Coś o „zwiastunach” nadzwyczajnych lub „osobliwych” wydarzeń w życiu ludzkim
Trudno byłoby znaleźć wśród starszych, bardziej szczegółowych historyków i kronikarzy – nie wyłączając nawet uznanych klasyków starożytnej Grecji i Rzymu – kogokolwiek, kto aż do mniej więcej połowy ubiegłego wieku, przy opisywaniu ważnych wydarzeń historycznych, nie wspominałby tu i ówdzie również o towarzyszących im znakach czy zwiastunach. Dopiero negatywna filozofia, która doszła do głosu w poprzednim stuleciu i która przybrała bardzo apodyktyczny charakter, zaczęła – wraz z wieloma innymi rzeczami – uznawać tego typu zjawiska za czysty absurd, nie dokonując przy tym żadnego rozróżnienia pomiędzy faktami dobrze udokumentowanymi a tymi bez potwierdzenia, wrzucając je wszystkie do jednego worka z najbardziej prymitywnym zabobonem.
Większość późniejszych historyków i autorów roczników (bo nawet sam termin „kronika” i „kronikarz” na pewien czas popadł w niełaskę) podporządkowała się tym opiniom przez dłuższy czas. Tylko od czasu do czasu można było usłyszeć odosobnione głosy, zwracające uwagę na pojawiające się nowe fakty tego rodzaju.
Dopiero wraz z rosnącym zainteresowaniem, jakie w ostatnich dziesięcioleciach wzbudziły nieuniknione wydarzenia z dziedziny filozofii – zjawiska określane jako „wtargnięcie świata duchowego do naszego świata” – otworzyła się ponownie droga do badania wszelkich wydarzeń pozostających w jakimkolwiek związku z tym obszarem, a także do ich ponownego ukazania w świetle nowych doświadczeń i coraz głębszych podstaw naukowych. Do tej kategorii niewątpliwie zaliczają się również zwiastuny.
Można je w dużej mierze zaliczyć do kategorii przeczucia – zarówno ludzkiego, jak i zwierzęcego – jako że dobrze wiadomo, iż np. katastrofalne trzęsienia ziemi, wielkie pożary, powodzie czy inne klęski, a także nadzwyczajne zjawiska pogodowe, były często przeczuwane nie tylko przez poszczególnych ludzi, ale w szczególności przez wiele gatunków zwierząt, które na różne sposoby manifestowały nadchodzące zmiany, tak że ich niezwykłe zachowanie mogło być traktowane jako rzeczywisty zwiastun.
Do tej klasy należą między innymi również zmiany w zachowaniu ryb (np. nietypowe żerowanie), pojawienie się wielorybów i innych morskich potworów w miejscach, gdzie się ich nie spodziewano; anomalie występujące czasami u ptaków wędrownych, a – jak dodaję po rozważeniu wielu zebranych faktów – również częstsze pojawianie się tzw. ludzi morza i syren. Także martwa, nieożywiona natura dostarcza poprzez nadzwyczajne zjawiska – zwłaszcza w regionach nieba i atmosfery – pewnych znaków, które przy uważniejszym spojrzeniu należy uznać za niezwykle interesujące.
Tego rodzaju zwiastuny, ponieważ są bliższe zwykłemu doświadczeniu zmysłów, nie spotkały się z aż tak ostrym i powszechnym sprzeciwem jak inna kategoria zwiastunów – tych, które zdają się wskazywać raczej na bezpośredni wpływ duchowych potencji działających jakby zza kurtyny widzialnych, zmysłowych wydarzeń.
Istnieją bowiem wystarczająco dobrze udokumentowane fakty – zarówno z dawnych, jak i z nowszych czasów – które później okazały się być zwiastunami, a których w żaden sposób nie dałoby się wyjaśnić, gdyby nie założyć istnienia takiego ukrytego wpływu rozumnych i duchowych bytów.
Z wielu przykładów tego rodzaju chciałbym przypomnieć kilka tutaj, bądź też uczynić je powszechniej znanymi, aby zwrócić uwagę na współczesne wydarzenia tego typu i – (w końcu umiłowanie prawdy nie boi się dogłębnego badania!) – zainspirować dokładniejsze analizy i dyskusje na temat takich zjawisk.
W Kartkach z Prevorst oraz w dwóch pierwszych tomach Magikusa, a ostatnio również w czwartym zeszycie drugiego tomu, wspomina się między innymi o duchu górskim z Rodenstein, jako o legendzie posiadającej pewne znaczenie profetyczne.
