zewnętrznego wyglądu.

Wyobraża Pan sobie zapewne, z jaką przykrością się do tego przyznaję, ale zmuszają mnie do tego okoliczności”. Pan Kennedy z największym pośpiechem odszukał biednego autora listu i znalazł się wobec młodego człowieka, który był blizki śmierci głodowej. A młody ten człowiek wszechstronnie i dokładnie zapoznał się już z życiem. Edgar Allan Poe urodził się 13 stycznia r. 1809 w Bostonie. Pochodził ze starego szlacheckiego rodu uormandzkiego, który za czasów Henryka II przesiedlił się do Iriandyi. Pierwotnie nazwisko rodziny opiewało Le Poer, albo też De la Poer; z biegiem czasu i w miarę jak ród się rozgałęział, zaczęto pisać to nazwisko w rozmaity sposób. Już o praojcu opowiada stary kronikarz, iż „niema dzielniejszego męża nad Rogera la Poer” ; i tak samo brzmią wspomnienia irlandzkie o jego potomkach. Była to rasa, która odznaczała się zuchwałością i zaciętym uporem, czynami bohaterskimi i romantycznemi przygodami. Była wyposażona jednym z owych temperamentów, które nigdy nie mogą pogodzie się z przeciętną mądrością tego świata. Odróżniali się od wielkiego tłumu, wznosili się ponad ogół w dobrem i w złem, w zbrodniach i wspaniałych czynach, górowali chorobliwie subtelnem szlachectwem charakteru i jego dziwacznemi zboczeniami.

Była to ekscentryczna rasa; a pełna trwogi mistyka, która osłania ostatnią i najsławniejszą jego odrośl, przewija się przez jej dzieje niby mroczna tajemnicza postać
z zakrytem obliczem, niby cień bezcielesny, wielki, olbrzymi jak w noc księżycową. Dziad poety przeniósł się do Ameryki. Brał żywy współudział w walkach o wolność i doszedł nawet do znaczniejszego stopnia wojskowego. Najstarszy jego syn, Dawid, ojciec poety, jako ośmnastoletni student ożenił się z piękną i znakomicie utalentowaną aktorką, Elżbietą Arnold, którą uprowadził z domu. Odepchnięty przez rodzinę, popróbował trochę aktorstwa, ale z niewielkiem powodzeniem. Wprawdzie wkrótce pojednał się z rodziną i znowu u niej z żoną zamieszkał, ale po niedługim czasie oboje umarli, pozostawiając troje niezaopatrzonych dzieci.

Średniemu było na imię Edgar, drugie imię otrzymał od troskliwego przyjaciela rodziny, pana Allana, który, sam będąc bezdzietnym, wziął do siebie sierotę na wychowanie. Dziecko już wcześnie okazywało niezwykłe zdolności, zdumiewało swoją pięknością, a przedstawiane gościom jako cudowne dziecko, władało całym domem, niby mały tyran, którego wola była prawem. Ale równocześnie objawiały się już syptomaty jego chorobliwie nerwowego temperamentu.

W roku 1816 rodzina Allanów wyjechała z wychowankiem swoim do Anglii i tam umieściła go w jednym z najznakomitszych zakładów wychowawczych. Tam spędził cztery czy pięć lat, wśród cichego, jednostajnego życia szkolnego, które opisał potem w „Williamie  Wilsonie”. Tam zdobył podstawy dla swego niezwykłego klasycznego wykształcenia.

W roku 1821 powrócił do Ameryki. Z początku study o wał przez czas jakiś na uniwersytecie w Richmond. Znajomi jego zgodnie podnoszą w swoich ocenach niezwykłe jego bogactwo wiedzy, jego energię i piękność, ale we wszystkich tych sądach najbardziej plastycznie uwidocznia się zmienna i jak mimoza wrażliwa jego natura. Stosunek jego do opiekuna nie musiał być bardzo serdecznym, bo młody Poe szukał gdzieindziej zaspokojenia dla swego gorącego, nienormalnego prawie pragnienia sympatyi i miłości. Uciekał od kolegów, którzy go wyśmiewali i wyszydzali, i szukał schronienia u niemej braci. Tak stał się miłośnikiem zwierząt, które otaczał swoją miłością i opieką aż do śmierci. Przyjaciółka jego z późniejszych lat, pani Whitman, opowiada z owego czasu małą anegdotkę, która jasno rzuca światło na wrażliwość Poego. „Pewnego razu odprowadził do domu jednego z kolegów, u którego po raz pierwszy poznał panią H. S., matkę swego młodego przyjaciela. Kiedy wszedł do pokoju, pani H. S. ujęła go za rękę i przywitała go kilku uprzejmemi słowy; słowa te tak głęboko wryły się w miękkie serce osieroconego chłopca, że nie mógł słowa wydobyć z zaciśniętego gardła i nawet stracił na chwilę przytomność. Jakby we śnie powrócił do domu, unosząc ze sobą jedną jedyną myśl, jedną jedyną nadzieję na dalsze życie: żeby jeszcze raz mógł usłyszeć te ciepłe, przyjazne słowa, które upiększyły mu ten smutny świat i samotne jego serce napełniły nową, przygniatającą radością”. Pani Whitman utrzymuje, że wspomnienie owej pani wpłynęło na całe następne życie Poego i było niezawodnie ważnym czynnikiem w jego twórczości.

Iviedy Byron podążył do Grecyi, aby walczyć w szeregach uciśnionego narodu, wzbudził swoim przykładem w piersiach wielu młodych starego i nowego świata niezwykły zapał. Poe był jednym z tych, którym czyn Byrona przyświecał niby słup ognisty na pustyni. W roku 1827 opuścił Amerykę i po dwóch latach dopiero powrócił do kraju. Czy w ogóle był w Grecyi, gdzie przez ten czas przebywał, co robił, jakie przechotdził koleje  – o tem nie wiemy nic. Poe sam nigdy w tym kierunku nie chciał dać żadnego wyjaśnienia.

Po powrocie oddał go opiekun do szkoły wojskowej. Nietrudno odgadnąć rezultat tego eksperymentu. Dyscyplina wojskowa i jego gwałtowna natura artystyczna przystawały do siebie jak ogień i woda. Nie dziw więc, że w roku 1831 wydalono go ze „służby Stanów Zjednoczonych” dla licznych przekroczeń obowiązków i nieposłuszeństwa względem wydanych rozkazów.

I znowu powrócił do domu. Tu zaszły tymczasem wielkie zmiany. Opiekunka jego umarła, a pan Allan ożenił się po raz drugi. Poe zerwał z opiekunem i znowu poszedł w świat daleki. Długo przemyśliwał nad tem, aby raz jeszcze pojechać do Europy i pomódz polskim powstańcom, ale planu tego nie wykonał. W następnych latach zajmował się prawdopodobnie dziennikarstwem; znany już był jako autor zbioru poezyi. Na pewno nie można nic powiedzieć o jego życiu do chwili zwycięstwa na konkursie literackim w Baltimore, a położenie, w jakiem go zastał pan Kennedy, świadczy wymownie o tej „walce o byt”, która niezawodnie wypełniła owe dwa nieznane nam lata.
Tymczasem Poe już na stałe związał się z literaturą, którą obrał jako zawód i źródło zarobku. Z początku otrzymał posadę współredaktora w jakiejś gazecie w Richmond, a ekonomiczne jego położenie zmieniło się o tyle na lepsze, że miał przynajmniej teraz chleb codzienny. W czasie swego pobytu w Richmond ożenił sięPoe ze swoją siostrą cioteczną Wirginią Clemm.  Była bardzo młoda, ale silnie już dotknięta rodzinną chorobą piersiową, a piękność jej była chorym blaskiem hektycznej kobiety, która ze swą przejrzystą białą płcią i głębokiemi promiennemi oczyma madonny jakby unosiła się ponad ziemią ku niebu. Młoda para żyła razem z panią Clemm w jednem domostwie, któremu brakło wszystkiego, prócz miłości. Odwiecznem i nieznikomem świadectwem miłości Poego ku swej teściowej jest sonet jego: „Do mojej matki”. ,,A miłość jego dla żony”, powiada przyjaciel jego Graham, „była rodzajem entuzyastycznego ubóstwienia przeduchowionej piękności, która więdła przed jego oczyma. Była chora, więc krążył koło niej gnany głębokim niepokojem gdyby matka, którą dręczy trwoga o życie pierworodnego dziecka za najlżejszym jej kaszlem dreszcz przebiegał po całem jego ciele, dreszcz serca, który wyraziście ujawniał się na zewnątrz. Pewnego wieczora letniego wyjechałem z nimi, a wspomnienie czujnych jego oczu, które trwożliwie chwytały najlżejszą zmianę w ukochanej twarzy, prześladuje mnie  gdyby wspomnienie ponurego śpiewu. To nieustannie dręczące go uczucie, że musi ją stracić, zmieniło go zupełnie: stał się ponurym, zamyślonym człowiekiem, a poezye jego nieśmiertelne zawsze dźwięczały bolesną melodyą. A z drugiej strony obie kobiety ubóstwiały to wielkie dziecko, które tak mało obyte było z światem, chodziły koło niego i pieściły go, Jak gdyby obie były jego matką. „Pewnego dnia”, opowiada Baudelaire w swojem studyum o Poem, „do kontoru Willisa weszła kobieta stara, łagodna, poważna. Była to pani Clemm. Szukała zajęcia dla swego ukochanego Edgara”. Biograf powiada, że był do głębi wzruszony nietylko jej słowami pełnemi zapału i uwielbienia dla talentu zięcia, ale całą jej powierzchownością – jej łagodnym, smutnym głosem, całą jej istotą nieco staromodną, ale delikatną i szlachetną. ,,I przez długie lata”, dodaje ten sam biograf, „widzieliśmy tę niezmordowaną  służebnicę geniuszu, która w ubogim i wyszarzanym stroju chodziła od redakcyi do redakcyi i sprzedawała poezye albo artykuł, często objaśniając redaktorów, że on jest, chory; było to jedynem wyjaśnieniem, jedynem usprawiedliwieniem, kiedy zięć jej przechodził jedną
z owych faz, niepłodności, którą tak dobrze znają poeci nerwowi i nigdy nie usłyszeliśmy od niej słówka, któreby wyrażało zniecierpliwienie, wątpliwość, albo zmniejszoną ufność w geniusz i dobrą wolę jej ulubieńca.

Mała rodzina prawie zawsze była gotowa do wyjazdu, bo niespokojna natura pana domu uniemożliwiała dłuższy pobyt na tem samem miejscu. Podczas następnych dziesięciu lat Poe zajęty był już przy jednem, już przy drugiem przedsiębiorstwie literackiem. w Richmond, w Nowym Jorku lub w Filadelfii. Gdziekolwiek się pojawił, złoto sypało się czasopismom, jakby wygrzebane skądś magicznem jego piórem, ale on sam zawsze był ubogi, tak ubogi, że ciągle musiał się sprzedawać na warunkach literackiego wyrobnika. I gdziekolwiek się zjawił, odrazu roiło się od nieprzyjaciół, od tych nieznanych, niewidzialnych nieprzyjaciół, od tych pasorzytów literackich, miernot plebejskich, dusz kramarskich i reklamowych, których biczował rózgą swego dowcipu i maczugą swego gniewu. Poe nadto był arystokratą i nadto prawdziwym artystą, ażeby wchodzić w kompromisy lub uwzględniać praktyczne interesa. „Literatura była mu religią”, powiada Graham, „a on, jej arcykapłan, skorpionami wypędzał kupczyków z świątyni”. Te małostkowe, drobne dusze były rozgoryczone, ale małostkowe dusze po wsze czasy były rozgoryczone; stawiano pułapki szczęściu jego rodzinnemu, pułapki jego opinii. Żona jego, złożona chorobą, otrzymywała anonimowe listy, zawierające ohydne potwarze na jej męża, listy, które tylko śmierć jej przyśpieszyły a kiedy i on sam umarł i przestał tem samem zawadzać, wtedy jeden z tego tłumu spiesznie zaczął kalać pamięć jego całym tym brudem, który w oczach świata jeszcze dotychczas, albo przynajmniej do niedawna na nim spoczywał.

