Genewa. „Dzieci mają własnego Boga” – to stare powiedzenie, a jeśli jakiekolwiek wydarzenie może potwierdzić jego prawdziwość, to z pewnością jest to następujący przypadek, który miał miejsce 18 października zeszłego roku w Genewie.
Jak donosi Journal de Genève, pewien dom przy ulicy Rivoli był wczoraj miejscem zupełnie niezwykłego zdarzenia. Dozorca budynku potrzebował różnych narzędzi, które były przechowywane na strychu, na siódmym piętrze (powszechnie wiadomo, że w żadnym innym szwajcarskim mieście nie ma tak wysokich budynków jak w Genewie). Wysłał więc swoją sześcioletnią córeczkę, aby przyniosła potrzebne rzeczy. Dziewczynka poszła, zabierając ze sobą swojego małego, dwuletniego braciszka.
Gdy dziewczynka zajęta była przeszukiwaniem rzeczy, chłopiec wspiął się na parapet okna, ale w pewnym momencie stracił równowagę, spadł na stromo opadający dach i stoczył się z niego prosto na ulicę.
Kto nie pomyślałby w takiej chwili, że nieszczęśnik został dosłownie zmiażdżony na bruku? A jednak – w tej samej chwili przez ulicę w szybkim tempie przejeżdżał dorożkarz, który jednak został na szczęście zmuszony do nagłego zatrzymania się przez pewną panią przechodzącą przez jezdnię. W tym właśnie momencie chłopiec spadł z siódmego piętra prosto na ramię dorożkarza, zsunął się z niego na tylną część konia i znalazł się pod jego nogami.
„Przypadkiem” – mimo nagłego uderzenia – żadne z koni nie poruszyło nogą. Przechodzień, który był w pobliżu, rzucił się natychmiast na pomoc dziecku, podniósł je i wziął na ręce.
Jak wielkie było zdumienie wszystkich świadków tej przerażającej sceny, gdy zobaczyli, że dziecko było całkowicie przytomne i żywe, tylko z lekko zapłakaną miną trzymało rączki przy głowie, wołając: „Aj, aj, główka boli!” („bobo z la tête”).
Można sobie tylko wyobrazić wdzięczność i zachwyt matki, która jeszcze cała drżąca i niemal nieprzytomna, tuliła do serca swoje cudownie ocalone z – wydawałoby się – nieuniknionej śmierci dziecko.
źródło: Engelische Beschützung eines Kindes; MAGICON – Stuttgat 1853.