W „Magji praktycznej” Papusa odnajdujemy następującą relację, nadesłaną przez niejakiego p. G, Bojanoo (str. 208),
Poniższe fakty sądzę, iż będą zasługiwały na uwagę.
Osada P. o której piszę, składa się z sześciu zabudowań, zajętych przez dwadzieścia kilka osób, O siódmym domku, znajdującym się pośrodku fermy, a należącym do moich rodzi-wraz z fermą, jako o niezamieszkałym, nie wspominam. Obok stała chata, na pół rozwalona, własność niejakiej B., w całej okolicy okrzyczanej za czarownicę; przypisywano jej czyny najstraszniejsze z zakresu czarnej magji, więc rzucanie uroków, chorób, sprawadzanie klęsk ect.
Po raz pierwszy ujrzałem ją w parę miesięcy po nabyciu przez moich rodziców posiadłości w P. Regularnie zachodziła na fermę co sobota, by kupić jajek, masła i sera, które to produkty odprzedawała dalej.
Była w wieku lat czterdziestu; mała, krępa, szatynka, o twarzy niemiłej, choć nie brzydkiej. Miała wargi mięsiste, zmysłowe, nos krótki, gruby o szeroko rozwartych nozdrzach, Najbarziej zwracały uwagę charakterystyczne oczy: każde oko było koloru innego — prawe szare, zaś lewe w górnej połowie zielonkawe, w dolnej przechodziło w brązową barwę.
Że znałem wszystkie bajdy o B. opowiadane, – obserwowałem ją ciekawie.
Tu podkreślę szczegół, w dalszym przebiegu, nie bez znaczenia. Zanim rodzice moi nabyli posiadłość, ta należała do pewnego magnata węgierskiego; zarządzał nią prosty chłop, bez wykształcenia, ścisłemi węzłami złączony, jak fama głosiła, z B.
Ferma nie dawała dochodów — z tej przyczyny sprzedano ją a wraz z ziemią cały inwentarz; pośród inwentarza znajdował się pies, duży owczarek, o sierści rudej, świetny stróż w nocy, lecz w dzień niezwykle łagodny. Pies szybko przywiązał się do mnie.
Oczy miał dziwne: jedno szare, drugie w połowie zielone, v,” połowie brunatne; słowem, oczy identyczne, jak B. Pozatem zwierzę, co wzmiankowałem, wielce spokojne, wprost nie znosiło wspomnianej osoby. W dniu, gdy przychodziła, ujadał zaciekle i rzucał, że trzeba go było wiązać na łańcuch, dopóki B. przebywała na fermie.
Przyczyna psiej nienawiści była nieznana. A gdy dnia pewnego zagadnąłem kobietę, czy nie wyrządziła mu kiedy jakiej krzywdy, odpowiedziała tylko, że jest to bestja złośliwa, której należałoby co rychlej pozbyć, inaczej spowoduje nieszczęście. Dodać muszę, że pies, po za obrębem domu, obawiał bardzo B. i skoro ją tylko zdała dostrzegł, uciekał co rychlej.
Przyzwyczailiśmy się w końcu do tych kaprysów; a co sobota rano owczarka brano na uwięź.
W lipcu 1876 r., na parę dni przed terminem powrotu do pułku, wyszedłem na przechadzkę z mym towarzyszem M. N.; Pies biegł za nami. Miałem zamiar zajść do niezamieszkanego domku; jak wspomniałem, B. zajmowała chatę obok.
Musiała dostrzec, gdyśmy wchodzili, gdyż wychodząc zauważyłem, że stoi przy drzwiach, oparta o ścianę. Owczarek, co podążał z tyłu, naraz wydaje pisk bólu, jak pies, którego silnie uderzono znienacka i ucieka, ile sił, w stronę fermy. Zdumieni spoglądamy na tą scenę, a kobieta wciąż stojąca przed chatą, poczyna cicho się śmiać. Sam, nie wiem czemu, ogarnęło mną dziwne rozdrażnienie. Poczynam wołać psa, który był w odległości stu kroków. Na me uporczywe gwizdanie, zawraca i powolutku zbliża z powrotem, lecz tak przerażony, że przykuca co chwilę, a ogon tuli pod siebie. W miarę zbliżania i gdy głos mój coraz silniej doń dobiega, nabiera odwagi. Już jest o dwanaście metrów, wtedy zamiera na ziemi, głucho warcząc,
Wyczuwałem, że coś się stać musi (M. N. później wspominał, że ogarniało go omdlenie). Instynktownie spojrzałem na B.; twarz miała wyraz twardy, nienawistny. Nigdy nie mogłem zapomnieć tego szatańskiego zaiste wykrzywienia, jak również zrozumieć niepohamowanego gniewu, zdawało się bez przyczyny, który mną owładał.