W lecie roku 1836 wyjechał Poe ze swoją rodziną na wieś: zamieszkał w małej willi w Fordham, w okolicach Nowego Jorku. Pragnął, ażeby żona jego mogła tam w spokoju umrzeć. Jeden z jego przyjaciół-poetów – nie wiem który – pozostawił opis pożycia w Pordham, opis tak pełen ponurej boleści, że nie mogę go tu pominąć. O pierwszych swoich odwiedzinach pisze, co następuje:
„Odszukaliśmy jego, żonę i matkę jego żony, która była także jego ciotką, w małej willi, położonej na wzgórzu. Naokoło domu rozpościerał się płat trawy, gładkiej jak aksamit, czystej jak kobierzec. Na podwórzu rosło kilka wielkich, odwiecznych wiśni, które gęsty
cień rzucały dookoła. Przy tej sposobności przedstawiono mnie młodej kobiecie i teściowej poety, która miała już przeszło 60 lat. Była to dość wysoka, czcigodna kobieta o postawie damy światowej, a czarna jej suknia, jakkolwiek stara i zszarzała, leżała na niej z prawdziwą elegancyą. Żona Poego zdawała się bardzo młodą; miała wielkie, czarne oczy, a płeć jej twarzy lśniła się perłową bladością, Blada jej twarz, jej promienne włosy i kruczo czarne włosy otaczały ją dziwną atmosferą, wśród której zdawała się nieziemską jakąś istotą, wyswobodzoną niemal duszą, a kiedy kaszlała, to widać było, że niedługo na ziemi zabawi. Matka sprawiała wrażenie zdrowej, silnej kobiety i zdała się niby opatrznością dwojga swych dziwnych dzieci. Willa miała na sobie piętno subtelnego, wytwornego smaku; tylko ci nowi mieszkańcy mogli ją tak przyozdobić. Nigdy nie widziałem mieszkania tak ubogo przybranego, a przecież przejmującego dziwnem ciepłem. Całe umeblowanie pokoju mieszkalnego składało się z czterech krzeseł, stolika i szafy na książki. Ładne egzemplarze z dedykacyą zapełniały drobne pułki, a dzieła Browninga zajmowały pierwsze miejsce. Z uczuciem cichego tryumfu wyciągał Poe z kieszeni list, który niedawno otrzymał od Elżbiety Barret-Browning, List był bardzo pochlebny: Poemat Poego „Kruk” wywołał w Anglii prawdziwy paroksyzm trwogi i przerażenia…

Poe był zresztą podówczas bardzo przygnębiony. Ostateczna nędza, choroba żony i własna jego niezdolność do pisania były dostatecznymi powodami… Błądziliśmy po lasach i spędziliśmy kilka prawdziwie przyjemnych chwil, aż ktoś zaproponował wyścigi. Zdaje mi się, że pomysł wyszedł od samego Poego, który był bardzo wprawnym w tym sporcie. Kilku panów zgodziło się na propozycyę, ale Poe wszystkich wyprzedził. Niestety jednak obuwie jego, już dawno podarte, poszło w tej gonitwie w kawały… Byłem przekonany, że Poe nie ma w ogóle innego obuwia… a gdyby nawet który z nas miał przy sobie pieniądze, to czyżby się odważył ofiarować je poecie:”

Ingram, z którego biografii Poego wyjmuję ten cytat, opowiada, że ów poeta zaprzyjaźnił się potem’ z Poem i nieraz zajeżdżał do Fordham. Oto, co pisze o tych odwiedzinach: „Nadeszła jesień, a pani Poe szybko poczęła niknąć; odwiedziłem ją w jej pokoju. Wszystko tam było tak ciepłe, tak miłe, ale także tak ubogie! Niebyło w tym pokoju niczego prócz najniezbędniejszych rzeczy… Na łóżku, wypchanem słomą, znajdowała się tylko prosta pościel i śnieżno-biała kołdra. Na dworze było zimno, a chora wstrząsała się owym strasznym dreszczem, który nieodłączny jest od suchotniczej gorączki. Leżała na tern łożu, owinięta płaszczem męża, a na kolanach jej spoczywał wielki kot. Dziwaczne zwierzę jakby wiedziało, do czego służy; płaszcz i kot
były jedynymi środkami, którymi chora ogrzewała się w chwilach, w których mąż nie ogrzewał jej rąk, a matka nóg. Pani Clemm kochała swą córkę namiętnie i strasznym był widok jej bólu z powodu tej choroby, nędzy i ubóstwa.

W ciemny, grozą przejmujący dzień styczniowy wyniesiono zwłoki młodej kobiety z Fordham, a Poe pozostał samotny z matką ukochanej zmarłej. Popadł w bolesną bezwładność. Błąkał się bez celu w okolicach, a dusza jego stokroć samotniejsza była od tych lasów, w których błądził godzinami całemi, nie spotykając żywej duszy. Ulubionem jego miejscem był szczyt porosłej sosnami skały, z której miał rozległy widok na całą okolicę. „Tu”, mówiła pani Whitman, „siedział najchętniej w długie, skwarne dni letnie i w samotne roziskrzone gwiazdami noce, i snuł swoje potężne sny na jawie”. Dusza jego przepełniała się nastrojem nocy księżycowych i atmosferą cmentarną, wizyami szkieletów, pełnych grozy i rozkoszą melancholii. I stworzył „Ulaluime”.

,,It was in the lonesome October Of my most immemorial year”.

W tej samotni bez oddźwięku ni głosu, w ciszy tak rozległej, że zdawało się, jakby przyroda dech zaparła w swej wielkiej piersi, w nieskończoności duszy tak wielkiej, że wyraz „przestrzeń” tracił wszelkie znaczenie, a czas niby drobna, lśniąca iskierka zwisał wysoko ponad jego głową – krążyła myśl jego intuitywna, wolna od ciała i ziemi, ponad oceanem wszechświata, gdyby olbrzymi ptak fantastyczny, który po długim locie wracał na ramię swego pana, niosąc ze sobą cudowny kwiat tajemnicy świata, kwiat, który wytrysnął wspaniałym kielichem w kosmogonicznej fantazyi Poego: „Eureka”.

Ale czas kończyć. W lecie roku 1840 zatrzymał się Poe w Richmond. „Dnia 4 października”, opowiada Ingram, „wyjechał z Richmond, prawdopodobnie, żeby pojechać do Fordham i zabrać panią Clemm. Przed wyjazdem uskarżał się na niemoc, dreszcze i osłabienie, postanowił jednak pojechać. Wyszedł z pociągu w Baltimore i w kilka godzin później znaleziono go bezprzytomnym na ulicy. Nikt na pewne nie wie, gdzie zachorował, a wszystkie te opowieści, które krążyły o ostatnich jego chwilach, są czystym wymysłem. Już prawie nie żył, kiedy go znaleziono. Jako obcego, odwieziono go do szpitala, gdzie umarł na zapalenie mózgu dnia 7 października; prawdopodobnie nie odzyskał już wcale świadomości. Następnego dnia pochowano go na cmentarzu kościoła westminsterskiego u boku jego dziadka, generała Poego. Żaden kamień nie oznacza miejsca, w którem spoczywa”.

Ale nieszczęście tego człowieka nie skończyło się z jego śmiercią. Póki żył, nieprzyjaciele jego zatruwali mu życie; teraz, gdy umarł, tylko w jeden sposób można go było zaczepić: poczęto kalać jego pamięć. Nie szczędzono żadnych trudów ni środków. W naiwnej swojej łatwowierności powierzył Poe literacki swój spadek człowiekowi, któremu ufał, a który z przyczyn literackich i osobistych śmiertelnie Poego nienawidził. Człowiek ten – imię jego Griswold – napisał biografię zmarłego i umyślnie sfałszował w niej fakta, ażeby przedstawić Poego jako moralnego nędznika. Haniebny artykuł przyjęła prasa amerykańska z powszechnem oburzeniem; ale stanowczo zbił twierdzenia tego pamfletu dopiero Ingram, który w życiorysie, poprzedzającym jego wydanie dzieł Poego, słowo po słowie osłabia i niweczy zdania Griswołda; i udało mu się zupełnie to, co przedsięwziął.

W ojczyźnie zatem imię Poego jest czyste. W Europie jednak niezawodnie jeszcze krąży wśród wielkiego tłumu fałszywa opinia, wywołana oskarżeniami Griswolda, który utrzymywał, że Poe był niepoprawnym alkoholikiem i że umarł na delirium tremens. Że Poe szukał czasem w alkoholu ucieczki przed nadmiarem strasznych zrządzeń losu – o tem on sam mówi wyraźnie. Ale to nie był brutalny nałóg, który go pchał do alkoholu, ani też straszna predyspozycya dypsomana, lub nieprzezwyciężony, chorobliwy popęd.

„Prawda, że czasem do szaleństwa odurzam się alkoholem, ale nie odczuwam w tern żadnej rozkoszy”, pisał Poe krótko przed śmiercią do przyjaciela. „Nie za rozkoszą gonię w owych chwilach, w których narażam na szwank i życie i sławę i rozum. Było to u mnie zawsze rozpaczliwą próbą ucieczki przed wspomnieniami chytrości, niesprawiedliwości i niegodziwości:  chciałem uciec przed straszną samotnością i przed uczuciem trwogi, która ukazywała mi w duszy jakieś nieokreślone, blizkie nieszczęście”. Oto wyjaśnienie i przyczyna, dla której Poe szukał pocieszenia w alkoholu. I zarazem usprawiedliwienie, jeżeli go kto zapragnie. Ale czytając różne świadectwa osób, które dobrze znały Poego, jego życie i zwyczaje,  świadectwa, które opowiadają, jak jedna jedyna szklaneczka, kilka nawet kropel wystarczyło, ażeby zbudzić w jego duszy straszną marę obłąkania, która zawsze w nim drzemała, czytając te świadectwa, czuje się głęboką nienawiść i gorycz dla tłumu, który obrzuca kamieniem i imię uczciwego człowieka, i dobrą sławę niezrównanego geniusza.

III.
Wyobraźmy sobie teraz tę indywidualność na tleówczesnego społeczeństwa amerykańskiego. Jakże rażące przeciwieństwu)! Ten subtelny arystokrata, ten entuzyastyczny kapłan piękna, zapalony prorok najsubtelniejszych drgnień uczucia i najwyszukańszych nastrojów, ten apostoł odległych prawd przyszłości i najwewnętrzniejszej treści ducha ludzkiego wśród mrówczego tłumu dusz kramarskich, kupczących na targach, w otoczeniu tłumu parweniuszów wykształcenia, którzy nie zdołali jeszcze uporać się z abecadłem ducha – był jak gdyby oliwą w wodzie, antyczną wazą między pospolitemu wyrobami garncarskimi, jak gdyby tanem sylfid Berlioz’a przygłuszonym hałasem i brzękiem tysiąca worów ze złotem. I cóż dziwnego, że człowiek ten usunął się w samotne ustronie, pełne upiornej ciszy i cmentarnej martwoty; że dotykała go boleśnie rzeczywistość, ta rzeczywistość, która wydawała mu się tanim oleodrukiem w budzie jarmarcznej, albo skocznym „kawałkiem” zagranym na mosiężnych instrumentach? I cóż dziwnego, że pogrążył się w owym niepojętym świecie piękna, które osnuła dookoła niego fantazya, czerpiąc z wiecznie żywego źródła: z duszy. Poe reagował na prozę realnego otoczenia tak samo, jak romantycy niemieccy przed nim i jak zwiastuni dekadentyzmu w naszych czasach. Popęd ku idealnym wyżynom, który nie zdołał przekształcić smutnej rzeczywistości, stworzył sobie nowy świat, a tajemne wejście do tego świata było znane tylko jemu-jemu, który był panem jedynym i królem na tych przestworzach. Sztuczny ogród  Ellisona w noweli „The domaine of Arnheim” i artystycznie wyszukane urządzenie w „ Landoris cottage”, to zewnętrzny wyraz tego świata, którego pendant znajdujemy w otoczeniu i życiu wewnętrznem des Esseintes’a w „Arebours” Huysmansa.

