Doświadczenie Karoliny S. z Steinheim an der Mark
Był rok 1834. Karolina miała wtedy około 9 lat i mieszkała wraz ze swoją babcią w Steinheim, wspólnie z rodziną pewnego tkacza – w jednym dużym pokoju w jego domu, co podobno było tam dość częste.
W tym pokoju znajdowały się dwa łóżka: w jednym spał tkacz z żoną, w drugim – babcia z Karoliną. Między dwoma oknami stał stół, bardzo blisko łóżka, w którym leżała Karolina, a w rogu przy piecu stał warsztat tkacki.
W tygodniu bożonarodzeniowym wspomnianego roku, dokładnie o północy, drzwi do pokoju otworzyły się i coś weszło do środka.
Karolina, która jeszcze nie spała, usiadła, lecz niczego nie zobaczyła.
To „coś” przemieszczało się tam i z powrotem po pokoju, cały czas jęcząc, po czym usiadło przy warsztacie i zaczęło tkać. Potem znów wstało i dalej chodziło, jęcząc lub – jak to określiła Karolina – „miaucząc”.
Dziewczynce wydało się to śmieszne i – jak to dzieci – zaczęła naśladować usłyszany dźwięk i też „miauczeć”.
Ale… o zgrozo! To „coś” zbliżyło się do łóżka, najpierw usiadło na rogu stołu, który stał tuż obok, a potem z łoskotem i ciężarem jakby stu kilogramów runęło na kołdrę, pod którą leżała.
Tutaj Karolina przyznała, że nie była do końca pewna, czy to naprawdę zjawa, czy też strach, który ją ogarnął, tak mocno ją przytłoczył, kiedy to „coś” zbliżyło się do łóżka.
Przerażona dziewczynka szturchnęła babcię i zapytała:
– Babciu, słyszysz?
Babcia odtrąciła ją, jakby chciała ją uciszyć, co Karolina zrozumiała – i zamilkła.
Obie jednak pociły się jak w saunie – częściowo ze strachu, częściowo od ciężaru, który na nich leżał.
Tak to trwało, na przemian: tkanie i chodzenie tam i z powrotem, aż do godziny 4 rano, kiedy to rozdzwonił się dzwon kościelny. Wtedy drzwi znów się otworzyły, a „to coś” wyszło, trzaskając nimi za sobą.
Kiedy wszystko ucichło, Karolina zasnęła i obudziła się dopiero, gdy nastał dzień.
Następnego ranka cała mieszkająca tam rodzina rozmawiała o tym, co się wydarzyło – wszyscy coś słyszeli, ale nikt nie potrafił tego wyjaśnić.
Tkacz natychmiast pobiegł do warsztatu – ale wszystko było dokładnie tak, jak zostawił poprzedniego wieczoru, nic nie zostało przesunięte ani naruszone.
Ten sam incydent powtórzył się jeszcze kilka razy podczas tygodnia bożonarodzeniowego, choć nie codziennie.
Po tym okresie nie było już żadnych zjawisk.
Karolina wkrótce potem opuściła z babcią ten dziwny dom, więc nie wie, czy nawiedzenia powróciły w późniejszych latach.
Inne niezwykłe zdarzenie z tej samej rodziny
Karolina miała ciotkę o imieniu Dorothea U.
Jako narzeczona padła ona ofiarą pewnego rodzaju katalepsji, w której opiekował się nią jej narzeczony.
Pewnego wieczoru Karolina zasnęła u stóp chorej na jej łóżku. Obudziła ją babcia, mówiąc:
– Wstań, Linele, Dorle umarła!
Dziewczynka podniosła się i zobaczyła chorą leżącą bez ruchu, blado, z wszelkimi oznakami śmierci.
Babcia omawiała już z sąsiadkami przygotowania do pogrzebu, po czym położyła się z Karoliną w sąsiednim pokoju.
Narzeczony Dorothei został i czuwał przy zmarłej.
Około drugiej w nocy nagle wszedł do pokoju i zawołał:
– Wstawajcie! Dorle się obudziła!
Babcia i Karolina pospieszyły do niej i zobaczyły ją siedzącą wyprostowaną w łóżku.
Narzeczony zapytał, gdzie przebywała przez ten czas.
– Ach – odpowiedziała – przeszłam bardzo długą drogę. Musiałam wspiąć się na wysoką górę, na której stał wielki budynek z wieloma drzwiami. Pukałam do wszystkich, ale żadna się nie otworzyła – aż dotarłam do głównych wrót. Tam pojawił się stary mężczyzna, który zapytał:
„Co ty tu robisz? Przecież to jeszcze za wcześnie. Musisz przyjść dwa razy jeszcze, zanim cię wpuszczę.”
Po czym zamknął bramę i musiałam wracać całą długą drogę z powrotem.
Tyle opowiedziała chora.
O rozmowach babci z sąsiadkami nie miała najmniejszego pojęcia.
Osiem dni później znów zapadła w ten sam stan. Po przebudzeniu znów opowiadała, że szła tą samą drogą, na ten sam budynek – i ponownie została odesłana, z informacją:
„Następnym razem.”
Dorothea wyzdrowiała, wyszła za mąż, została matką i żyje do dziś.
Przy trzecim razie prawdopodobnie nie zostanie już odesłana.
Pewien znak
Rosyjski pułkownik zakochał się w 1822 roku w młodej damie z Zweibrücken – panną R.
Starał się o jej rękę, ale został przez nią odrzucony. W rozpaczy opuścił miasto i wstąpił do służby wojskowej w Grecji.
Zimą tego samego roku panna R. wyjechała z rodzicami do Włoch.
W Mediolanie, w hotelu, którego nazwy nie zna, miała udać się do jadalni – o zwyczajowej porze posiłków, prawdopodobnie między 16 a 17.
Jej rodzice już na nią czekali.
Kiedy wyszła z pokoju na wąski korytarz, nagle zobaczyła rosyjskiego pułkownika – w pełnym mundurze, ze wszystkimi dawnymi i nowym odznaczeniem na błękitnej wstędze.
Zagadała go i zaprosiła do pokoju, lecz nie odpowiedział i nie poszedł za nią, mimo że wróciła sama, zaskoczona jego milczeniem.
Wysłała potem pokojówkę – ta jednak nikogo nie widziała.
Wysłała kogoś po właściciela hotelu – również nikt nowy nie przybył.
Panna R. napisała o tym dziwnym wydarzeniu przyjaciółce w Zweibrücken i poprosiła o wiadomości na temat pułkownika. Wkrótce otrzymała odpowiedź, że pułkownik zginął w bitwie w Grecji, a tuż przed śmiercią został odznaczony nowym orderem przez króla.
źrodło: Zweite Spukgeschichte; MAGICON – Stuttgart 1853.