Rzuciłem krółki, ostry rozkaz — wiedziałem, iż pies usłucha. Wyprężył się, uniósł z ziemi i z rykiem wściekłości rzucił w kierunku kobiety; ta szybko uskoczyła do chaty, zatrzaskując drzwi. Zwierzę wsparło się łapami i drapiąc zaciekle, usiłowało dostać do wewnątrz. Z trudem uspokoiłem rozszalałego owczarka; wziąłem go za obrożę i w ten sposób zaciągnąłem do domu.
Długo w noc siedzieliśmy z M. N., dyskutując nad dziwnym zajściem i snując tysiące komentarzy.
Nazajutrz wyjechałem do Paryża.
W grudniu otrzymałem ponowny urlop; też co rychlej pospieszyłem do P. Nic niezwykłego przez czas nieobecność nie zaszło.
Że pokoje fermy były zajęte, zamieszkałem w pustym domku, przy którym odbywała się pamiętna scena. O godzinie 11 wiecz. czująg znużenie, ze służącą udałem się na miejsce noclegu. Wraz z nami pies. Służąca zasłała łóżko, poukładała bieliznę, poczem odeszła, zabierając psa. Pokój, jaki zajmowałem znajdował się na pierwszem piętrze. Szło się doń przez długi korytarz, na który wychodziły drzwi drugiego pokoju; ten stał pusty, bez mebli; inne wejście łączyło go z sypialną w ten sposób, że drzwi, otwierające się na moją stronę – znajdowały w nogach posłania.
Po odejściu służącej, zamknąłem dół na klucz, poczem udałem się na górę; drzwi sąsiedniego pokoju pozostawiłem, były: zlekka uchylone.
Rozebrałem się z munduru, oparłem pałasz o krzesło, zastępujące nocny stolik; położyłem i zdmuchnąłem świecę.
Gdy tylko pozostałem w ciemnościach, usłyszałem hałas, to wyraźne skrobanie do pierwszego pokoju, wyraźne drapane pazurami psa, który chce wejść.
Po pierwszym odruchu zdziwienia, pomyślałem, że owczarek, zapewne, pozostał w domu; lecz co było najbardziej zastanawiające, to – że drapanie dochodziło z wewnątrz, nie zewnątrz. Parokrotnie zawołałem go po imieniu „Sokół” – na co szum tylko się wzmocnił.
Jak wspomniałem, drzwi do sąsiedniej ubikacji pozostały uchylone i opierały się o koniec mego łóżka. Wysunąłem nogę z pod kołdry, pchnąłem je, że zatrzasnęły z hukiem. W tejże chwi rozpoczęło się drapanie w te właśnie drzwi. Przyznaję się, z początku, szczególnie po bezskutecznem wołaniu „Sokoła”, ogarnął mną strach; dlatego odruchowo zatrzasnąłem drzwi; lecz skoro z poza nich zabrzmiały skrobania”, strach minął i zapaliłem świecę. Nim zabłysło światło – zaległo milczenie.
Wstałem z łóżka, by zwiedzić sąsiedni pokój: wciąż mi się zdawało, że może istotnie, gdzie ukrył się pies; lecz pokój był pusty. Wyszedłem na korytarz, na schody, na parter -wszędzie nic,
Cóż miałem robić. Powróciłem do sypialni, otuliłem kołdrą i zgasiłem świecę.
Zaledwie to uczyniłem, hałas powstał z większą siłą od strony drzwi, które tym razem zamknąłem starannie. Wyskoczyłem z łóżka, schwyciłem pałasz i rzuciłem do sąsiedniego pokoju. Wchodząc poczułem, jakby opór, zdawało się, że jakiś blask, jakiś cień świetlny zastępuje drogę, cofając w kierunku drugich, prowadzących na korytarz, drzwi. Nie namyślając długo, zadałem straszliwy cios szablą; trafiłem w drzwi. Snop iskier bryznął, gdyby broń napotkała na gwóźdź; pałasz przeciął drzewo głęboko i utkwił, że z trudem musiałem dobywać. Pośpieszyłem po światło i zbronią w ręku obejrzałem dokładniej drzwi. Nigdzie nie było śladu ćwieka, ni też szabla, przecinając deskę nie natrafiła na żelazo. Raz jeszcze obszedłem dom dookoła – lecz nic anormalnego nie dawało się zauważyć.