Bohater Huysmansa jest w prostej linii potomkiem bohatera noweli Poego „ The fall of  the house of Usher”.

Tak więc z jednej strony romantyczna atmosfera współczesna, z drugiej strony rozdwojenie między indywidualnemu dążnościami a środowiskiem społecznem, które go otaczało, wywarły stanowczy wpływ na twórczość literacką Poego. Wskazałem już liczne pokrewieństwa poezyi Poego z poezyą romantyków niemieckich; wykażę w niej teraz ślady własnej jego indywidualności tak, że w końcu zobaczymy, jak przez wzajemne modyfikacye ukształtował się ostateczny obraz jego poezyi. Poe miał we krwi gallijskie pierwiastki, a żył w otoczeniu anglosaksońskiemu Ten pokład pierwiastków rasowych, który osadził się w pierwszych odroślach rodu, nie zanikł całkowicie w długim szeregu generacyi i ujawnił się w poecie amerykańskim. Powietrze, którem oddychali jego przodkowie przez całe wieki, przesycone było pierwiastkami anglosaksońskimi. Nie wiem, czy na takich danych możnaby osnuć cały łańcuch przyczyn i skutków  w każdym razie główne cechy charakterystyczne obu ras: jasna myśl i zdolność panowania nad sobą, właściwe Gallom, utworzyły jedną połowę jego bardzo złożonego ja, a wewnętrzna ruchliwość, bujna fantazya, naiwna, nieokiełzana lekkomyślność, która była prastarem dziedzictwem celtyckich Irlandczyków, złożyła się na jego drugą połowę.

Idealny typ germański  to czysta myśl, to na wewnątrz skierowana refleksya, to krążenie duszy ponad czarną otchłanią, to bezkresne, nieokiełzane władanie uczucia, to duch, którego świętem podglebiem nieświadomość, a źródłem prawdy intuicya – to bezdenna głębia, która w swych wiekuiście gorejących tajniach głazy roztapia. Germanin bliższym był łona ziemi-matki, w pim przyroda doszła bezpośrednio do ujawnienia swej istoty. Rasa germańska była najmłodszą w wielkiej rodzinie ludzkości cywilizowanej, bo dopiero w XIX-em stuleciu wytrysnął młodym pędem Słowianin; Germanin miał niewinne oczy dziecka i jak ono umiał żyć bezpośrednio. Ta właściwość razy germańskiej doszła do ostatecznego wysubtelnienia w romantyce niemieckiej. Stała się kresem i paradoksem. Wyolbrzymiała nieskończenie nienaturalną naroślą na organizmie ludzkości.

A wszystkie te zmienne i mieniące się właściwości rasowe, wycieniowane w nieskończoność i ześrodkowane w jednym osobniku, w jednej duszy-to typowy zarys i idealny w przybliżeniu obraz struktury psychicznej Poego. Teraz łatwiej nam będzie rzucać na ten pokład światła i cienie, kreślić wewnętrzne płaszczyzny i zewnętrzne kontury. Szczególnem w pezyi Poego jest więc to, że fantazya, która nie zna czasu ni przestrzeni, która nie zna granic ni dna, stała się jednolitą, zwartą istotą, zamkniętą w wyraziste, plastyczne linie, podobnie jak płynna masa praświatów zgęściła się w kręgach i kulach. Patrzymy u niego na to dziwne zjawisko, że wyobraźnia poety i zmysł matematyka wytwarzają jednolite chemiczne połączenie. Widzimy, jak zgęszczają się błękitne mgły mistycyzmu podobne do aksamitu, w który wrzyna się żądło analizy niby nóż sekcyjny. Ale poezya ta jest zarazem ogrodem, pełnym powojów egzotycznych i kwiatów, kwitnących w dziwnych światach, których ludzkie oko nigdy nie widziało. Upiory błądzą w jasny dzień, a zwykły, codzienny człowieczek ukazuje się w zło wieszczem, fosforycznem oświetleniu. Piekielna czerwień krwawą łuną zalewa błękit nieba; zatraca się granica między białymi barankami niewinności a strasznemi hyenami zbrodni. Nieskończoność kurczy się i maleje do drobnego punktu, a znikome życie iskry
rozpala się pożarem wszechświata. Stany nieuchwytne występują zamknięte w formuły matematyczne, a stany jasne jak dzień wrastają do zagadek wszechbytu. Światło gwiazdy, które po trzech milionach lat dochodzi do ziemi, staje się płomykiem, o który zapala się zapałkę, jak gdyby było tak blizko, że wystarczy ręką sięgnąć, a proste abecadło elementarza nabiera znaczenia nieczytelnego pisma hieroglifów.

IV.
Często powtarza się zjawisko, że jedna lub druga cecha natury ludzkiej dochodzi do niezwykłego rozwoju w niektórych jednostkach. Szczególnem u Poego jest to, że nie tylko wszystkie właściwości: zmysły, zdolność myślenia, wrażliwość na nastroje są nadmiernie zaostrzone, ale, że ich wyrazistość jest chorobliwa i anormalna. Myśl jego jest tak bystrą, że szczerbi się jak stalowe ostrze. Jego sny i nastroje są tak intensywne,
że przyoblekają się w ciało i stają się halucynacyami. Intuicya jego przedziera ciemności i odsłania ogromne zagadki, kryjące się w mrocznych dalach przyszłości. Zmysły jego chwytają to, co według uznanych praw fizycznych nieuchwytnem jest dla zwykłego człowieka. Poe prawdziwą bałwochwalczą czcią otacza rozum ludzki, który zdoła wspiąć się do owych wyżyn, gdzie znikają dla niego wszelkie opory i trudności. Niejedna jego nowela jest wprost apoteozą nienaturalnie wysubtelnionej bystrości myśli.

W budowie świata Poe podziwia przedewszystkiem praktyczną inteligencyę budowniczego („The island of the Fay ”). W Tysiącznej drugiej noweli” nagromadził niesłychany przepych oryentalnej fantazyi, i w długim szeregu dopisków dowiódł, że wszystkie owe zjawiska, razem wzięte, są tylko albo cudami przyrody, albo arcydziełami
cywilizacyi. Rozprawa jego o grze w szachy była w oczach znawców ósmym cudem świata, którego tajemnicę bezskutecznie starały się odkryć najtęższe umysły starego i nowego świata – dopiero po całym szeregu zwycięskich turniejów, on sam podał tryumfalne rozwiązanie („Mal  zelschess – player ”). Na studyach w dziedzinie kryptografii osnuł on sławną nowelę „ The golden bug”, w której dowodzi, że z najtajniejszych nawet znaków złożone pismo da się na pewno i bez trudu odcyfrować; kiedy zaś jako redaktor dziennika oświadczył w swojem piśmie, że potrafi odczytać wszelkie tajemnicze pisma, zarzucono go stosami listów, które odczytał z największą łatwością. Pod znaczącym tytułem „ Diddling considered as one of the exact sciences ” zebrał ogromny zasób sprytnych i pozornie bardzo skomplikowanych sztuczek, któremi pismaki za nos wodzą szanownych swoich bliźnich. Zebrawszy autografy najbardziej znanych pisarze w amerykańskich napisał rozprawę, w której dowodzi, że przy pomocy rozumu i subtelnego zmysłu spostrzegawczego można z pisma poznać właściwości charakteru autora ( „ Autography ”). W noweli „ The man of the crowd ” utrzymuje, że za pośrednictwem pewnych niezawodnych znamion, które w tekście podaje, można na pierwszy rzut oka poznać rozmaitego rodzaju zbrodniarzy, jak np. złodziei kieszonkowych lub karciarzy. Bohater opowiadań „Zbrodnia przy ulicy Morgu©”, „Tajemnica Maryi Roget” i „Skradzionylist” sądzi, że każda zbrodnia, chociażby do jej wykonania użyto środków najbardziej tajemniczych i chociażby nie było żadnego widocznego śladu, da się z łatwością wyśledzić i bez trudu można wskazać jej sprawcę,
a jeżeli tak często zdarza się, że zbrodniarz pozostaw je nie wykryty, to wina tego całkiem po stronie embryonalnego stanu inteligencyi badaczów.

Poe jest wizyonerem. Na jawie jest takim, jakim inny człowiek bywa we śnie: stosunkowo lekkie fizyczne podrażnienie, słaby dźwięk lub światło, nieznaczna zmiana temperatury, lub tym podobny wpływ, wzbudza w nim halucynacyę, albo też ciągłą, dramatyczną akcyę, rozwijającą się w nieprzerwanym szeregu halucynacyi. Mroczne widma duszy: lęk, trwoga, zgroza i śmierć wypełzają na jaw, stają się ciałem, przedmiotem, cieniem na rozległej przestrzeni („Cień”), stają się krukiem, który siada na popiersiu Ateny umieszczonem ponad drzwiami („Kruk”). Grozę osamotnienia odczuwa tak intensywnie, że widzi przed sobą dotykalne, konkretne zjawisko w jego kształtach i barwach, które wytwarzają niezmiernie fantastyczny krajobraz… a ten znowu zamienia się w żyjącą istotę. Poe tak silnie odczuwa  wonie, zalatujące z tych czarodziejskich światów, że widzi kwiaty ( „The island of the Pay ”). Gdzie indziej  spotykamy się w jego poezyi z tem dziwnem zjawiskiem, że ogólna jakaś teorya, wyłącznie rozumowana teza zamienia się w wizyę. Zgodnie z wyobrażeniem o stanie przejściowym między życiem a śmiercią utrzymuje Poe, że śmierć pozorna i grzebanie żywych częściej się zdarza niżby się zdawać mogło, i że jest raczej regułą niż wyjątkiem; w wizyonarnej formie opisuje to spostrzeżenie w następujący sposób („The premąt lirę burial”): „Wyjrzałem ; niewidzialna postać, co wiodła mnie za rękę, rozwarła wszystkie mogiły rodzaju ludzkiego, a z każdego z nich bił słaby, fosforyczny blask rozkładu; i zajrzałem do najtajniejszych zakątków, z których stężałe ciała, pogrążone w ponurym, uroczystym śnie, leżały wpośród robactwa. Ale biada! tysiąckrotnie większa była liczba tych, co rozpostarci między istotnie śpiącymi, nie spali; i czuć było słabą walkę, niespokojną trwogę przedśmiertną; zgłębi niezliczonych dołów dochodził szmer miętych całunów; a niejeden z tych spokojnych trupów nie leżał tak, jak go pierwotnie ułożono, lecz wygodniejsze obrał położenie”. Niezmiernie wysubtelniona inteligencya i wizyonerska jasność kształtów odcina te obrazy wyrazistemi liniami i rozkłada je na cząstki. Można sobie wyobrazić, jakie rażące kontrasty łączy w sobie jego poezya. Większość utworów Poego działa właściwie sprzecznością między wręcz nieprawdopodobnym tematem a niezmiernie ścisłą metodą rozumowania, Ten aparat naukowy sprawia, że najbardziej mglisty materyał przyobleka się w formy stałego, spoistego ciała. Nie można się obronić najzupełniejszemu złudzeniu. „Przygody Hansa Pfaalla” są opisem podróży balonem do księżyca, opisem w stylu pamiętnikowym, przepełnionym terminami technicznymi i liczbami; a „Opowiadania Artura Gordona Pym ” to znowu przedstawienie okolic bieguna południowego, pełne najdrobniejszych szczegółów.