Zdarzenie dźwiękowe w Stuttgarcie – czerwiec 1842
W Stuttgarcie miało, według świadectwa wielu naocznych i nausznych świadków – z których część sam osobiście słyszałem – wydarzyć się coś niezwykłego w ubiegłym czerwcu 1842 roku.
Nie odważyłbym się nawet o tym tutaj wspomnieć, gdyby nie fakt, że liczne wyjaśnienia, jakich udzielano w tej sprawie, same się nawzajem wykluczały – podczas gdy sam fakt zdarzenia został jednak potwierdzony. Według bardziej szczegółowych relacji, w jednej z dusznych, ale pogodnych nocy czerwca, mniej więcej między godziną 1 a 2 w nocy, dał się słyszeć na kilku ulicach miasta głośny, unoszący się w powietrzu hałas. Opisywano go tak, jakby jeden lub więcej powozów zaprzężonych w konie pędziło z ogromną prędkością przez miasto.
Słychać było wyraźnie zarówno stukot końskich kopyt, jak i turkot kół pojazdu. Do tego dochodziły liczne, chaotyczne, a zarazem niezwykle złowieszcze dźwięki ludzkich głosów, które – jak się wyrażano – „wyły” lub „wrzeszczały”.
Początkowo próbowano przypisać to puszczykom lub sowom, które miały być rzekomo spłoszone. Jednak opis hałasu, jaki usłyszałem od osób, z którymi rozmawiałem, stanowczo zaprzecza takiemu wyjaśnieniu – nikt bowiem nie słyszał typowego dla sów pohukiwania, lecz coś znacznie głośniejszego, bardziej złowieszczego, i – jak powiedziano – przypominającego raczej przejazd powozów.
Inna wersja, którą usłyszałem częściowo od samych świadków zdarzenia, wydawała się znacznie bardziej prawdopodobna, i początkowo byłem skłonny uznać ją za naturalne wyjaśnienie zjawiska. Twierdzono bowiem, że był to po prostu hałas spowodowany przez powóz pełen studentów z Hohenheim, którzy w jednej z kawiarni przy przedłużonej ulicy Sophienstraße spożyli pożegnalny posiłek, a późno w nocy wracali powozem wzdłuż Sophienstraße i części Hauptstädterstraße.
Tę wersję obalają jednak nie tylko zeznania świadków, którzy natychmiast po usłyszeniu hałasu wyglądali przez okna lub wychodzili przed domy, lecz nie dostrzegli żadnego powozu, koni, ludzi, ani niczego widocznego, co mogłoby ten hałas spowodować; również fakt, potwierdzony przez wielu, że niezwykły hałas słychać było nie tylko na Sophienstraße aż do Hauptstädterstraße, ale też w kilku innych częściach górnego miasta – w szczególności na Kalwerstraße, a z tego co wiem, nawet na Eßlingerstraße.
Krótko mówiąc, przez kilka dni całe Stuttgart żyło tym tematem – co raczej nie byłoby przypadkiem, gdyby chodziło jedynie o zwykły przejazd studentów powozem. Sam charakter tego przemieszczającego się hałasu miał, według wszystkich świadectw, tak niebywałą prędkość, że trudno byłoby sobie wyobrazić, by rzeczywisty powóz z ludźmi mógł poruszać się z taką szybkością, zwłaszcza przy obowiązujących przepisach policyjnych.
Również w ulicach dość oddalonych od wspomnianych miejsc – na przykład na Eberhardstraße – niektórzy słyszeli ten przerażający dźwięk, choć jakby z większej odległości. Jednocześnie wszyscy potwierdzają, że owej nocy powietrze było wyjątkowo duszne.
Tyle mogę w tej sprawie zrelacjonować. Na próżno liczyłem, że w ostatnim numerze Magikous znajdę dokładniejsze sprawozdanie tego zdarzenia, sporządzone może przez kogoś bardziej biegłego w piórze – być może przez samego naocznego lub nausznego świadka.
Wobec braku takiego opisu uznałem, że powinienem przynajmniej zamieścić tę – wprawdzie niepełną – relację, być może skłoni ona kogoś innego do uzupełnienia braków lub sprostowania ewentualnych nieścisłości.
Przypis autora:
Referent był akurat tej nocy w podróży i nie przebywał w Stuttgarcie, lecz po powrocie – kilka dni później – dowiedział się, że cała miejscowość żyła tym wydarzeniem.
