TAK, ALEXANDRE DUMAS JEST SPIRYTYSTĄ
Pytanie, które postawiliśmy w naszym numerze z 1 stycznia, zostało dziś rozstrzygnięte w sposób najbardziej jednoznaczny. I to sam słynny powieściopisarz podjął się jego rozwiązania.
Nie chcemy jednak przez to stwierdzenie sugerować, że Alexandre Dumas jest zadeklarowanym wyznawcą doktryny spirytyzmu i że praktykuje jej zasady. Nie, byłoby to wykraczanie poza to, co wiemy. Precyzujemy, że fenomeny, których rzeczywistość nauka spirytystyczna nam udowadnia, są całkowicie akceptowane przez wybitnego pisarza.
To on sam dostarcza nam na to dowodów w wielu swoich dziełach literackich, a w szczególności w powieści Testament pana de Chauvelin, w której odnajdujemy jasnowidzących mediów oraz przypadek bezpośredniego pisma przez ducha jego bohatera.
Pan de Chauvelin, bliski przyjaciel i powiernik króla Ludwika XV, czuł się bardziej swobodnie na dworze niż na swojej posiadłości w Grosbois, gdzie mieszkała jego żona, pani de Chauvelin, otoczona dwoma synami, których kochała z całego serca. Ich wychowaniem zajmował się młody ksiądz. Pani de Chauvelin przyjmowała niewielu gości; jej najczęstszym towarzyszem był ojciec Delar, jej spowiednik.
W momencie, gdy rozgrywała się scena, którą przytaczamy z książki Aleksandra Dumasa, pani de Chauvelin spacerowała po parku swojego zamku w towarzystwie spowiednika, podczas gdy jej dwaj synowie bawili się nieco dalej z preceptorem.
„Panowała absolutna cisza, przeniknięta nieskończonym pięknem natury.
W tej ciszy zegar na zamku wybił godzinę siódmą, a jego dźwięk długo unosił się w wieczornym powietrzu.Nagle markiza, żegnając się z karmelitą, wydała z siebie głośny krzyk.
– Co się stało? – zapytał ojciec Delar, wracając kilka kroków. – Co pani jest, pani markizo?
– Ja? Nic! Nic!… O mój Boże!… – I markiza wyraźnie pobladła.
– Ale przecież pani krzyknęła! Musiała pani coś poczuć! W tej chwili jest pani blada. Co się dzieje? Co pani widzi? Proszę mówić, pani!
– Nie… nie… w imię nieba, co się dzieje? – To niemożliwe. Moje oczy musiały mnie zwieść.Karmelita nalegał:
– Mówię pani, że nic, absolutnie nic – powtórzyła markiza.Jej głos zgasł na ustach, a wzrok pozostał nieruchomy. Tymczasem jej dłoń, biała jak kość słoniowa, uniosła się powoli, wskazując obiekt, którego mnich nie widział.
– Na miłość boską, proszę powiedzieć, co pani widzi! – błagał ojciec Delar.
– Och, nic nie widzę… nie, to szaleństwo! – wykrzyknęła pani de Chauvelin, a jednak… och! Ależ proszę spojrzeć, spojrzeć tam!
– Gdzie?
– Tam, tam! Nie widzi pan?
– Niczego nie widzę.
– Naprawdę nic pan nie widzi? Tam, tam…?
– Absolutnie nic. Ale pani, pani markizo, co pani widzi?
– Och, widzę… widzę… ale nie, to niemożliwe.
– Proszę mówić.
– Widzę pana de Chauvelin w stroju dworskim, ale bladym i poruszającym się powoli; przeszedł tamtędy, tam.
– Mój Boże!
– I nie zauważył mnie! Rozumie pan? A jeśli mnie widział, to się do mnie nie odezwał! To jeszcze dziwniejsze.
– Czy teraz nadal go pani widzi?
– Tak, cały czas.
Markiza, zarówno spojrzeniem, jak i wskazującym palcem, śledziła kierunek, w którym szedł marquis, niewidoczny dla ojca Delara.
– Dokąd zmierza? – zapytał mnich.
– W stronę zamku. Przechodzi tam, obok wielkiego dębu… dotyka ławki… Och, patrzcie! Zbliża się do dzieci, idzie za krzewami… Znika! Och! Jeśli dzieci są tam, gdzie były, to niemożliwe, by go nie widziały!
W tej samej chwili rozległ się krzyk, który wstrząsnął panią de Chauvelin.
Był to okrzyk jej dwóch synów.
Brzmiał tak smutno i żałośnie w mroku wieczoru, że markiza niemal osunęła się na ziemię.
Ojciec Delar podtrzymał ją w ramionach.
– Czy pan to słyszał? – wyszeptała.
– Tak – odpowiedział ojciec Delar – rzeczywiście ktoś krzyknął.
Niemal natychmiast markiza ujrzała, a raczej poczuła, jak jej dwaj synowie biegną w jej stronę. Ich szybkie, urywane kroki dźwięczały na żwirowanych alejach.
„Mamo! Mamo! Czy widziałaś?”
– Mamo! Mamo! Czy widziałaś?! – zawołał starszy z chłopców.
– Mamo! Mamo! Czy widziałaś?! – powtórzył młodszy.
– Och, pani, niech ich pani nie słucha! – powiedział ksiądz, biegnąc za nimi i próbując ich dogonić, tak szybki był ich bieg.
– A więc, moje dzieci, co się stało? – zapytała pani de Chauvelin.
Ale chłopcy nie odpowiedzieli, tylko przywarli do niej mocno.
– No dobrze – powiedziała, głaszcząc ich. – Co się wydarzyło? Mówcie.
Chłopcy spojrzeli na siebie.
– Mów ty! – powiedział starszy do młodszego.
– Nie, ty mów!