W ten sposób postępuje chyba nowożytny podróżnik po Afryce, który opisuje swoje odkrycia. Fantastyczność  ta płynie w tak starannie wyżłobionych i wiarogodnych łożyskach-oczywiście nie możemy śledzić ich przebiegu, tak samo jak nie możemy słyszeć jak trawa rośnie, – że zdaje się nam, jakbyśmy powstali ze snu hypnotycznego i znaleźli się nagle w ciemnej okolicy, w której zamiast śniegu biały popiół pada, w której ocean wygląda, jakby był z mleka nie zwody, i w której olbrzymie białe ptaki przecinają powietrze, a tuż przed nami staje osłoniony mrokiem kolos o ludzkich  kształtach, kolos, o obliczu białem jak biel w nieskończoność rozpostartych śniegów. Szkic „ Yon Kem -pełen and his discovery ”, traktujący o wytwarzaniu złota, ma zupełnie charakter naukowej rozprawy, napisanej dla jakiej akademii umiejętności. Jest utrzymany w tonie tak poważnym, tyle zawiera faktów i tak systematycznie napisany, że żart wychodzi na jaw mniej więcej w ten sam sposób, jak człowiek za zasłoną, która się porusza i tern poruszeniem zdradza ukrytego.

To samo zjawisko w Poego metafizycznej kosmogonii „Eureka”, ale tu patrzymy na nie pod innym kątem widzenia. Dla Poego sen 'jest realniejszy od rzeczywistości, intuicya pewniejszą drogą poznania od rozumu, postępującego dedukcyą i indukcyą. Jaka jest różnica między obiema temi metodami ? Taka sama, jak różnica między „creep” a „crawl”, tzn. prawie żadna, czyli, że obie niewiele warte. Poe, jak w naszych czasach Nietzsche, mało ma uszanowania dla naukowych wyrobników i drobnostkowych szperaczy, którym się zdaje, że zim mniejszej odległości patrzą na przedmiot badany, tern lepiej go widzą. Ci specyaliści, którzy wzgardliwie spoglądają na wszystkie syntetyczne punkty widzenia, na wszelkie wysiłki zdążające do rozległych uogólnień, są w jego oczach większymi nieukami od najzwyklejszego parobka, który przynajmniej pokazuje, że coś wie, skoro przyznaje, że nic nie wie. W „Eureka” Poe przenosi teorye Newtona i Laplace’a na pole metafizyki i drogą intuicyi odtwarza znów świat, którego prawa sformułowali owi badacze. A jeżeli przytacza prawa Newtona i Laplace’a, to nie dlatego, żeby tem lepiej poprzeć swoją intuicyjną metafizykę, która ma dla niego większą wartość od wszelkich faktów zbadanych, lecz, żeby je przedstawić jako cząsteczki wielkiego metafizycznego jądra prawdy, cząsteczki, które wraz z atomami, ciałami i sytemami słonecznymi rzucone w przestrzeń, wyodrębniły się z pierwotnej, jednolitej i niepodzielnej istoty. Jak światło słoneczne po długim dopiero czasie dochodzi do ziemi, tak i te częściowe prawdy po długich dopiero wiekach docierają do ludzkości; ale geniusz intuicyjny stoi w centrum; wszechświata, w owem centrum, które jest właściwem, świetlanem źródłem prawdy.

V.
Obdarzony anormalną bystrością i zdolnościami nadmiernie zaostrzonemi, obejmuje Poe nieskończenie rozległe widnokręgi i sięga do bezdennych głębi; spostrzega to, co niewidzialne dla przeciętnego, normalnego człowieka, spostrzega w fizycznej i duchowej rzeczywistości zjawiska, dostępne jedynie organom, subtelnie zróżniczkowanym. Podobnie jak jego nerwy wzrokowe i słuchowe,obdarzone nadmierną wrażliwością drgają za najlżejszem falowaniem powietrza, niepochwytnem dla ucha i oka zwykłego, normalnego człowieka, tak i najtajniejsze drgnienia duszy ludzkiej udzielają się jego duchowym spostrzegawczym organom, jego przeczuciom i nastrojom z największą wyrazistością. Moment psychiczny, stan duszy, który dla nas jest tylko jednostajnym niezróżniczkowanym objawem, rozkłada Poe na niezliczone części składowe. Rozmyślając nad nim, dochodzi się koniecznie do wniosku, że najwyższa inteligenoya i najskrajniejsza subtelność są objawami chorobliwości. Tylko nadmiernie zaostrzony wzrok wiżyonera, albo człowieka, odurzającego się opium, zdoła
przedrzeć zasłonę, która zakrywa tajemnicę przyszłości.

„ Folie et genies ont congeneres, inradice conveniunt ”, powiada uczony francuski (Moreau: Psychologie morbide) i dodaje równocześnie: „Psychiczna dyspozycya, przez którą jeden człowiek różni się od drugiego bądź oryginalnością myśli i poglądów, bądź spotęgowaniem wrażliwości, bądź też większą ilością sił intelektualnych, pochodzi z tych samych stanów fizyologicznych, co poszczególne zboczenia umysłowe, a najdoskonalszy typ tych nieprawidłowości przedstawia się jako obłąkanie lub idyotyzm”.

Dlatego po wszystkie czasy uważano geniuszów za obłąkanych. I nie ci ludzie, wśród których fizycznie przebywali, byli właściwem i istotnem ich środowiskiem, lecz przyszła generacya, związana z nimi wspólnością duchową. Geniusze nigdy nie żyli w tym świecie, który obejmowali za pomocą swych zmysłów, rozwiniętych ponad przeciętną miarę i ponad typ normalny; ich świat inne miał granice i inne przestwory.

I dlatego po wszystkie czasy rozgrywała się ta odwieczna tragedya, której bohaterem był chory, obłąkany – jedyny, który w duszy swej miał ewangelię przyszłości, jedyny, który naprzód mógł pchnąć całą ludzkość. Geniusz i męczeństwo są nierozłączne, a „zdrowi” po wszystkie czasy kamienować będą swych wielkich „chorych”.

Psychopatologia przyszłości ostatecznie tę sprawę rozstrzygnie; tymczasem zobaczmy, jak Poe doskonale rozumiał zjawiska, których sam był najoczywistszym objawem: „Ludzie mówią, że jestem chory”, powiada bohater z „Eleonory”, ale pytanie, czy chorobliwość nie jest właśnie najwyższą inteligencyą, czy to, co jaśnieje i głębią przeraża, nie wy kwitło właśnie z chorobliwości myśli, z chorobliwej formy bytu, która potęguje się i wysubtelnia nadmiernie kosztem innych funkcyi psychicznych. Ci, co śnią w jasny dzień, zapoznają się z wieloma rzeczami, nieznanemi tym, co śnią tylko w nocy. W mglistych swych wizyach spostrzegają oni świetlane smugi wieczności, a kiedy się ze snu budzą, poznają z przerażeniem, że zetknęli się z wielką tajemnicą.

Nagłe rozbłyski ukazują im, co w mądrości jest dobrego i co w poznaniu jest złego. Bez steru i busoli docierają do owego rozległego oceanu „niepojętej światłości”, i jak w przygodach nubijskiego geografa, „ agreisisi sunt mareteńebrarum, quidin eoesset exploraturi”. W swoich „Marginaliach” opowiada Poe, jak wyobrażał sobie nieraz los człowieka, który duszą wzniósł się ponad wszystkich innych ludzi, i który właśnie dlatego z nieubłaganą koniecznością musi uchodzić za chorego. Człowiek taki jest obłąkanym dla nierozumiejącego go tłumu i dlatego musi zginąć jako męczennik pod ciosami kamieni, którymi go obrzucają.

Przez tę właśnie znajomość tajemnych stanów duszy, psychologia Poego nabiera wielkiej wartości. W naturze ludzkiej nęcą go jedynie pierwotne pokłady, mroczne, tajemnicze i anormalne przejawy,   owe ustronia, w których ciemni przesuwają się i zbaczają wszelkie wymiary, w których obłędne myśli wzrastają do ohydnych, potwornych głów Meduzy, w których trwoga błąka się jak upiór nocny, a niepojęte popędy migotają jak morskie oczy niektórych kobiet. Człowiek, olśniony tym wzrokiem, traci wolę i zdaje się na łaskę i niełaskę widmom, idzie wszędzie i nie wzdrygnie się nawet przed wstrętną, odrażającą kąpielą z ciepłej krwi.

Jako psycholog, jest Poe zarazem mistykiem i subtelnym analitykiem. Z zamiłowaniem opisuje objawy zboczenia i zwyrodnienia, oraz momenty wahania się między życiem a śmiercią. Jest cały szereg akcyi psychicznych, które stoją na granicy między wrażeniem a myślą; trwają one cząstkę sekundy, a w języku ludzkim niema słów na ich określenie. Przesuwają się przez duszę jak cień chmury przez łąkę. Poe stara się utrwalić znikomą ich. istotę słow am i: psychiczne wrażenia ( psychicalimp ressions) .

To dziwne kwiecie, złożone z najbardziej nieziemskich pierwiastków, wyrasta na granicznej linii między snem a jawą. Pokrewnym jemu jest stan przejściowy między życiem a śmiercią. Poe z zamiłowaniem analizuje ten stan. Wielokroć opisuje w swoich nowelach śmierć pozorną, sen hipnotyczny, napady epilepsyi, we wszystkich fazach, od pierwszych syptomatów aż do oprzytomnienia chorego. Jako badacz stanów psychicznych, godzien stanąć obok największych analityków nowoczesnych, obok braci
Gronoourt’ow, Bourget’a i Dostojewskiego. Tematem tym zajmuje się w „Przedwczesnym pogrzebie”. W noweli „ The facts in the case of Mr. Yaldemar ” opisuje, jak z pomocą hypnozy można w umierającym na długi czas zatrzymać wygasające życie; zahypnotyzowany ma świadomość odbywającego się nieprzerwanie w jego organizmie rozkładu i w chwili obudzenia ze snu rozpada się w cuchnącą, bezkształtną masę. W noweli „ The pitand the pendulum ” opisuje, jak heretyk, wzięty na tortury, traci przytomność. Na wielu stronicach kreśli opis momentu, w którym przytomność zwolna zaczyna powracać, rozdrabnia tę chwilę na cząsteczki, wyprowadza jeden objaw z drugiego, zatrzymuje się przy każdym odcieniu, z którego znowu wytryska cała tęcza, słowem patrzymy jakby na zawiły rachunek, pełen zawrotnych, niepochwytnych
subtelności.

Jako psycholog, jest Poe nietylko zwiastunem nowoczsnego romansu analitycznego, ale porusza się przedewszystkiem – łącząc w ten sposób romantykę niemiecką z dekadentyzmem francuskim – w owej sferze, którą obecnie bardzo zajmuje się psychopatologia i psychologia kryminalna. Opisuje mnóstwo form zboczenia osobowości i woli; ludzie jego – to niemal wyłącznie  zwyrodniali. Z szczególnem zamiłowaniem zajmuje się zbrodniarzem z instynktu, zbrodnią jako chorobą, objawami, którym brak widocznej przyczyny, a które nie przestaną budzić nigdy najwyższego zajęcia. I na tem polu Poe zbadał niezmiernie wiele i dotarł aż do wyników nowoczesnych badań.