Zwiastuny i „znaki po fakcie” – przykłady starożytne i nowsze
Nie ośmielam się jednak wyciągać z tego wniosku, to znaczy – nie pozwalam sobie traktować go jako zwiastuna; bowiem istnieją również pewne „znaki po fakcie”, jak np. wspominają greccy historycy, że co roku, w dniu, w którym (490 r. przed Chr.) miała miejsce bitwa pod Maratonem – dzień, który, jak wiadomo, przyniósł Grekom zwycięstwo i wolność – jeszcze przez długi czas później słyszano na tych samych polach, gdzie rozegrała się bitwa, donośny szczęk oręża i hałas, jakby ludzi szykujących się do walki.
Ale żeby teraz przejść od tego wydarzenia, które poczułem się zobowiązany wspomnieć jedynie przelotnie, do przykładów wspomnianych wyżej zwiastunów drugiego rodzaju, rozpocznę od kilku opowieści starożytnych historyków, a zakończę kilkoma anegdotami z czasów nowszych.
1.
Generałowie Aleksandra Wielkiego zauważyli, że rankiem tego dnia (w roku 324 przed Chr.), w którym ten wielki wódz zmarł, zbroja, którą nosił podczas przeprawy przez Granik i w bitwie pod Arbelą, była jakby pokryta potem – tak, że sprawiała wrażenie prawdziwego całunu pogrzebowego.
2.
Wieczorem dnia poprzedzającego zabójstwo Juliusza Cezara (w roku 44 przed Chr.) zadrżała do samych fundamentów świątynia Jowisza Statora, a ogromny odłamek skalny spadł z wysokości Kapitolu, pociągając za sobą rzymskiego chorążego stojącego na warcie. Nie wspominając już o tym, że sam Juliusz Cezar był wcześniej ostrzegany przez ludzi.
3.
W tym samym dniu, w którym rzymski wódz Warus wraz z wieloma legionami został zmasakrowany w Germanii (rok 9 po Chrystusie), matka Warusa – dama o wysokim wykształceniu i pozycji – miała widzieć, jak z piersi posągu jej syna spadają wielkie krople łez. Równocześnie, jak podaje historyk, nad Rzymem miała miejsce straszliwa ciemność, która miała zapowiedzieć tej stolicy i samemu Augustowi masakrę legionów i najwyższych urzędników państwowych.
4.
Różne znaki, o których Józef Flawiusz wspomina przy opisie zdobycia i zniszczenia Jerozolimy oraz Świątyni, są wprawdzie dość powszechnie znane, lecz warto tu przytoczyć te najważniejsze, by potwierdzić nimi inne podobne przypadki.
„Nad miastem widziano gwiazdę w kształcie miecza, a kometa świeciła na niebie przez cały rok. – Gdy lud, jeszcze przed wybuchem powstania żydowskiego, był zgromadzony na Święcie Przaśników około dziewiątej godziny nocy, ołtarz i świątynię nagle otoczyło światło jaśniejsze niż dzień, utrzymujące się przez pół godziny. Dla nieobeznanych był to dobry znak; uczeni w Piśmie uznali jednak, że zwiastuje on to, co rzeczywiście później nastąpiło.”
„Wschodnia brama wewnętrznego dziedzińca – wykonana z brązu, o ogromnym ciężarze, zamykana wieczorem z trudem przez dwudziestu mężczyzn, zabezpieczona żelaznymi sztabami i zapadkami, których rygle głęboko wpadały w kamienny próg – została podobno zauważona, jak o północy otworzyła się sama. Strażnicy świątynni pobiegli natychmiast do przełożonego świątyni i pokazali mu to; zastał wszystko w takim stanie i miał niemały kłopot, by ponownie zamknąć bramę. I to zjawisko wydało się prostemu ludowi pomyślnym znakiem: ‘Bóg otworzył im bramę dobra’. Uczeni natomiast zinterpretowali samoczynne otwarcie bramy jako oznakę utraconej nietykalności Świątyni, a także jako znak, że wróg ma otwartą drogę, a zniszczenie zostało zapowiedziane.”
„Kilka dni po święcie, 21 dnia miesiąca Artemistios, zaobserwowano zdumiewające zjawisko. Historia ta ociera się o baśń, lecz została mi opowiedziana przez naocznych świadków, a późniejsze wydarzenia uzasadniły cud. Otóż jeszcze przed zachodem słońca widziano nad całą okolicą powozy i zbrojne oddziały poruszające się wśród obłoków i okrążające miasta.”
„W noc Zesłania Ducha Świętego (Pięćdziesiątnicy) kapłani, jak zwykle, weszli do wnętrza Świętego Przybytku na modlitwę, i według ich relacji najpierw usłyszeli szum i hałas, a następnie donośny głos, powtarzany przez wiele głosów: ‘Opuśćmy to miejsce!’”