– No dobrze, mamo – odezwał się w końcu starszy – czyż nie widziałaś go tak samo jak my?
– Słyszy pan?! – wykrzyknęła markiza, podnosząc ręce do nieba. – Słyszy pan, ojcze?!
I w tym momencie zacisnęła swoje lodowate dłonie na drżącej ręce karmelity.
– Widzieliście? Kogo widzieliście? – zapytał, drżąc.
– Ależ ojcze! – powiedział młodszy z chłopców. – Czyżbyś go nie widział, mamo? Przecież szedł w twoją stronę, musiał przejść tuż obok ciebie!
– Och, jakie szczęście! – wykrzyknął starszy, klaszcząc w dłonie. – Tata wrócił!
Pani de Chauvelin odwróciła się w stronę księdza.
– Pani – powiedział ten, rozumiejąc jej pytające spojrzenie – mogę panią zapewnić, że ci młodzi panowie się mylą, twierdząc, że widzieli pana marquisa. Byłem tuż obok nich i zapewniam, że nikogo tu nie było…
– A ja, proszę pana! – odparł starszy chłopiec – mówię, że widziałem tatę tak samo, jak widzę pana!
– Phi! Proszę księdza! Jak brzydko jest kłamać! – powiedział młodszy z chłopców.
– To dziwne… – rzekł ojciec Delar.
Markiza pokręciła głową.
– Oni nic nie widzieli, pani – powtórzył preceptor. – Nic, absolutnie nic.
– Zaczekajmy – powiedziała markiza.
Następnie zwróciła się do synów z tym matczynym ciepłem, które sprawia, że Bóg się uśmiecha:
– Moje dzieci – rzekła – twierdzicie, że widzieliście swojego ojca?
– Tak, mamo! – odpowiedzieli razem chłopcy.
– Jak był ubrany?
– Miał na sobie czerwony dworski strój, niebieską wstęgę, białą kamizelkę haftowaną złotem, aksamitne bryczesy w tym samym kolorze co surdut, jedwabne pończochy, buty ze sprzączkami i szpadę u boku.
Podczas gdy starszy szczegółowo opisywał ubiór ojca, młodszy kiwaniem głowy potwierdzał każde jego słowo.
A gdy młodszy potwierdzał, pani de Chauvelin, coraz bardziej lodowatą dłonią, ściskała rękę karmelity. Właśnie tak widziała swojego męża przechodzącego obok.
– A czy było w nim coś niezwykłego? – zapytała.
– Był bardzo blady – powiedział starszy.
– Och, tak! Bardzo blady! – dodał młodszy. – Wyglądał jak martwy.
Wszyscy zadrżeli – matka, ksiądz, spowiednik – tak wielki był niepokój, który wyrażały słowa dziecka.
– Dokąd zmierzał? – zapytała w końcu markiza, starając się nadać głosowi stanowczości.
– W stronę zamku – odpowiedział starszy.
– A ja – dodał młodszy – biegnąc, odwróciłem się i zobaczyłem go, jak wchodził po schodach.
– Słyszy pan? Słyszy pan? – wyszeptała matka do mnicha.
– Tak, pani, słyszę – odparł ojciec Delar – ale muszę przyznać, że tego nie rozumiem. Jak to możliwe, by pan de Chauvelin przeszedł przez bramę pieszo, nie zatrzymując się, by do pani przyjść? Jak mógł minąć swoich synów, nie zatrzymując się przy nich? I w końcu, jak mógł wejść do zamku, nie zauważony przez nikogo z domowników, nie prosząc o nikogo?
– Ma pan rację – powiedział ksiądz – i wszystko to jest niezwykle zastanawiające.
– Poza tym – dodał ojciec Delar – dowód można zdobyć w prosty sposób.
– Chodźmy zobaczyć! – wykrzyknęli chłopcy, gotowi biec do zamku.
– Ja także pójdę – powiedział ksiądz.
– I ja również – wyszeptała markiza.
– Pani – odpowiedział karmelita – jest pani roztrzęsiona, cała blada z przerażenia. A nawet jeśli to był pan de Chauvelin, załóżmy, że to rzeczywiście on – czy to powód do lęku?
– Ojcze – rzekła markiza, patrząc na mnicha – gdyby zjawił się w taki sposób, w ciszy i samotności, czy nie uważa pan, że byłoby to niezwykle dziwne?
– I właśnie dlatego wszyscy się mylimy, pani. Dlatego należy przypuszczać, że ktoś obcy się tu dostał – może złoczyńca.
– Ale złoczyńca, jakkolwiek nikczemny by nie był – wtrącił ksiądz – ma ciało. I to ciało zarówno pan, jak i ja powinniśmy byli zobaczyć, ojcze. A jednak właśnie to jest najbardziej niezwykłe: pani markiza i jej synowie widzieli, a my – nie.
– Niezależnie od wszystkiego – powiedział mnich – w obu przypadkach lepiej byłoby, gdyby pani markiza i jej dzieci schroniły się w oranżerii, podczas gdy my udamy się do zamku, wezwiemy służbę i sprawdzimy, co się stało.
– Proszę iść, pani, proszę iść.
Markiza była zbyt słaba, by się sprzeciwić; posłusznie udała się do oranżerii z dwoma synami, nie spuszczając ani na chwilę wzroku z okien zamku.
Następnie uklękła.
– Módlmy się, moje dzieci – powiedziała. – Bo czuję, że jakaś dusza prosi mnie w tej chwili o modlitwę.
A. Lefraise
(Fragment z Testamentu pana de Chauvelin)
(Ciąg dalszy w następnym numerze…)
źródło: OUI, ALEXANDRE DUMAS EST SPIRITE; LA LUMIÈRE POUR TOUS Dimanche 1*r février 4868.