Czem jest jaźń, indywidualność, świadomość?

Według metafizycznej hypotezy świadomość jest czemś pierwotnem, czemś od początku danem, czemś, co istnieje w sobie i przez siebie; jest abstrakcyjną jednością, podobnie jak jrankt matematyczny, jest przyczyną, punktem wyjścia, początkiem. Według hypotezy nowoczesnej psycho-fizyologii świadomość jest czemś, co nie istnieje od samego początku, jest czemś, co ujawniło się dopiero na podłożu ewolucyi świata organicznego, co czerpie swój byt z fizycznego swego substratu, i jest wytworem przemiany materyi, konkretną całością, kompleksem, kresem. Jądrem jaźni, podstawą indywidualności, jest właśnie owo pierwotne życie zwierzęce; a pierwszym zawiązkiem kiełkującej świadomości, podłożem wszystkich jej przejawów, punktem centralnym, od którego zależy ich charakter i około którego wszystkie te przejawy się grupują, jest samowiedza i funkcye fizyologiczne organizmu. Musimy zejść do nizko stojącego Organizmu, którego świadomość ogranicza się jedynie do poczucia własnego istnienia, ażeby ująć to działanie świadomości i jej mechanizmu w oderwaniu od innych pokładów, wytworzonych przez ewolucyę; im niżej sięgniemy, tem to pierwotne poczucie będzie bardziej przeważało, aż wreszcie stanowić będzie samo dla siebie całą indywidualność psychologiczną,

Ale u człowieka echo tego pierwotnego ustroju bardzo rzadko się odzywa subtelnym, słabym szeptem, który ginie prawie zupełnie w ogłuszającym, hałaśliwym świecie namiętności, uczuć, obrazów i myśli. Dusza ludzka jest jakby bogatą tkaniną, której wzory niemal całkowicie zasłaniają tło. Gdy ustrój funkcyonuje normalnie, reminiscencje tego pierwotnego stanu są bardzo niejasne, bo nigdy nie odczuwamy dokładnie tego, co wskutek przyzwyczajenia straciło wyrazistość plastycznych kształtów. Ale gdy organizm wyjdzie z równowagi,  natenczas widzimy, że jedynie on jest centrem indywidualności. Skoro tylko kółka tego aparatu staną, wstrzyma się także reszta mechanizmu; skoro ich chyżość zwiększy się lub zmniejszy, odczuwa się zmianę we wszystkich zakątkach osobowości; skore tylko ta fizyczna podwalina indywidualności dozna wstrząśnienia, zachwieje się natychmiast gmach, na niej oparty. Przez to poczucie własnego organizmu człowiek czuje się całością, czuje, ozem jest i jakim jest. Jednakowoż poczucie organizmu jest tylko jednym z dwóch czynników, z których składa się osobowość; drugim jest pamięć.

Pamięć spaja stany świadomości, w które przemienia się część procesów fizjologicznych. Skoro tylko to poczucie organizmu lub ta pamięć częściowo lub całkowicie dotknięte zostaną chorobą, naówczas cała osobowość również ulega chorobie. Wszystkie niezliczone wypadki z patologii osobowości tworzą jedyny, nieprzerwany łańcuch, począwszy od pierwszego, słabego zachwiania się osobowości, która polega na wznoszeniu się i opadaniu średniego poziomu życia indywidualnego, przyczem osobowość odczuje się inną niż zazwyczaj – czyli, innemi słowy mówiąc, występuje egzaltacya albo depresya – skończywszy na najzupełniejszej metamorfozie osobowości. Tej ostatniej towarzyszy rozdwojenie jaźni, a wtedy także pamięć jest ubezwładniona.

Między tymi dwoma krańcowymi punktami rozgałęzia się mnóstwo chorobliwych objawów. Przejście z jednego do drugiego jest bardzo nieznaczne, a wszystkie mają swoją siedzibę przeważnie w zmysłach, w pobudliwości narządów, albo w inteligencji; wszystkie jednakowoż pośrednio biorą początek z zarodka, który stanowi pierwotne podłoże organiczne natury ludzkiej. Są one wrzodami, które nadmiernie się rozrastają, są zboczeniami w normalnem funkcjonowaniu mechanizmu, są częściowymi paraliżami, pasorzytami, które się silnie wpijają w organizm. Jeden chory czuje się rozsiekanym na kawałki, ów podwójnym ; ten z własnej jaźni, z własnych swoich chęci, z własnego głosu i ciała wytwarza nowe indywiduum, niezawisłe i samoistne, tamten czuje, że niektóre części jego ciała są zwiększone, pomniejszone lub skrzywione; mężczyzna czuje się kobietą, kobieta mężczyzną; u jednego pierwotna osobowość znikła zupełnie i ustąpiła miejsca zupełnie nowej, u drugiego obie osobowości na przemian występują na jaw.

A wszystkim tym objawom wspólna jest częściowa lub całkowita przemiana poczucia organizmu, owej silnej podstawy, na której osobowość spoczywa. „Te  organisme, telle personnlite”, posiada Ribot w „Ma ladies de la personnalite”. Na czem jednak polegają te fizyczne przemiany – nie wiadomo.

Tak samo rzecz się ma z wolą. Jest ona również abstrakcyjną jednością na podobieństwo punktu matematycznego.  Podobnie jak świadomość jest tylko szeregiem
stanów świadomości, tak samo i wola jest tylko szeregiem aktów woli. Wola ma bardzo prosty początek; powstaje z właściwej wszelkiej materyi organicznej pobudliwości, to znaczy zdolności reagowania na wpływy zewnętrzne. Typem zasadniczym aktu woli jest odruch. Każdy akt woli nie jest więc początkiem, lecz kresem, nie jest przyczyną, lecz wynikiem; w każdym takim akcie odróżnić można dwa czynniki i dwa okresy: wola i działanie, stan świadomości, który konstatuje dążność, i zawikłany mechanizm psycho-fizyologiczny, w którym tkwi możność spełnienia lub zaniechania. Jakkolwiek przy zaniechaniu to zboczenie prądu nerwowego z właściwego toru nie jest faktem pierwotnym, lecz pochodnym, przecież wynikiem jego będzie zawsze działanie osłabione. Ale w jaki sposób myśl może wywołać ruch? Wszak między myślą a ruchem niema widocznego związku, istnieje tylko zależność między dwoma stanami tej samej natury, między dwoma stanami fizyologicznymi, między dwiema grupami nerwów, z których jedna należy do sfery czuciowej, druga do sfery ruchowej. Bo uczucia a nie myśli kierują człowiekiem; myśl jako taka, sama w sobie, nieznaczną ma tylko dążność do przemiany w ruch. I w tern wyjaśnienie faktu, że przepaść dzieli odczucie tego, co uważamy za dobre, od jego wykonania. Tak samo co innego jest przeświadczenie o bezmyślności jakiegoś dogmatu, a wyzwolenie się z pod jego władzy, co innego jest potępienie jakiejś namiętności, a przezwyciężeniejej we własnej naturze.

Akt woli nie jest jednak wyłącznie prostą przemianą stanu świadomości w ruch, albo też zdolnością zaniechania: jest  zarazem objawem reakcyi poszczególnej jednostki. Akt woli skonstruowany jest w bardzo zmienny i skomplikowany sposób: jest niejednakowy dla różnych osobników i zmienny dla tego samego indywiduum przy zmienionych warunkach. Na tern polega do pewnego stopnia możność wyboru. Ze stanowiska jedynie formalnego akt woli jest tylko sądem. W istocie swej jednak okazuje pewne pokrewieństwo ze zjawiskiem, że magnes przyciąga żelazo, że owadożercze rośliny żywią się tylko pewnemi substancyami organicznemu, a inne odrzucają. Taki sam układ molekularny u wybierającego i przedmiotu wyboru jest w tern, o ile zdaje się, decydujący. Powinowactwo to sprawdza się także u człowieka ze względu na cnotę, występek itd. Zatem przyczyna, dla której jednostka wybiera takanije inaczej, leży właśnie w jakości substancyi lub czynników, z których powstał jej charakter, i w różnicach między jednem indywiduum adrugiem. A cechy indywidualne są wytworem właściwego sposobu odczuwania, niezmiennego odcienia organizmu.

Chcieć, znaczy przeto wybierać środki działania.

Trojakiego rodzaju są więc zboczenia w świecie woli:
albo braknie bodźca, w takim razie akt woli nie dochodzi do skutku (abulia, agorafobia, folie du doute), albo też bodziec jest tak nagły i intensywny, że przeszkadza wyborowi i odrazu w czyn się zamienia, albo też wreszcie wola zanika zupełnie tak, że u chorego występuje brak chęci i brak działania (ekstaza, somnauibulizm).

Według prawa patologii woli, opierającego się na jej genezie, rozkład postępuje wstecz od aktów bardziej dobrowolnych i bardziej skomplikowanych do aktów mniej dobrowolnych i mniej skomplikowanych, czyli automatycznych. Kres ewolucyi jest zarazem początkiem procesu rozkładowego. Jest tb to samo prawo, które ma swe zastosowanie w patologii pamięci: zapomina się najpierw mowy logicznej, potem wykrzykników, które Max Muller nazywa mową czuciową, potem wreszcie, w pewnych rzadkich wypadkach, ruchów. Jest to to samo prawo biologiczne, według którego funkcye, stanowiące ostatnie ogniwa rozwoju, najpierw wyrodnieją tak u jednostek, jak u gatunków. (Th. Ribot: Les Maladies de la volonté).

Istnieje cały zastęp ludzi, których psychopatologia nazywa zwyrodniałymi. Są to chorzy, zrodzeni z pewnego rodzaju predyspozycyą, która czeka tylko sposobności, żeby ujawnić się w formie anormalnych popędów i zbrodniczych aktów. Wszyscy okazują zboczenia organiczne, prawie wszyscy posiadają zewnętrzne właściwości, w budowie czaszki, w twarzy, tułowiu i innych częściach ciała, właściwości, których wspólną cechą jest asymetrya. Symptomy są różnorodne i występują bądź sporadycznie, bądź gromadnie, w mniejszej lub większej ilości, ale wszystkie należy uważać za latorośle tego samego pnia: wszystkie rozgałęziają się na tle temperamentu zwyrodnienia. Typ zwyrodniały ma rozmaite odmiany; ale od idyotyzmu aż do zwyrodnienia etycznego (moralinsanity) , nie pozbawionego czasem nawet wielkiej inteligencyi, można wykryć wspólność cech symptomatycznych. Zwyrodniały jest chorym. We wszystkiem idzie za odziedziczoną predyspozycyą, nie może działać w inny sposób, popełnia dziwactwa i zbrodnie z tą samą koniecznością, z jaką części jego ciała zbudowane są asymetrycznie. Wszelkie rozprawy, broniące wolnej woli, nie mogą się mierzyć z anatomicznym faktem, że pewna przewaga lub pewien brak tej lub owej części mózgu stanowi o przewadze refleksyjnej myśli, albo instynktownego działania. W ogólności można powiedzieć, że każda występna lub nienaturalna skłonność, o ile nie da się wyjaśnić fatalnym wpływem środowiska społecznego lub rodzinnego, jest nie omylnem świadectwem zwyrodnienia. Szaleniec, okazujący objawy zboczenia na tle etycznem, psychopata seksualny, urodzony zbrodniarz – wszyscy należą do rodziny zwyrodniałych. Być może, że cechy zwyrodnienia są zabytkami atawistycznymi. Zasadniczy bowiem typ urodzonego zbrodniarza ( criminele), obłąkanego w sferze moralności (moralinsane) epileptyka, człowieka przedhistorycznego i niektórych ras półdzikich jest ten sam… Typ ten błąka się wśród naszej cywilizacyi niby upiór z czasów barbarzyńskich, a człowiek, naznaczony jego piętnem, jest jakby zwierzęciem, które pochodzi wprawdzie od przodków dawno oswojonych, ale które nagle popada w nieokiełzanie, właściwe pierwotnemu dzikiemu stanowi. (H. Saury: „ Etude clinique; sur la folie hereditaire ”, (les dig eneres ; Lombroso: „Człowiek zbrodniarz”).