Zwiastuny i znaki: dalsze przykłady z historii
To, co Józef Flawiusz opowiada dalej o proroczym wieśniaku Jozue, który przez siedem lat i pięć miesięcy nieustannie zwiastował nieszczęście nad Jerozolimą, nie należy już właściwie do tej kategorii przypadków i nie będziemy się tym tutaj zajmować.
5.
W roku 540 Antiochia, stolica Syrii, została zdobyta przez Persów pod wodzą Chosroesa, zniszczona, podpalona i – poza jednym kościołem, który został wykupiony za dużą sumę – doszczętnie splądrowana. Później jednak ponownie dostała się w ręce wschodniego cesarza Justyniana.
Prokopiusz z Cezarei (De bello Persico, księga II, rozdz. 10) zapewnia, że jeszcze przed tym nieszczęściem Bóg ostrzegł mieszkańców miasta poprzez następujący znak:
Otóż sztandary (znaki wojskowe) dawnego rzymskiego garnizonu, które pierwotnie były ustawione na zachód, zostały – jakby przez niewidzialną rękę – nagle obrócone na wschód, gdzie się zatrzymały; po czym, chociaż nikt ich nie dotknął, same powróciły na swoje pierwotne miejsce. Żołnierze widzieli to, podobnie jak wielu innych stojących w pobliżu, i drżąc ze strachu, pokazali to zdarzenie wojskowemu skarbnikowi Tatianowi Mepsuestenusowi – człowiekowi bardzo rozumnemu.
Sens tego znaku – choć żołnierze nie byli w stanie go wówczas zrozumieć – nie był inny, jak ten, że miasto Antiochia wraz z załogą miało przejść z rąk Rzymian w posiadanie króla Persji, lecz ostatecznie znowu miało przypaść Rzymowi.
6.
Ten sam Prokopiusz (De bello Gothico) wspomina również jako znak, że podczas wojny Rzymian pod wodzą Belizariusza, a później Narsesa, przeciwko ostrogockim królom – następcom Teodoryka Wielkiego – posąg tegoż Teodoryka, stojący w Neapolu, przed każdą znaczącą klęską Gotów tracił kolejno jakieś członki. W końcu, tuż przed ostatecznym upadkiem państwa ostrogockiego w Italii (w roku 554), bez żadnej zewnętrznej przyczyny, posąg runął całkowicie.
7.
Robert Bruce, odnowiciel szkockiej monarchii za panowania Edwarda II z Anglii, rozpoznając pewnego razu pozycje wroga (w roku 1314), zatrzymał się na nocleg w stodole zaprzyjaźnionego chłopa. Gdy rano się obudził, spoczywając jeszcze głową na snopie słomy, zauważył pająka wspinającego się po belce dachu. Owad spadł na ziemię, ale natychmiast podjął drugą próbę wspinaczki.
To przykuło uwagę Bruce’a, który z przykrością patrzył, jak pająk po raz drugi spada. Nastąpiła trzecia próba – również nieudana. Król, z coraz większą mieszaniną zmartwienia i ciekawości, obserwował, jak pająk aż dwanaście razy podejmował bezskuteczne próby. Za trzynastym razem jednak wspiął się na szczyt belki.
Wówczas król poderwał się z posłania i zawołał:
„Popatrzcie tylko! Ten brzydki owad nauczył mnie wytrwałości! Pójdę za jego przykładem. Czyż ja sam nie byłem już dwanaście razy odparty przez przeważające siły wroga? Od jednej, jedynej bitwy zależy niepodległość mojego królestwa!”
Kilka dni później rozegrała się pamiętna bitwa pod Bannockburn, w której Bruce pokonał trzydziestotysięczną armię najeźdźców i przywrócił niepodległość szkockiej monarchii.
8.
Henryk IV, późniejszy król Francji, a wówczas jeszcze książę Nawarry, oraz kilku innych dostojników z dworu Karola IX, z którymi przebywał – wieczorem w przeddzień nieszczęsnej Nocy św. Bartłomieja (23 sierpnia 1572) – grali właśnie w pewną grę.
W trakcie tej rozrywki zaobserwowano, że na obrusie stołu, przy którym siedzieli, pojawiły się krople krwi, co wywołało wielkie poruszenie i przerażenie wśród uczestników zabawy.
9.
Gustaw Adolf, król Szwecji, otrzymał – gdy był jeszcze młody – od pewnej damy, którą bardzo kochał, żelazny pierścień, którego nigdy później nie zdjął z ręki. Składał się on z siedmiu ogniw, tworzących litery z jego imienia i nazwiska.