Gdym wrócił do sypialni – biła północ,
Nie rozumiałem tego, co zaszło; nerwy moje tylko uspokoiły się znacznie: głos wewnętrzny mówił, że zrobiłem coś, co musiałem zrobić. Machinalnie gładziłem rękojeść broni i położyłem pod kołdrę, kładąc do łóżka.
Zasnąłem, bez dalszych przeszkód, budząc się, mniej więcej, koło ósmej rano.
Przy dziennym blasku wypadki ubiegłej nocy wydały jeszcze bardziej niezrozumiałe.
Poszedłem do fermy na śniadanie. Opowiadanie moje, jakkolwiek brzmiało nieprawdopodobnie, uczyniło duże wrażenie, szczególnie na moich rodzicach i na M. N.
Po śniadaniu, koło dziesiątej, wszyscy chcieli obejrzeć miejsce wypadków; udajemy się więc wspólnie do zajmowanego przeżeranie domku.
Na pół drogi napotykamy wieśniaczkę; ta mówi, że szła właśnie do nas, by M. N. zechciał odwiedzić B., która zachorowała. Inna kobieta, przed chwilą była weszła do B. w jakiejś sprawie i zastała tą, pokaleczoną.
Przyśpieszamy kroku; przyznaję, byłem dziwnie wzruszony zasłyszanemi słowami.
W B. oczekiwał nas straszliwy widok.
Leżała ona bez przytomności na łóżku. Twarz miała pokrytą zakrzepłą krwią, która zalewając oczy sączyła się jeszcze cienkim strumieniem ze śmiertelnej rany na głowie. Rana ta, zadana bezwzględnie jakimś ostrym narzędziem, rozpoczynała przy włosach, a kończyła z nasadą nosa, ciągnąc na przestrzeni siedmiu i pół centymetra. Czerep był dosłownie rozłupany i mózg dobywał się na wierzch przez otwór.
- N. i ja pobiegliśmy do domu, M. N, po bandaż –* ja, by co prędzej, wysłać posłańca do najbliższego lekarza.
Gdym wrócił, M. N, już był zrobił prowizoryczny opatrunek. Chata zapełniła się ludźmi. Wszyscy w głowę zachodzili, co stać się mogło. Że jednak B. powszechnie była znienawidzona, powodowała obecnemi raczę] ciekawość, niż litość. Nikt rannej nie żałował, a żona oberżysty odezwała się na głos: „na-koniec B. dostała, co jej się dawno należało”.
Muszę dodać, że jakieś światło poczynało błyskać w mej świadomości. Miałem niezbitą pewność, że ona to, „czarownica” straszyła mnie w nocy i że ją trafiło ostrze mej broni, gdym ciął w drzwi, raniąc śmiertelnie.
To też, gdy po ukończonym opatrunku, weszliśmy z M. N. do mego domku i gdym mu pokazywał głęboki otwór w drzewie, wyraziłem mu powyższe przypuszczenia.
Nie miałem wtedy pojęcia o naukach tajemnych i o ukrytych siłach natury, supozycje moje były więc ściśle intuicyjne.
– Nie rozumiem nic – M. N. na to – lecz zaszły tu rzeczy straszliwe!
Ponieważ, w gruncie, również nic nie rozumiałem, daliśmy sobie słowo, nie wspominać o tem nikomu i raz jeszcze zaszliśmy do B.
Ta leżała w stanie bezprzytomnym. Poleciwszy dwom dozorującym kobietom, zmieniać okłady z zimnej wody, do chwili przybycia lekarza, powróciliśmy na fermę. Ostatnie wypadki tak zaprzątnęły uwagę mojej rodziny, że o zamierzonych oględzinach domku więcej nie było mowy; my z N. N. nie naprowadzaliśmy rozmowy na ten temat, a gdy ktoś z obecnych wspomniał, iż mieliśmy obejrzeć rozrąbane drzwi, odpowiedziałem, że chodzić nie warto i że uległem, zapewne, halucynacji sennej.
O pierwszej przybył lekarz; wraz z nim i z M. N. udaliśmy się do chorej.
Doktor mógł jedynie stwierdzić, że rana jest śmiertelną i że B. zaledwie godzin parę pozostaje do życia. Na jego pytania, co do pochodzenia rany, wstrzymaliśmy się, jak było ułożone z M. N. od odpowiedzi, nie powiadamiając o naszych przypuszczeniach.