Na tern, pobieżnie nakreślonem, tle nowoczesnych badań spróbuję teraz odtworzyć postacie Poego. Muszę jednak poprzestać na kilku typowych przykładach. „William Wilson” jest jedną z najbardziej znanych nowel Poego. Główną osobą jest młody człowiek, którego koledzy szkolni otaczają niezwykłą czcią. Ale ta przewaga umysłowa i fizyczna nie robi żadnego wrażenia na jednym z kolegów, który wstąpił do szkoły w tym samym dniu, nosił to samo nazwisko, tak samo się ubierał i zdumiewająco był do pierwszego podobny.

Wzrost, ruchy, kształty, spadek i dźwięk głosu w niczem się nie różniły. Był to jakby stosunek dobrej kopii do oryginału. Między oboma Williamami Wilson, którzy urodzili się nawet w tym samym dniu, powstaje bardzo dziwny stosunek. Pierwszy William Wilson nienawidzi drugiego, bo ten nie chce poddać się jego władzy, nienawidzi go – ale zarazem się go boi; a w spokojnej pewności siebie drugiego ukrywa się mimo nietajonej
pogardy i wszelakich obelg pewna uległość. Z biegiem czasu zaprzyjaźnili się obaj Wilsonowie tak dalece, że są nierozłącznymi towarzyszami. Właściwy William Wilson czuje mimo wszystko nieprzeparty jakiś pociąg ku swemu imiennikowi; ciągle dopatruje w nim czegoś, co wzbudza niejasne wizye młodości, wspomnienia z czasów, kiedy pamięć dziecka zaczyna się dopiero wykluwać; zdaje mu się, jak gdyby od bardzo dawna znał już tamtego Wilsona.

Po pewnym czasie Wilson zapisuje się na uniwersytet; tu puszcza zupełnie wodze skłonnościom, ugruntowanym w jego naturze, i rzuca się na zabój w orgie młodzieńcze. Pewnej nocy urządza w swem mieszkaniu rozpasaną bachanalię. Godzina mija za godziną. O świcie, kiedy Wilson chce właśnie wznieść bluźnierczy toast, otwierają się nagle drzwi, a ochrypły głos służącego oznajmia jakieś odwiedziny. Gospodarz, który spodziewa się nowego żartu, powstaje i zatacza się ku drzwiom korytarza. W nizkiej i wązkiej przestrzeni ciem no; tylko przez małe koliste okienko wpada światło szarzejącego dnia. Ale w ciemności dostrzega Wilson młodego człowieka we wszystkiem do siebie podobnego.

W chwili, w której przestępuje próg pokoju, młodzieniec zbliża się do niego pośpiesznie, ujmuje go niecierpliwie za ramię i szepce: „William Wilson!”

Po dwóch latach spotykamy się z Wilsonem w towarzystwie graczy. Wilson bowiem od jakiegoś czasu oddał się zupełnie szuleree i posługując się nieuczciwymi fortelami, ogrywa złotą młodzież, Właśnie siadł do zielonego stolika, aby ograbić jakiegoś bardzo bogatego studenta. Udaje mu się to w zupełności; młody człowiek z twarzą trupio bladą siedzi w milczeniu wśród swych przygnębionych i strapionych przyjaciół. Nagle drzwi się roztwierają na oścież. Wszystkie światła jakby cudem gasną. W ciemności spostrzega Wilson człowieka, który zupełnie jest do niego podobny; przybysz odzywa się głosem, który go zimnym dreszczem przejmuje, głosem, który znał tak dobrze, głosem towarzysza nieodłącznego i imiennika, własnym jego głosem – wykrywa obecnym fałszywą grę Wilsona i przekonywa ich o tem niezbitymi dowodami.

Wilson musi opuścić uniwersytet. Błąka się po całym świecie, żeby pozbyć się tego strasznego, tajemniczego imiennika, ale napróżno. Ten towarzyszy mu wszędzie jak cień. Zjawia się wtedy, kiedy ścigany najmniej się go spodziewa.

Jesteśmy na balu maskowym w Rzymie. Wilson, napół odurzony alkoholem, nawiązuje właśnie miłosny stosunek z jakąś mężatką, gdy nagle czyjaś dłoń spada mu na ramię i tajemniczy szept dochodzi jego ucha.

Rozwścieczony, chwyta swego prześladowcę, wlecze do bocznego pokoju i zabija bez wahania. „Nagle ktoś przycisnął klamkę drzwi. Pobiegłem, żeby je zamknąć na klucz, a potem wróciłem do umierającego wroga. I straszny, nieopisany dreszcz grozy wstrząsnął moją istotą, kiedy spostrzegłem, co zaszło przez tę krótką chwilę. W najdalszym kącie pokoju, gdzie przedtem nie było ani śladu jakiegokolwiek przedmiotu, stało teraz wielkie lustro. Zbliżałem się powoli ku niemu, a z przeciwka szedł ku mnie niepewnym, powłóczystym krokiem własny mój obraz, ale blady i krwią zbroczony. Tak., mi się jednak tylko zdawało. To nie był mój obraz, lecz wróg mój, Wilson, straszny w przedśmiernej agonii. I nie było nitki w jego ubraniu, nie było linii w jego wyrazistej, charakterystycznej twarzy, któraby nie była taką samą jak moja. – To był Wilson, – ale nie szeptał już, a mówił głosem, który, jak mi się zdawało, był moim w łasnym :

„Pokonałeś mnie; ustępuję. Ale odtąd i ty nie żyjesz; jesteś martwy dla świata, dla nieba i dla nadziei. We mnie było źródło twego istnienia-i patrz: w tym obrazie, który jest twoim obrazem, zabiłeś i mnie i siebie jednem uderzeniem”.

Jest to wypadek rozdwojenia osobowości; u patologów nowoczesnych znaleźć można cały szereg analogicznych przykładów. Są w Wilsonie dwa odrębne centra indywidualności, z których chwilami tworzą się dwie, współcześnie istniejące osoby. Człowiek, u którego fizyczna podstawa indywidualności dotknięta jest chorobą, przenosi moralne swe skrupuły, ostrzegający głos sumienia poza organizm, a w chwilach, w których najbardziej uwydatnia się kontrast między dodatniemi stronami jego natury a nadmiarem złych skłonności, sumienie to przybiera realne kształty i żyje własnem, odrębnem życiem. Nowela jest pisana w pierwszej osobie, a bohater pyta sam siebie: „Czy żyłem ciągle we śnie?
I czyż nie umieram, jako ofiara grozy i tajemnicy, co osłania najdzikszą ze wszystkich ziemskich wizyi ?”

Całość można wyjaśnić alegoryą, personifikacyą dwoistości w naturze ludzkiej, walką między cnotą a występkiem w duszy jednostki; ale psychologia tego zjawiska mimo to niemniej głęboka, a prawda patologiczna niemniej jasna. W tym wypadku mamy do czynienia z moralną alegoryą, popartą dowodami ze świata rzeczywistego. A skoro tak, to może lepiej wcale nie mówić o aleoryi ? W noweli „The tell – taleheart” bohater opisuje morderstwo, które popełnił na pewnym starcu bez przyczyny, pod wpływem jakiejś nieznanej, zagadkowej potęgi. „Nie mógłbym powiedzieć, w jaki sposób myśl o zbrodni po raz pierwszy wykwitła w moim mózgu. Ale gdy już raz powstała, nie opuszczała mnie ni we dnie ni w nocy. Przyczyny nie miałem żadnej, – nie  popełniłem także zbrodni w chwili szału. Do nienawiści również nie było powodu: starzec nie wyrządził mi nidy krzywdy. Pieniędzy jego nie pragnąłem. Ale zdaje mi się, że drażniło mnie jego oko! Tak, oko, jego sępie oko  blado – niebieskie, zasnute błoną. Ile razy na mnie spojrzał, czułem, jak zimny dreszcz przebiegał mi po ciele; w ten sposób powoli wyrobiłem w sobie przekonanie, że muszę go zamordować, ażeby raz na zawsze pozbyć się widoku tego oka”. Człowiek ten, dotknięty obłędem etycznym (moralinsanity), rozporrządza niezachwianą inteligencyą. Zabiera się do dzieła z zimną obrachowaną bystrością. Przez siedm nocy z rzędu wkrada się o północy do sypialni starca i kieruje światło latarni wprost na sępie oko; „ale zawsze oko było przymknięte i dlatego nie mogłem żadną miarą dokonać czynu, bo nie starzec mnie drażnił, lecz jego oko”. Ósmej nocy znowu wchodzi z latarnią do sypialni starca. Starzec nie śpi i woła: Kto tam? mimo tego morderca zachowuje niewzruszony spokój. Nagle dochodzi go cichy jęk, jęk nie wywołany głodem lub bólem, lecz jęk przedśmiertnej agonii; starzec leży nieruchomy, sparaliżowany trwogą, jakby przykuty do łóżka. Mija godzina. Wreszcie morderca otwiera latarkę, wypuszczając z niej jak nić pajęcza cienki, blady promyk światła, który pada wprost na szeroko rozwarte sępie oko. W tej chwili słyszy jakiś niezwykły szmer, lekki, przytłumiony, szybki jak tykotanie owiniętego watą zegarka.
To bije serce staruszka. Coraz szybciej i szybciej, coraz głośniej i głośniej. Mordercę ogarnia niesłychany lęk przed nocą, przed tą upiorną ciszą; porywa go wściekłość, roztwiera szeroko drzwiczki latarni, z krzykiem rzuca się na starca, dusi go i kryje trupa pod deskami podłogi.

O czwartej nad ranem ktoś puka.

Wchodzi trzech ajentów policyjnych. Sąsiedzi usłyszeli krzyk i zażądali śledztwa. Morderca doznaje chorobliwej, dzikiej radości na myśl, że wszystkie ślady zatarte. Wita z wyszukaną, nieco wyzywającą grzecznością ajentów policyjnych, oprowadza ich po całym domu, podaje im krzesła itd. Ale właściwie jest to nerwowe, chorobliwe rozpasanie, które graniczy z ostatecznym, obłędem. Wtem dochodzi go znowu dziwaczny szmer, lekki, przytłumiony, szybki jak tykotanie zegarka, owiniętego watą. Chodzi niespokojnie po pokoju, zachowuje się hałaśliwie, ale szmer staje się coraz donośniejszym i rośnie nieustannie. Ajenci policyjni uśmiechają się, jak gdyby słyszeli, podejrzywali i wiedzieli. A tajemnicze echo odzywa się coraz silniej, silniej i silniej…

„Nędznicy”, zawołałem, „nie ukrywajcie się przede mną. Przyznaję się do wszystkiego! – Odbijcie deski! – tu! o tu! – To jego serce tak strasznie bije!” Widzimy, że jest to opowiadanie zwyrodniałego, który popełnia morderstwo, nie mając ku temu dostatecznej przyczyny. Morduje on pod wpływem tej samej pobudki, pod wpływem tego samego, dziecinnego popędu, który sprawia, że niektórzy ludzie tyle i tyle razy muszą się dotknąć jakiegoś przedmiotu; między oboma temi zjawiskami niema istotnej różnicy; różnią się one tylko co do stopnia. Jest to jeden z owych ludzi, którzy swojem postępowaniem świadczą, że niema wyraźnej granicy między chorobliwością a zbrodniczością, że wola ludzka jest narzędziem niesłychanie krachem, że z nieznanych, ukrytych głębi ludzkiej istoty, z mglistych ustroni nieświadomych popędów, wykwitają sybiiińskie słowa obłąkania, które stają się prawem dla człowieka. I zaledwie czyn został dokonany, już przejawia się nowy symptomat zwyrodnienia, który wcale nie świadczy o uczciwości chorego, podobnie jak jego zbrodnia nie świadczy o nieuczciwości; chory pod wpływem nieokreślonego, nieprzezwyciężonego popędu sam się zdradza. Jest to Nemezys – zgoda – ale niema mowy o odpowiedzialności, chyba, że ktoś koniecznie chce obstawać przy odpowiedzialności waryata.