Na siedem dni przed swoją śmiercią (30 października 1632) pierścień ten został mu zdjęty – i to w sposób niezauważony przez niego samego. Mimo że był to niezwykły czyn, nie zauważył kradzieży ani też nie potrafił jej sobie wytłumaczyć.
10.
Holenderski historyk Schoutens (a za nim także inni kronikarze) opowiada z pełną powagą o różnych zwiastunach, które miały miejsce przed zajęciem i krwawym zniszczeniem wyspy Formozy (obecnie Tajwan), wcześniej należącej do Holendrów, a w roku 1661 zdobytej przez chińskich piratów.
Już w styczniu tego roku miały miejsce potężne trzęsienia ziemi, które poruszyły całe góry wyspy i powaliły 31 domów w Troja. Grube mury twierdzy Zeeland (Holenderskiej cytadeli) doznały poważnych uszkodzeń, a fale morskie wznosiły się tak wysoko, że wydawało się, iż cała wyspa zostanie zatopiona.
15 kwietnia około północy, na jednym z bastionów fortecy Zeeland, rozległ się przerażający hałas, który obudził całą załogę. Żołnierze natychmiast chwycili za broń i pobiegli w miejsce, z którego dochodził dźwięk – ale mimo długich poszukiwań nie znaleźli niczego, co mogłoby ten potworny hałas wyjaśnić.
Na redzie Baxamboi znajdowały się wówczas trzy okręty zakotwiczone, z których około godziny przed świtem widziano wybuchy ognia na lądzie lub na wyspie – przypominające wystrzały z dział. Tę samą wizję obserwowano również z fortecy Zeeland, jakby z okrętów oddawano salwy armatnie – jednak bez najmniejszego dźwięku. O świcie wszystko zniknęło.
19 kwietnia, w samo południe, przed nowymi umocnieniami fortu zauważono postać człowieka – lub raczej stworzenia w ludzkiej postaci – które trzykrotnie wynurzyło się z wody, po czym znikło.
Tego samego popołudnia, pod jednym z bastionów fortecy, dostrzeżono inny kształt – syrenę o długich blond włosach, która również ukazała się trzykrotnie.
(Dygresja autora):
Wiele innych znamiennych znaków, które miały miejsce przed i w trakcie wojny trzydziestoletniej, a zwłaszcza przed tragicznym losem, jaki spotkał Magdeburg, nie zostało tutaj przytoczonych. Można je znaleźć np. w Tezaurusie Europaeus, w Historischen Bildersaal oraz w innych dziełach. Tutaj przedstawiono tylko kilka przykładów – głównie tych mniej znanych – aż do czasów najnowszych.
11.
W dniu tragicznej śmierci (a właściwie zamordowania) Karola XII z Szwecji (11 grudnia 1718) w Sztokholmie rozszalała się burza o niespotykanej sile – straszliwsza niż jakakolwiek inna, jaka wydarzyła się w pamięci żyjących.
W tym samym czasie herb Szwecji, umieszczony nad wejściem do poselstwa szwedzkiego w Londynie, spadł z hukiem na ziemię.
12.
Dnia 28 czerwca 1739 roku, cesarz Karol VI urządził w metropolitalnej katedrze św. Szczepana w Wiedniu uroczyste nabożeństwo dziękczynne za zawarty pokój. Towarzyszyła mu salwa z wielkiej i małej artylerii oraz bicie wszystkich dzwonów.
W momencie, gdy rozpoczęto rozkołysanie głównego dzwonu, jeden z ciężkich, stalowych młotów, które go uderzały, rozpadł się na dwie części – mimo że nikt nie odniósł obrażeń.
W następnym roku cesarz zmarł, a niebawem rozpoczęły się przygotowania do I wojny śląskiej między Prusami a Austrią.
13.
W roku 1797, na rok przed wybuchem straszliwej rebelii w Irlandii, hrabia Kilmarnock przechadzał się pewnego dnia po swoim ogrodzie.
Nagle usłyszał przeraźliwy krzyk, który go ogromnie zaniepokoił. Gdy, pogrążony w myślach nad możliwą przyczyną, zastanawiał się, co to mogło być – usłyszał kolejny jęk. Natychmiast pobiegł do domu, by zapytać żonę i służbę, czy coś wiedzą – lecz nikt niczego nie słyszał.
Gdy zapytał o pokojówkę swojej żony, powiedziano mu, że udała się na górę, by obejrzeć len, który tam suszył się w pokoju…
Hrabia udał się tam wraz ze swoją małżonką i otworzył drzwi, które nie były zamknięte. – Ledwie jednak obecna w pomieszczeniu szlachetna dama ujrzała twarz hrabiego, wydała kolejny krzyk przerażenia i zemdlała.