Lekarz, ze względu na oczekiwane śmiertelne zakończenie wypadku, sporządził natychmiast zawiadomienie i przez gońca wysłał do władz, celem wszczęcia dochodzenia.
Żandarm przybył koło siódmej. Począł on bezzwłocznie badać obecnych w chacie B. Wówczas znajdował się tam lekarz, M. N., ja i kobieta, która pierwsza weszła do jej chaty.
O godz. 7.454, gdy śledztwo jest w toku, B. naraz odzyskuje przytomność. Prostuje się na swym łóżku, pogląda na nas rozszerzonemi oczami, chce przemówić. Trwa to jednak sekundę, opada do tyłu – jest martwa.
Lekarz zamyka zmarłej powieki.
Ponieważ nikt nie mógł udzielić najmniejszej informacji, co do rany, otrzymanej przez B., żandarm zakończył swą czynność i odjechał. Nazajutrz przybył inny urzędnik i po załatwieniu zwykłych formalności, doktor sporządził akt zejścia, po-czem B. pochowano.
Zarządzone prze władze sądowe i kryminalne poszukiwania pozostały bezskuteczne i ostatecznie zgodzono się na to, że zmarła uległa wypadkowi i padając zraniła się sama.
Po za tem nic więcej nie mam do dodania.
Nasuwały by się więc wnioski:
- Że B. była bardzo silnem „medjum”, działającem świadomie.
- Że B. potrafiła wydzielić „ciało astralne” z siebie.
- Że nocne hałasy spowodowane były przez B., raczej przez jej formę eteryczną, celem nastraszenia mnie za to, iż kiedyś zmusiłem mego psa do sprzeciwiania się jej tajemniczej władzy.
- Że broń moja, siekąc drzwi, trafiła jednocześnie „ciało
astralne” B., wywołując głębokie rozłączenie jego molekułów co odbiło się w postaci głębokiej rany na ciele fizycznem kobiety.
Gustaw Bojanoo.
Oto dla czego przy iwokacjach mag stale używa miecza – jest to jego ochrona przed potęgą duchów złych! Jeśli zestawimy wypadek opisany ze „strachami w Cideville” (rozdz, „Oczarowania”) zobaczymy zupełnie rzecz identyczną: rany zadane ciału eterycznemu odbijają się natychmiast na ciele fizycznem.
Gdyby ktoś ironicznie potrząsał głową, zacytuję inne jeszcze fakty.
Podczas seansu z medjum Zimermanem w Ameryce, gdy rozpoczęły się w pokoju fenomeny i ukazała świetlista zjawa, pewien jankes, nie myśląc długo, wyciąga rewolwer i strzela w stronę widziadła. Rozumie się, trafiła w próżnię, lecz w tej chwil Zimerman pada na podłogę. Zapalają światło: ma ranę głęboką w piersiach. Rzeczą jest wykluczoną, by amerykanin go trafił, gdyż kula tkwi w ścianie, w zgoła innym kierunku, niż siedział. Eksperyment ten odpokutował Zimerman paromiesięczną kuracją w szpitalu. Właściwie, w większości wypadków, to, co widzimy na seansach spirytystycznych (por, moją książkę „Duchy i Zjawy”) jest sobowtórem medjum, jego „ciałem astralnem” a nie żadnym duchem – „ciałem astralnem”, wydzielonem świadomie.
Zapewne owa „ektoplazma” substancja wyłaniająca z medjum podczas transu, nie jest niczem innem, i by zakończyć przytoczę przykład z własnej praktyki.
Podczas pewnego seansu w Warszawie, gdy medjum jęło wyłaniać „ektoplazmę” w formie mglistego obłoku (ten kształtuje się następnie w części postaci a nawet całkowitą postać ludzką) jeden z niedowiarków chwycił przezroczystą materję, bez uprzedniego ostrzeżenia, czego czynić nie wolno, w rękę. Rozległ się krzyk medjum, wiło się ono w konwulsjach i tą nieszczęsną próbę, równie jak i Zimerman, przypłaciło długotrwałą chorobą.
Bo ciało eteryczne związane jest ściśle z fizycznem – ta tylko zachodzi różnica między medjum a okultystą, że medjum wydziela je nieświadomie i nie zawsze, zaś okultystą dowolnie i wtedy, gdy zechce.
źródło: Stanisław Wotowski “MAGJA i CZARY”, Warszawa 1926