Zresztą sam Poe postawił tę nowożytną teoryę w „ The imp of the perverse ”. Istnieją w duszy ludzkiej niektóre zdolności, niektóre najpierwotniejsze pobudki ( prima mobilia) w formie zupełnie niezłożonych uczuć, a właśnie o nich zapomnieli zupełnie frenologowie i ich poprzednicy, moraliści. „Nie zważaliśmy na nie, nie znaliśmy ich wcale wskutek najzwyklejszej arogancyi rozumu. Zmysły nasze nie chciały uznać ich istnienia, my sami nie dopuszczaliśmy tego, bo czujemy w sobie potrzebę ufności i wiary; wiary w objawienie czy w kabałę*) – to na jedno wychodzi.

Myśl o tem nigdy nie zawitała nam do głowy, bo była czemś zupełnie zbytecznem. Nie mogliśmy odnaleźć motywu dla popędu. Nie mogliśmy uznać jego konieczności. Nie pojęlibyśmy niczego, chociażby pojęcie owego primum mobile nieustannie się nam narzucało; nie zdołalibyśmy zrozumieć, w jaki sposób ten popęd miałby się przyczynić do posunięcia naprzód dążności ludzkich, doczesnych lub wiecznych”. „A jednak”, powiada dalej Poe, „należałoby się przekonać, że zasadniczy i wrodzony pierwiastek ludzkiego działania jest czemś paradoksalnem, co w braku innego charakterystycznego miana możnaby nazwać przewrotnością ( pervesite ) . W tern znaczeniu, w jakiem je pojmuję, jest ono istotnie pobudką bez przyczyny, nieumotywowanym motywem. Pod jego wpływem działamy bez widocznego zamiaru”. Dla objaśnienia swej myśli przytacza Poe kilka wypadków, które są odpowiednikami wyżej streszczonych opowiadań. Poeta
amerykański wyprzedził swoją jasną intuicyą nowoczesną
psychopatologię.

To, co on nazywa pervesite, przystaje zupełnie do tego, co Saury oznacza terminem:
degeneracya.

*) Kabała również jest objawieniem, ale nie bezpośredniem; jest objawieniem, które z ust do ust przechodzi jako podanie, tradycya. Wyraz „kabała“ ma w języku hebrajskim właśnie takie znaczenie. (Przypisek tłumacza).

W dziedzinie psychologii chorobliwych przejawów, którymi Poe szczególnie się zajmował, a więc w dziedzinie lęku istnienia, trwogi przedśmiertnej, spotkał się z uznaniem najbardziej w tym kierunku powołanego badacza. W swojem nadzwyczaj subtelnem studyum o strachu powiada Mosso, profesor uniwersytetu w Turynie: „Nieszczęśliwy poeta Edgar Poe może uchodzić za jednego z tych, którzy zbadali skutki strachu. Nikt nie opisał ich z taką drobiazgowością, nikt nie zanalizował ich tak dobrze, nikt nie ukazał nam w tak wstrząsający sposób owych bolesnych uczuć, które człowieka
w skałę zamieniają, które serce rozdzierają i szarpią duszę niewymownym lękiem, napełniając ją grozą przedśmiertną”. Ta groza wygląda ze wszystkich poezyi Poego, jakby skamieniałe przerażenie, zastygłe w oku od wieków. Jest to czasem obawa przed samotnością, która gna „Człowieka tłumu” późną nocą w odległe, brudne dzielnice miasta za otoczeniem ludzkiem, podobnie jak ów stary poeta z „Bel – ami”, Maupassant’a błąka się nocami po ulicach i szuka ludzi. Jest to czasem obawa przed śmiercią pozorną i przedwczesnym pogrzebem, jak w „The premiature burial”. Jest to czasem strach przed samą możliwością strachu, jak w „The fall of The house of Usher „. „Zginę, m u s z ę zginąć w tern strasznem, potwornem obłąkaniu. Tak, nie inaczej – zginę. Boję się przyszłych zdarzeń nie jako takich, lecz lękam się ich skutków. Drżę na myśl o najbardziej codziennych wypadkach, które mogą wpłynąć na ten nieznośny rozstrój. Nie niepokoi mnie niebezpieczeństwo, lecz myśl o nieuniknionem jego działaniu, o strachu. Czuję, że w tym przedrażnionym, chorobliwym stanie nadejdzie kiedyś chwila, w której oszaleję i zginę w walce z nieuchwytnym upiorem: trwogą”. A przecież groza zawiera w sobie pewien pierwiastek, który jest rozkoszą – rozkosznym dreszczem strachu.

Czyż ten poeta nie miał nic do powiedzenia o najobfitszem, nigdy nie wysychającem źródle poezyi, o kobiecie i miłości? Myślę, że ideał kobiecy każdego artysty jest także ideałem piękna, który on podziwia, jest tym samym ideałem piękna, który prześwieca w jego pojmowaniu sztuki. W niczem pogląd artysty na życie nie ujawnia się tak wyraziście, jak w jego określeniu stosunku mężczyzny do kobiety. Bo w miłości dusza ludzka roztwiera do dna swe najgłębsze tajnie, a odtwarzanie tego najściślejszego ze wszystkich stosunków życiowych oddaje indywidualność twórcy tak wiernie, jak maska gipsowa rysy twarzy.

Do sztuki i do kobiety stosuje Poe słowa Bacona, że każde piękno musi kryć w sobie pewne zboczenie. Prawie u wszystkich kobiecych postaci Poego jako rys znamienny występuje smutek i mistyczny wyraz oczu. Stosunek jego bohaterów do bohaterek polega na niezmiernem chorobliwem przeduchowieniu i grozie, która człowieka w głaz przemienia. Jego Adam jest zwyrodniałym, a jego Ewa uosobieniem misteryum; patrząc w tajemnicze źrenice, chory stacza się w bezdeń obłąkania. Jego Wenus nie jest kapłanką wybujałej zmysłowości, nie jest także boginią wielkiej, zdrowej, radosnej miłości, lecz chodzi po świecie, jak ciemne widmo, zjawia się w nocy, tajemniczo – i wodzi za sobą nieszczęście, jak upiór, albo też błąka się w bieli., opromieniona jasnością księżycową, jak zadumana rusałka (Elfe).

W dolinie „of the Many – Coloured grass” mieszka nad „Rzeką Milczenia ” on, jego cioteczna siostra Eleonora i jej matka; bóg Eros budzi w rodzeństwie gorącą krew przodków. Kochają się, i wraz z nimi cała przyroda ulega przeobrażeniu. Kwiaty pojawiają się na drzewach, które nigdy nie kwitną, murawa stroi się ciemniejszą zielenią niż zazwyczaj, nieznane rajskie ptactwo zlatuje się do doliny, a strumyk szemrze słodkie melodye. Lecz szczęście nie trwa długo. Jej duszę ogarniają posępne przeczucia, poczyna mówić o bezlitośnem fatum, co zwisa nad ludzką  istotą gdyby żałobna kotara,  o znikomości wszystkiego; ten motyw powtarza się ciągle, jak ten sam obraz w poemacie. To śmierć mówi przez jej usta, śmierć, która już owiała głębokim cieniem jej duszę. Ona boi się śmierci, bo wtedy on opuści „ The valley of tlie Many – Coloured grass ” (dolinę różnokrasnych traw) i pojmie dziewczynę ze zwykłego świata codziennego; ale on przysięga jej na niebo, że nigdy nie pokocha córy ziemi. Ona umiera, a on opuszcza dolinę i żeni się z inną. Pewnej nocy dochodzi go głos zmarzłej: „Spij spokojnie! duch miłości w ładnie; i gdy; w szale upojenia tulisz do siebie Ermengardtę, wolny jesteś od przysięgi z powodów, które ci zostaną objawione w niebie”.

Eleonora jest jakby lekką mgłą, co rozpościera się w letnią noc księżycową ponad łąką. Ligeia natomiast jakby czarną północą, rozwidnianą błędnymi ognikami. Promienna jej piękność odurza jak sen narkotyczny, jej czarne włosy lśnią jak krucze pióra, jej płeć ma białość kości słoniowej, a oczy posiadają ów przymiot Bacona – oczy jej to czarne, chorobliwe, szeroko rozwarte oczy wychudłej, histerycznej kobiety. On, który ją kocha, duma przez całą noc letnią nad ich wyrazem, bo czuje, że w nich kryje się tajemnica.

Czasem zda mu się, że już ją odgaduje, ale nagle oddala się od niej jeszcze bardziej. Dokądkolwiek zwróci się myślą lub wzrokiem, wszędzie widzi te oczy; zapełniają one cały świat. Widzi je w zwisającej winnej latorośli, w przelocie motyla, w płynącej wodzie.
Wyczuwa je w oceanie, w spadającym meteorze, w gwiazdach na niebie. Działają one na niego jak dźwięk niektórych narzędzi muzycznych, lub widok pewnych kartek w ulubionej książce. W czem tkwi ich zagadkowość ? W potężnej woli, która żarzy się pod
spokojną, zimną, zewnętrzną powłoką, podobnie jak wulkany islandzkie, spoczywające pod odwiecznym śniegiem. Jest to wola, która w ogniu wewnętrznym nabrała hartu stali; nawet śmierci zdolna stawie opór. Ligeia umiera, nie przestaje jednak działać na kochanka, który pojął inną za żonę. Z własnej istoty wsącza w swą ry walkę kroplę jakiejś trucizny i zupełnie ją przeobraża; zabija w niej indywidualność, wszczepiając natomiast swoją własną w jej obumierające ciało. Konająca rywalka przeobraża się w Ligeię. W symbolu tym tkwi idea, że człowiek, który całą duszą ukochał jedną kobietę, widzi w każdej innej tylko tę pierwszą i jedyną.

Ta prawda występuje, jak zwykle u Poego, w barwach i zarysach wyrazistej wizyi. Trzecią kobietą jest Berenice. Jej kochanek jest jednym z owych zwyrodniałych, których subtelny rozum popada w głęboką zadumę nad najdrobniejszą błahostką, którego nieprzezwyciężone pragnienia dążą zawsze do rzeczy zupełnie bezmyślnych i bezwartościowych. Uczucia jego nigdy nie pochodzą z serca, a namiętności jego biorą początek z mózgu. Ona była mu Bereniką nie żywą, lecz wyśnioną, nie ziemską kobietą, lecz mglistą zjawą, nie istotą, którą się kocha, lecz przedmiotem, który się analizuje. Jej ciche, nie gasnące uczucie wzbudza w nim wreszcie żal i litość; postanawia pojąc ją za żonę.