Gdy przywrócono ją do przytomności, zapytano ją o znaczenie tego, co wcześniej widziała i słyszała. Odpowiedziała, że gdy zajmowała się cerowaniem lnianej tkaniny, drzwi nagle otworzyły się same, a do pokoju wtoczyła się krwawiąca głowa, która potoczyła się po podłodze.
To straszliwe widzenie wywołało u niej pierwszy krzyk, po którym głowa natychmiast zniknęła.
Po kilku chwilach zjawisko się powtórzyło, i znów wydała przerażony krzyk.
Za trzecim razem, gdy znów pojawiła się ta sama głowa, zemdlała – i ledwo doszła do siebie, gdy wejście hrabiego ponownie wprawiło ją w stan przerażenia, którego właśnie była świadkiem.
Relację przerażonej damy wyśmiano i uznano za urojenie lub skutek nadmiernej wyobraźni.
Zapomniano o całej sprawie – aż do nocy, w której hrabia Kilmarnock opowiadał to zdarzenie hrabiemu z Galloway, podczas rozmowy na temat duchów i zjawisk nadprzyrodzonych, z których również drwiono.
Kiedy jednak później hrabia Kilmarnock wziął udział w rebelii, a hrabia Galloway został o tym powiadomiony, natychmiast przypomniał sobie tamtą historię i powiedział:
„Założę się, że hrabia Kilmarnock straci głowę” – co też wkrótce rzeczywiście nastąpiło.
14.
W dniu wkroczenia aliantów, Austriaków i Prusaków, do Paryża (31 marca 1814 roku), z hukiem runęła na ziemię potężna gałąź drzewa, pod którym spoczywał pochowany marszałek Calinat w miejscowości St. Gratien.
Te przykłady – z których dwa ostatnie pochodzą z angielskich czasopism – niech na razie wystarczą, by pokazać, jak różnorodne mogą być takie znaki, i że żadne stulecie nie było od nich wolne.
Zresztą tylko sam bieg wydarzeń może ostatecznie potwierdzić, co można uznać za prawdziwy znak.
Z drugiej strony, istnieją też zjawiska, które pozostają zupełnie tajemnicze, ponieważ nawet po dłuższym czasie nie daje się odnaleźć ich sensu czy spełnienia, i nie wiadomo wówczas, do jakiej kategorii zjawisk powinno się je zaliczyć.
Do takich właśnie należy poniższa opowieść, która – ponieważ nigdzie wcześniej nie spotkałem jej w języku niemieckim – wydaje mi się godna tego, by znaleźć miejsce w „Magikonie”.
Pochodzi z dzieła wydanego w Londynie w roku 1836 przez P. Ottwaha, zatytułowanego:
„The Spectre, or News from the Invisible World: a Collection of Remarkable Narratives on the Certainty of Supernatural Visitations from the Dead to the Living; impartially compiled from the works of Dr. Wesley, Simpson and other writers of indisputable veracity”
(Opowieść zawarta jest w formie listu do wydawcy. Przetłumaczyłem ją wiernie, skracając jedynie miejscami, bez naruszenia istoty rzeczy.)
Opowieść o bardzo osobliwym widzeniu
Z podanych nazw miejscowości wynika, że zdarzenie to miało miejsce na zachodnim wybrzeżu Szkocji, niedaleko miasta Inveraray.
„Ponieważ życzy Pan sobie otrzymać dokładną relację o widzeniu, którego świadkami byli mój ojciec i dziadek w pobliżu tego miejsca, postaram się spełnić tę prośbę.
Słyszałem tę historię od nich wielokrotnie, zarówno gdy żyli jeszcze razem, jak i po śmierci mojego dziadka, i tak mocno wryła mi się w pamięć, że mam wrażenie, jakbym sam był jej świadkiem.
Muszę jednak przyznać, że – mimo iż chętnie spełniam Pańską prośbę i przekazuję opowieść pisemnie – czynię to z pewną rezerwą, gdyż wiem, jak mało wiary przywiązują klasy wykształcone do takich relacji, oraz jak **słabo wpisują się one w znany porządek przyczynowo-skutkowy.”
To widzenie zostało przez nich zaobserwowane około godziny trzeciej po południu, w bardzo ciepły, słoneczny dzień, kiedy słońce świeciło z pełną mocą – w miesiącu czerwcu lub lipcu, pomiędzy latami 1746 a 1753. Nie jestem w stanie dokładniej określić roku.