Pewnego dnia, na krótko przed ślubem, w duszne, ciche, zamglone, zimowe popołudnie, siedzi on w swojej bibliotece. Nagle podnosi oczy i widzi przed sobą Berenice. „Nie wiem, czy własna moja rozogniona wyobraźnia – czy mrok, nasycający atmosferę – czy wreszcie szara suknia, otulająca jej kibic – nie wiem, co wywołało te chwiejne, niewyraźne kontury. Słowa uwięzły mi w gardle. Ona przemówiła do mnie, a ja – ja żadną miarą nie mogłem wydobyć głosu z siebie. Lodowaty dreszcz przebiegł po mem ciele. Ogarnęło mnie uczucie bolesnego lęku i palące zdziwienie przeniknęło mi duszę.

Wciśnięty w fotel siedziałem bez tchu, nieruchomo, z oczyma utkwionemi w jej postać. Och! zeszczuplała i wychudła tak bardzo, że przestała przypominać dawną Berenice. Płonące moje oczy padły wreszcie na jej twarz.

„Czoło było wysokie, bardzo blade i dziwnie spokojne. Czarne niegdyś włosy spadały na oblicze, przysłaniając gęstemi pasmami głęboko zaklęsłe skronie. Teraz włosy mieniły się jaskrawo-żółtym odcieniem, który dziwnie fantastycznie odcinał się od melancholii jej postaci. Oczy były martwe, zastygłe, bez blasku, jakby pozbawione źrenic; mimowolnie odwróciłem wzrok, żeby spojrzeć na cienkie, pomarszczone wargi. Roztworzyły się i w uśmiechu, który szczególne miał znaczenie, ukazały mi się zęby zmienionej Berenice. O bodajbym ich nigdy nie był widział, lub raczej umarł w chwili, gdy je ujrzałem !”

Bo gdy znikła, jeszcze miał przed sobą widzenie tych zębów. Stała przed nim, jak biały upiór. Zęby prześladują go swoją straszliwą białością. Bez skazy na powierzchni, bez cienia na szkliwie, bez wyszczerbienia u krańców – widzi je nieustannie przed sobą. Widzi je tysiąc razy wyraźniej niż w rzeczywistości: „zęby! te zęby! były tu i tam i wszędzie, wszędzie widoczne, dotykalne – długie, wązkie, nienaturalnie białe!” Zęby wprawiają go w obłąkanie  tęskni za nimi wśród wybuchów wściekłości. Wszystko znika mu dookoła i tylko one otaczają go w nieskończoność, jak morze. Stają się treścią i rdzeniem jego wewnętrznego życia, „Widziałem je w każdem oświetleniu. Ustawiałem je
w najrozmaitszy sposób. Badałem, co w nich było dziwnego. Zatrzymywałem się długo nad każdą ich właściwością. Dumałem nad ich budową. Drżałem, obdarzając je w myśli zdolnością czucia i wyobrażając sobie, że nawet bez warg mogą przybrać jakiś wyraz. Zupełni © poważnie sądziłem o Berenice, że wszystkie jej zęby to idee. Idee – i dlatego szukałem ich wszędzie z chorobliwą tęsknotą. Czułem, że gdybym je posiadł, odzyskałbym rozum”.

Ona umiera na epilepsyę. O tern, co zaszło po jej śmierci, pozostaje mu tylko niejasne wspomnienie grozy. Wieczorem ktoś puka lekko do drzwi i wchodzi na palcach służący. „Oczy lśniły mu dzikiem przerażeniem, mówił do mnie drżącym, ochrypłym, cichym głosem. Co mówił, nie wiem – tylko kilka niepowiązanych słów słyszałem. Opowiadał, jak wszyscy domownicy zbiegli się na dziki krzyk, co zakłócił ciszę nocną i jak poczęto szukać w kierunku tego głosu. Ze straszliwą wyrazistością szepnął mi w ucho, że znaleziono nad grobem zeszpeconą, w całuny owitą Berenice, która jeszcze dyszała, i drgała, która jeszcze żyła…!

„Wskazał na moje suknie; były pokryte błotem i zastygłą krwią. Nie mogłem słowa przemówić, a on łagodnie ujął mnie za rękę: spostrzegłem na niej ślady ludzkich paznogci. Zwrócił moją uwagę na jakiś przedmiot przy ścianie. Spoglądałem nań przez kilka m inut: była to łopata. Z okrzykiem przypadłem do stołu i chwyciłem skrzyneczkę, która tam stała. Nie mogłem jej otworzyć; wypadła mi z drżących rąk i pękła na dwoje. Sucho szeleszcząc, wytoczyły się na ziemię narzędzia dentystyczne i białe, jak kość słoniowa, niezwykle białe przedmioty; było ich trzydzieści dwa”.

Poezya Poego jest piękna pięknością tej kobiety, pięknością suchot, obłąkania, grozy i wszechrozkładu. Przenika nas do głębi,nawskroś rozkosznym dreszczem, ale rozkosznym dreszczem lęku, jakbyśmy widzieli przed sobą wszechświat, niepojęty, podobny do gładkiej płaszczyzny, zalanej światłem słonecznem. I nagle przesuwa się po niej cień, cień tak niewysłowienie, tak bezkreśnie olbrzymi, że niema na niebie i na ziemi niczego, coby taki cień rzucało, wyjąwszy śmierci .

„Wy, którzy te słowa czytacie, jeszcze jesteście przy życiu; lecz ja, który to piszę, już dawno podążyjłem drogą, wiodącą ku krainom cieni. Zaiste bowiem, dziwne dziad się będą rzeczy, i tajemnice się odsłonią, i wiele stuleci przeminie, zanim to pismo dojdzie rąk ludzkich. A wtedy jedni wierzyć, inni wątpić będą, a tylko nieliczni pogrążą się w głębokiej zadumie na widok tych znaków, wyrytych Żelaznem ostrzem na tern miejscu.

„Rok ów był rokiem lęku i grozy, co silniejsze budziły uczucia od zwykłego ziemskiego przerażenia. Albowiem wiele cudów i znaków ukazało się na ziemi, i zdała i zblizka, wskroś lądów i ta orz, rozpościerały się czarne skrzydła zarazy. Dla tych atoli, co w gwiazdach czytać umieli, nie było tajemnem, że niebo zwiastowało nieszczęście. I dla mnie, Greka Oinosa, nie było tajemnem, że oto nadszedł rok siedmsetny czterdziesty dziewiąty, rok, w którym o wschodzie Ariesa planeta Jowisz miał się zespolić z czerwonym kręgiem strasznego Saturna. Dziwne zmiany objawiały się nietylko w przewrotach fizycznych kuli ziemskiej, lecz także w duszach ludzkich, w ich wyobraźniach i zadumach.„

W wytwornej sali ponurego miasta, które zwą Ptolemais, siedzieliśmy nocą przy winie z Chios; było nas siedmiu. Do pokoju naszego wiodły tylko jedne drzwi, miedziane, zamknięte od wewnątrz, przyozdobione przecudną robotą artysty Corinnosa. Czarne kotary, zwisające w ciemnej komnacie, zasłaniały nam widok księżyca, szarych gwiazd i bezludnych ulic ale nie zdołały przytłumić przeczucia i pamięci nieszęścia.

Działy się koło nas i nad nami rzeczy, których nie umiem dokładnie opisać – rzeczy z ciała i z ducha. W powietrzu wiała duszność – uczucie omdlenia i niepokoju. A przedewszystkiem przygniatająco działał straszny stan, tak dobrze znany chorym na nerwy: oto przychodzi chwila, kiedy zmysły są nadmiernie ożywione i czujne, a myśl pogrąża się w ciężkim śnie. Martwa ociężałość zwisła nad nami. Przytłaczała nam członki rozsiadła się na sprzętach pokoju – pełzała po puharach, z których piliśmy wino. Wszystko uginało się pod ciśnieniem atmosfery, z wyjątkiem siedmiu żelaznych lamp, oświetlających nasz biesiadny stół. Wszystkie przedmioty jęły się-jak nam się zdawało obsuwać w dół, przyciągane nieznaną siłą. Lampy płonęły długiemi, cienkiemi, świetlnemi smugami, a w hebanowem zwierciadle stołu, około którego siedzieliśmy, każdy z nas widział swe blade oblicze i niespokojne połyski w spuszczonych oczach towarzyszy. Mimo to śmialiśmy się i byliśmy weseli na swój sposób; tak się weselą ci, którym niedaleko do obłąkania. Śpiewaliśmy pieśni Anakreonta, pełne szału i rozpętania i piliśmy dużo, choć purpurowe wino przypominało nam krew. Był bowiem w naszej komnacie jeszcze jeden gość w osobie młodego Zoilusa. Leżał przed nami martwy, owinięty całunem grobowym – jakby demon i geniusz tej sceny. Biada! on nie brał udziału w naszej uciesze, choć twarz, bólem ściągnięta i oczy, w których śmierć tylko do połowy przytłumiła ogień zarazy, zdawały się podzielać naszą ochotę, bo zmarli prawdopodobnie radują się wraz z tymi, którzy wkrótce podążą w krainy śmierci. A chociaż ja, Oinos, czułem dobrze, że oczy trupa nieustannie na mnie spoczywały, to jednak udawałem, że nie widzę ich gorzkiego spojrzenia, i wpatrując się ciągle w głębie hebanowego zwierciadła, śpiewałem głośno pieśni syna Teiosa. Ale zwolna pieśni gasły na mych ustach, a echo ich, ginąc w czarnych zwojach kotar, słabło coraz bardziej, aż wreszcie skonało w oddali.

O spojrzyjcie! z tych ciemnych opon, w których zmilkły tony pieśni, wynurzył się mroczny i niewyraźny cień – cień, jaki tworzy w ludzkiej postaci księżyc, kiedy nizko stoi na niebie: a nie był to cień człowieka, ani cień boga, ani cień jakiegokolwiek znanego przedmiotu. Chwiał się przez chwilę w fałdach kotar, a potem stanął na drzwiach miedzianych, tuż przed nami. Był niewyraźny, bezkształtny i nieokreślony – i nie był cienieni człowieka, ani cieniem boga – czy to greckiego, czy chaldejskiego, czy też egipskiego. Spoczął na drzwiach miedzianych, pod sklepionym ich fryzem. Nie przesuwał się, nie ozwał ani słowem, lecz stał nieporuszenie.

Drzwi, na które padł, znajdowały się jeżeli dobrze pomnę u nóg młodego, w całuny spowitego Zoilusa. Nikt z nas siedmiu nie odważył się spojrzeć w tę stronę, chociaż wszyscy widzieliśmy, jak cień wynurzał się z mroku spoglądaliśmy dalej w głębie hebanowego zwierciadła.

W końcu ja, Oinos, przemówiłem słów kilka i zapytałem cienia o jego ojczyznę i miano. A cień rzekł na to: „Jestem cieniem , ojczyzną moją są „teraz ptolemajskie katakomby i ustronia, rozpostarte „tuż przy mglistych równinach Elysionu, stykające „się z nieczystym strumieniem Charona”. I nagle porwaliśmy się wszyscy – a siedmiu nas było – grozą przejęci z naszych siedzeń i staliśmy długo, pełni drżenia i lęku, albowiem głos cienia nie był głosem jednej istoty, lecz całego ich tłumu. W rytmicznym, zmiennym spadku dochodził nas wyraz po wyrazie, ponuro wtórząc dobrze nam znanem echem tysiąca głosów zmarłych przyjaciół”.


źródło: “Jasnowidze i wróżbici” Ola Hansson, przekład Stanisław Lack, Warszawa 1905