Mój dziadek był wtedy dzierżawcą w Glenarv (jak Pan zapewne wie, to około 4 mile – czyli godzina drogi – stąd, z Inveraray), a mój ojciec był wówczas nieżonatym młodzieńcem, mieszkającym jeszcze w domu rodzinnym.
Tego ranka, którego dotyczy opowieść, mój dziadek miał do załatwienia sprawę w Glenshirav, i zabrał ze sobą mojego ojca. Szli przez wzgórze, które rozdziela te dwie miejscowości, a ponieważ sprawę udało się załatwić już wkrótce po południu, ruszyli z powrotem przez to samo wzgórze, kierując się ku Inveraray, aby wrócić do domu.
W tamtych czasach ogólnie używaną drogą z Glenshirav do Inveraray była ta prowadząca zachodnim brzegiem rzeki Shirah aż do mostu Gairain, gdzie łączyła się z główną szosą wiodącą z Inveraray na wieś – tuż obok tego mostu.
Gdy tylko dotarli do mostu i znaleźli się na drodze w kierunku Inverness – z której rozpościerał się widok na część starego, dziś już nieistniejącego Inveraray – zobaczyli, ku swemu wielkiemu zdziwieniu, dużą liczbę uzbrojonych żołnierzy, maszerujących w ich stronę wzdłuż drogi prowadzącej ku mostowi, na terenie, gdzie dziś stoi nowe Inveraray.
W tamtej chwili jedynie czołowe szeregi wojska zbliżyły się w okolice Kilmalieu i reszta oddziału nie była jeszcze widoczna. Żołnierze maszerowali w regularnym szyku, bardzo blisko siebie, tak jak tylko było to możliwe, poruszając się wzdłuż wybrzeża morskiego i drogi głównej, i przeprawiali się przez rzekę Avay niedaleko miasta – dokładnie w miejscu, gdzie później wybudowano nowy most.
Wydawało się, że nie ma końca temu przemarszowi.
Teren, na którym obecnie znajduje się nowe miasto, był wówczas otoczony parkanem, a droga biegła okrężnie, między murem a brzegiem morza.
Z tego powodu mój ojciec i dziadek mogli widzieć jedynie tę część armii, która zdążyła się już przesunąć za zakręt drogi.
Ten zupełnie niespodziewany widok tak bardzo przyciągnął ich uwagę, że przez dłuższą chwilę stali nieruchomo, obserwując zbliżające się wojsko. Następnie ruszyli powoli dalej, co jakiś czas przystając, nie spuszczając jednak wzroku z żołnierzy przed sobą.
W międzyczasie armia kontynuowała regularny marsz naprzód.
Zdołali doliczyć się 15 lub 16 par sztandarów, i zauważyli, że żołnierze maszerujący najbliżej tworzyli szeregi po sześciu lub siedmiu mężczyzn w każdej linii, poruszając się drogą. Towarzyszyło im wiele kobiet i dzieci, zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie drogi – część z nich niosła kuchenne przybory, najwyraźniej pełniąc funkcję markietanek.
Ubrani byli na czerwono, a słońce świeciło tak jasno, że blask ich broni – składającej się z muszkietów i bagnetów – momentami oślepiał patrzących.
Zauważyli również w pewnej odległości zwierzę przypominające jelenia albo konia, znajdujące się w samym środku kolumny żołnierzy, które – jak się wydawało – było popychane naprzód bagnetami.
Mój ojciec, który nigdy wcześniej nie widział prawdziwej armii, zadawał naturalnie wiele pytań mojemu dziadkowi – który służył w wojsku Argyllshire i brał udział w tłumieniu powstania w roku 1745 – dotyczących przypuszczalnej trasy i celu marszu tej armii, a także liczebności żołnierzy.
Mój dziadek odpowiedział mu, że wierzy, iż przybyli z Irlandii, wylądowali zapewne w Kintyre, i najpewniej maszerują do Anglii. Według jego szacunków, było ich więcej niż żołnierzy po obu stronach w bitwie pod Culloden.
Ojciec zauważył szczególnie, że tylne szeregi ciągle musiały podbiegać, by dogonić przednie, i zapytał, dlaczego tak się dzieje. Dziadek odpowiedział, że to zawsze tak wygląda w tylnych liniach: najmniejsza przeszkoda opóźnia cały szyk, a marsz tylnych oddziałów zostaje znacznie utrudniony, przez co muszą biegiem nadrabiać, by dotrzymać kroku – i poradził ojcu, że jeśli kiedyś wstąpi do wojska, powinien starać się trafić do przednich szeregów, które mogą maszerować z łatwością i spokojem, w przeciwieństwie do tylnych, które zawsze muszą się spieszyć.
W międzyczasie armia zbliżyła się do nich na około 150–200 kroków, i ponieważ czoło kolumny znalazło się dokładnie naprzeciwko nich, mogli przyjrzeć się jej dokładniej niż wcześniej.
Awangardę stanowiło 40 do 50 ludzi, przed którymi szedł oficer pieszo. Niedaleko za nimi jechał inny oficer konno, którego – sądząc po jego wyglądzie i pozycji – uznali za dowódcę całej kolumny.
Miał na sobie kapelusz z złotym obszyciem i niebieski huzarski płaszcz z szerokimi, rozciętymi rękawami, podszyty czerwonym materiałem. Nosił również buty i ostrogi; reszty jego ubioru nie mogli dostrzec. Ojciec tak bardzo wpatrywał się w niego, że powiedział, iż gdyby spotkał go ponownie, rozpoznałby go bez trudu.
Za tym oficerem maszerowała reszta armii, wraz z wcześniej wspomnianymi kobietami i dziećmi.
Gdy ojciec zaspokoił już swoją ciekawość, wyraził dziadkowi obawę, że zbliżająca się armia może ich zmusić do pójścia z nią albo ich źle potraktować, i zaproponował – skoro i tak znajdowali się w cieniu dużego zarośla, które ich skrywało – by przeskoczyli przez rów, który oddzielał drogę od pastwiska, i ukryli się za przeciwległym murem.
Dziadek nie bał się o siebie, ale nie chciał też sprzeciwiać się ojcu, więc pozwolił mu zrobić, co uważał za stosowne. Ojciec natychmiast przeskoczył rów i przeszedł kawałek wzdłuż drugiej strony muru.
Następnie wszedł na pień po ściętej sośnie, chcąc – jak myślał – spojrzeć za odchodzącymi żołnierzami. Jednak ku jego ogromnemu zdumieniu, wszyscy zniknęli – nie było ani jednego żołnierza w zasięgu wzroku.
Pełen osłupienia pobiegł do dziadka z pytaniem:
„Co się z nimi stało?!”
Dziadek, który – odkąd ojciec się oddalił – nie zwracał już na nich większej uwagi, spojrzał i równie zaskoczony powiedział:
„Nie wiem.”
Kontynuując drogę do Inveraray, dziadek polecił ojcu zachować całkowite milczenie na temat całego zdarzenia, dodając, że opowiadając o tym, jedynie się ośmieszą, bo nikt nie uwierzy, że widzieli coś tak niezwykłego.
Zaznaczył przy tym, że chociaż on sam (dziadek) nie dożyje spełnienia tej wizji, to ojciec być może ją jeszcze ujrzy na własne oczy.
Ledwie skończyli rozmowę, gdy spotkali Stewarta, starszego mężczyznę mieszkającego w Glenshirah, który właśnie wracał do domu. Prowadził konia, który – jak sądzili – był tym samym zwierzęciem, które widzieli wcześniej otoczonym przez żołnierzy.
Ojciec, mimo świeżo otrzymanego napomnienia, nie powstrzymał się i zapytał Stewarta:
„Co się stało z tymi wszystkimi ludźmi, którzy szli z tobą?”
Stewart, nie rozumiejąc, o co chodzi, odpowiedział:
„Nikogo nie spotkałem, odkąd wyszedłem z Inveraray. Ale jeszcze nigdy nie podróżowałem w tak upalny dzień – powietrze było tak duszne i parne, że ledwie mogłem oddychać, a mój koń tak osłabł, że musiałem zsiąść i prowadzić go pieszo.”
To jest właśnie ta opowieść, którą mój ojciec i dziadek opowiadali nie tylko mnie, ale także wielu innym osobom w naszej okolicy i sąsiedztwie.
Tak niezwykłe wydarzenie nie mogło pozostać nieznane – i choć wydaje się wręcz nieprawdopodobne, nikt, kto znał obu świadków, nie przypuszczałby, że mogliby coś takiego zmyślić, i o ile mi wiadomo, nikt nie wątpił w prawdziwość ich słów.
Mój dziadek zmarł wiele lat temu, a ojciec w ciągu ostatnich dwóch lat (w roku 1814), ale żaden z nich nie dożył wypełnienia tej wizji – choć ojciec mocno wierzył, że ujrzy jej spełnienie, zwłaszcza podczas ostatniego powstania w Irlandii, albo przy ostatnim groźnym zagrożeniu inwazją francuską.
C. W.
źródło: Etwas über Vorzeichen« außerordentlicher· oder merkwürdig Ereignisse im Menschenalter; MAGICON Stuttgart 1843.